Przed dwudziestu laty, kiedy Jan Paweł II wezwał do nowej ewangelizacji, dyskutowaliśmy o różnicach między ewangelizacją „nową” a „starą”. Ówczesny metropolita Brukseli, kard. Godfried Danneels, pisał, że w pierwszej ewangelizacji „chodziło o przejście z religii politeistycznej do Boga Jezusa”. Mówiąc inaczej, ludziom na różne sposoby już religijnym zaczęto głosić wiarę w Boga, który się objawił w Jezusie Chrystusie. Natomiast druga ewangelizacja „jest czymś zgoła odmiennym. Chodzi w niej o przejście od ateizmu (teoretycznego lub praktycznego) do wiary chrześcijańskiej, co oznacza krok o wiele większy. To przejście od świata bez Boga do świata, w którym Bóg jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym”.
Ewangelizacja w świecie religii
Kiedy w Polsce głoszono Ewangelię przed 1050 laty, a w Europie już działo się tak od kilku stuleci, misjonarze trafiali więc na ludzi religijnych. Wydawane wówczas instrukcje dla misjonarzy wcale nie nakazywały karczować starych wierzeń do gołej ziemi. Należało je – przynajmniej częściowo –„ochrzcić”, zaadaptować, dostosować, przekształcić, zinterpretