Od blisko stu lat autorzy najbardziej przebojowych diagnoz sytuacji Kościoła powtarzają i przekształcają stwierdzenie, że poprzez nowoczesność świat – któremu ma być głoszona Ewangelia – zmienił się radykalnie; w związku z czym również radykalnej zmianie powinno ulec głoszenie Ewangelii, o ile ma dotrzeć do człowieka obecnych warunków życia.
Stan wyjątkowy
Krok po kroku ta refleksja stawała się legitymacją dla planu wprowadzenia Kościoła w swoisty „stan wyjątkowy” – czyli taki stan, w którym w imię nadążania za sytuacją kryzysową władza posługuje się środkami niedopuszczalnymi w zwykłym stanie rzeczy. Ten ostatni nie jest negowany i odrzucany – lecz jednak przestaje działać realnie, podlega „cenzurze” stanu wyjątkowego.
W Kościele logika „stanu wyjątkowego” oznacza wdrożenie procedur zawieszenia – lub wprost zerwania – z tym, co dotąd pojmowano jako normę Tradycji. Norma ta nie zostaje jednak zanegowana, lecz poddana selekcji i koncesji: tworzy się wrażenie, że norma ta obowiązuje odtąd tylko o tyle i w tej mierze, w jakiej podtrzyma ją władza stanu wyjątkowego. Krótko mówiąc: przestaje być normą niezależną od „nadzwyczajnych” zmian. Każdy, kto upomina się o niezależność tej normy od aktualnych ustanowień władzy, bywa podejrzany o podważanie suwerenności tej ostatniej.
Skoro stan wyjątkowy Kościoła wynika z kryzysu nowoczesności, życie Kościoła staje się głównie reakcją na nowoczesność. Kościół niepewny trwałej prawomocności swych tradycji – czyli tego sposobu rozumienia i przekazywania Objawienia, które w nim urosły – ma do wyboru dwie drogi: zgłębiania starożytnych źródeł (poprzedzających wieki tradycji) lub adaptacji do „ducha świata”. „Ressourcement” albo „Zeitgeist”.
Zderzenie dwóch światów
Podsumowane w czasie Soboru Watykańskiego II intensywne wysiłki ponownego odnalezienia się Kościoła w cywilizacji nowoczesności są naznaczone – i podminowane – faktyczną sprzecznością tych dwóch tendencji. W efekcie tego stanięcia obok siebie dwóch tak rozbieżnych dynamik mamy dziś w rzeczywistości dwa Kościoły w jednym: „Kościół źródeł” i „Kościół ducha czasu”. Ich spotkanie to coraz wyraźniej widoczne zderzenie dwóch światów.
„Kościół ducha czasu” wywodzi swoją prawomocność z konsekwencji Wcielenia: Ewangelia musi „wcielić się” w aktualny świat człowieka. Jednak w tej słusznej intencji rzecznicy owego stanowiska byli w coraz większym stopniu zależni od swych czysto ludzkich dedukcji, a w coraz większej sprzeczności z dosłownymi sensami Objawienia.
„Kościół źródeł” zaczynał przed laty od dumnego przekonania, że dokładniejsza znajomość źródeł pierwotnych pozwala na powrót do krainy legendarnej „pierwszej gorliwości”. Jednak wraz z upływem czasu wewnątrz tej orientacji możliwe było docenienie źródeł nie tylko jako alternatywy dla późniejszego biegu tradycji.
W całym tym zamieszaniu jednym z największych paradoksów jest postawa tych autorów, którzy z przekonania, że dzisiejsi ludzie (Zeitgeist!) są zupełnie różni od słuchaczy św. Pawła, wyciągają wniosek, że należy wobec nich posługiwać się przepowiadaniem kerygmatycznym na wzór apostołów (ressourcement!). To ostatnie nie musi być błędne, lecz na pewno nie wynika z pierwszego. Jedynym logicznym składnikiem tego wywodu jest stanięcie ponad Tradycją, jako jej sędzia: bądź w imię „starożytnych początków”, bądź z powodu „pożytecznych zmian”.
Pełzająca apostazja
Wróćmy jednak do punktu wyjścia tych poszukiwań. Istnienie radykalnej zmiany świata w dobie nowoczesności nie podlega dyskusji. Na czym jednak polega istota tej zmiany? Gdy to pytanie stawiamy w świetle wiary, może ono brzmieć: w jaki sposób ta radykalna zmiana tworzy ewentualną niekomunikatywność orędzia ewangelicznego – a więc i proklamowaną wraz ze „stanem wyjątkowym” konieczność sformułowania go niejako na nowo?
Jeśli odsuniemy na bok to, co tworzy warstwę przemian technicznych (skądinąd rzeczywiście wymagającą uwagi), jedynym naprawdę nowym kontynentem na mapie przemian duchowych będzie efekt „pełzającej apostazji” narodów świata cywilizacji chrześcijańskiej.
Czasami mówi się o tym zjawisku tak, jakby chodziło o „neopogaństwo”, czyli jakąś formę powrotu do stanu sprzed chrystianizacji. Jednak powrót do tego stanu nie jest możliwy. Bogowie pogan zostali bowiem pokonani wieki temu, nieodwołalnie – przez chrześcijaństwo. Odeszli i już nie wrócą. Zostali zdemaskowani jako równocześnie złudzenia i demony: złudzeniem było przypisanie boskości siłom naturalnym, a demoniczne było odwrócenie czci należnej Bogu – ku czemuś, co nie jest Bogiem.
Postchrześcijaństwo
Prawdziwym efektem kryzysu wiary w chrześcijaństwie nie jest neopogaństwo, lecz postchrześcijaństwo. A to polega nie tyle na odrzuceniu wiary w poszukiwaniu dawnych bogów, ile na pozbawieniu chrześcijaństwa tego, co tworzy z niego religię prawdziwą (religia vera): chrześcijaństwo tam, gdzie przestaje być prawidłową czcią Boga, ortodoksją, przekształca się w coś nadal bardzo podobnego zewnętrznie do swego wzoru, lecz wewnętrznie już gruntownie przetworzonego.
Postchrześcijaństwo to skutek dwóch poruszeń, które mogą następować w różnej kolejności: odmowy wiary Bogu i takiej asymilacji treści chrześcijaństwa, żeby nie wymagało to aktu wiary, a z nim – oddawania Bogu czci.
Pozbawienie chrześcijaństwa jego nadprzyrodzonego centrum pozwala na wybieranie w jego miejsce dowolnego „absolutu” – przy czym brzmi on zwykle jak któraś z „wartości chrześcijańskich”.
Uszkodzona wiara
Istnieje więc wiele bardzo różnych „chrześcijaństw” postchrześcijaństwa – a istnieją one niemal wyłącznie jako swoje antytezy, przeciwieństwa. Zasadą każdego z tych „obrazów'” jest jego skrzywienie, pomniejszenie lub wyolbrzymienie różnych składników oryginału. Poszczególne ,,chrześcijaństwa” oskarżają się wzajemnie – a jedynym skutkiem wejścia w ten spór jest rozbicie i coraz dalej idące rozszczepienie jedności formy ortodoksyjnej – jedności, która zawsze jest komunią, katolickością, zjednoczeniem, złożeniem organizmu, a nie atomem lub zlepkiem równorzędnych cząstek.
Istnienie uszkodzonych „chrześcijaństw” jest z reguły tylko początkiem procesu – a następnym etapem były ideologie chętnie obywające się bez chrześcijańskich „scenografii”, a nawet gotowe do otwartej i twardej rywalizacji z każdym chrześcijaństwem lub każdą religią.
Wiek ideologii przyniósł więc coś, co rzeczywiście mogło nasunąć skojarzenie z pogaństwem: żarliwość politeistycznego kultu „idoli”, bóstw zastępczych.
W tym sensie niewątpliwie i dziś św. Paweł mógłby na areopagu powtórzyć zdanie, że przemawia do ludzi „bardzo religijnych”. Tyle że chodzi nie o religie pogańskiego politeizmu, lecz o religie postchrześcijańskich ideologii. Tylko takich „pogan” spotkałby dzisiaj Paweł w naszym świecie.
A każdy z obecnych słyszałby – i słyszy – słowa Kościoła „w swoim własnym języku” – już w innym sensie niż ten z dnia Pięćdziesiątnicy: słyszy to i tylko to, co jest „chrześcijaństwem” jego ideologii postchrześcijańskiej.
Oto istotna korekta do topografii dusz, którą mieliśmy w świecie Biblii i wielu wieków Kościoła: wewnątrz świata chrześcijańskiego powstało postchrześcijaństwo, które samo widzi się jako prawdziwe spełnienie Ewangelii, już niepotrzebujące jej samej.
Świecka teologia
W środowisku postchrześcijańskim stosunek do chrześcijaństwa może być naznaczony niechęcią, wypominaniem Kościołowi jakichś „czarnych kart” itd. – jednak jest tam i pewien rodzaj akceptacji, bardzo dwuznacznej: entuzjazm dla wybranych i okrojonych składników chrześcijaństwa, czasami tak silny, że rozrywający chrześcijaństwo na kawałki. W wyniku tej procedury powstała cała świecka „teologia” postchrześcijaństwa: doktryna godności, wolności, praw człowieka, tolerancji, autorytetu.
W praktyce granice między postchrześcijaństwem i chrześcijaństwem nie są już w naszym świecie ostre – rozmywają się do tego stopnia, że bardzo wielu chrześcijan o wciąż realnym życiu religijnym w praktyce pozasakramentalnej jest przekonanymi ambasadorami postchrześcijaństwa. Pretensja postchrześcijaństwa do bycia nowym gospodarzem w świecie „niegdyś chrześcijańskim” wyraża się w tym, że chrześcijanie są przez tego gospodarza, o rysach jakże myląco bliskich, zapraszani do zajęcia miejsca specjalnie dla nich przewidzianego.
Premiowana kreatywność
Postchrześcijaństwo, na mocy swej natury, ma dla chrześcijaństwa jedną propozycję, czasami cenną jak grant: wykonajcie twórczą pracę nad waszym chrześcijaństwem. Jednak w tym postchrześcijańskim zaproszeniu premiowana „kreatywność” przypomina bardziej pokusy „kreatywnej księgowości”, tym razem na terenie teologii i nauki moralnej, niż prawdziwą kreatywność ortodoksji. „Kreatywne” jest tutaj takie przetwarzanie pojęć o Bogu, aby utraciły swój zobowiązujący logos; takie sformułowanie aktu wiary, aby miał jak najmniej postaci kościelnej i konsekwencji społecznych; takie umodelowania nauki moralnej, aby pozwalała na zachowania i oceny sprzeczne, w zależności od sytuacji jednostki i jej usytuowania wobec wspólnoty. W ramach tego samego postchrześcijańskiego „grantu” chrześcijanie otrzymują równocześnie frajdę takiej „kreatywności” i stateczny spokój bycia sobie dalej „nowoczesnymi katolikami”.
Chodzi tu o proces tworzenia „chrześcijaństwa zaadaptowanego, które zostaje z radością podchwycone przez społeczeństwo jako przyjazny człowiekowi sposób bycia chrześcijaninem i przeciwstawione rzekomemu fundamentalizmowi ludzi, którzy nie potrafią mieć tak opływowych kształtów”. Mówiąc przed laty o tym zagrożeniu – które powiązaliśmy tutaj z dynamiką postchrześcijaństwa – kardynał Ratzinger konkludował: „Ewentualna dyktatura antychrześcijańska byłaby przypuszczalnie znacznie subtelniejsza niż wszystko, co dotychczas znaliśmy. Byłaby na pozór przyjazna religii, pod warunkiem jednak, że religia nie tykałaby jej wzorców zachowania i myślenia”.
Nadzieja
Jest to jeden z najważniejszych elementów obecnej sytuacji: chrześcijaństwo, które przestaje nawracać, samo bywa przedmiotem „nawracania” ze strony świata postchrześcijańskiego. Chrześcijaństwo, które przestaje rozumieć samo siebie jako ortodoksję, cześć Boga i drogę zbawienia – zaczyna się samo traktować jako religijną scenografię dla akcji na rzecz „honoru ojczyzny”, „praw mniejszości”, „wolności gospodarczej” lub „równości”.
Nie sądzę, by temu trudnemu problemowi mógł stawić czoła wspominany wyżej „Kościół ducha czasu”: cała jego nabożna gorliwość ułatwia mu zaadaptowanie się do logii postchrześcijańskiej. Co najwyżej odgrywa swoją wielką rolę w odróżnianiu tych ideologii, którym chrześcijanie mogą ulegać – od tych, którym ma się z religijnym żarem przeciwstawiać. Na tym zresztą polega ów swoisty faryzeizm: pilnowaniu, by zarządzenia nowoczesnego świata nigdy nie były mniej ważne od archaicznych praw Bożych.
Nadzieją jest dojrzewanie „Kościoła źródeł” – który od archeologicznych przechwałek o tym, że wie więcej i lepiej niż pokolenia, przechodzi powoli do rozpoznania się w długiej tradycji. Z różnych kierunków źródłowych badań i doświadczeń źródeł schodzą się w tym nurcie ci, którzy odkrywają niezbędną katolickość chrześcijaństwa: czyli bogactwo jego niezbędnych gałęzi życia, zintegrowane i zharmonizowane w „całostkę” religii prawdziwej, wiary dającej życie wieczne.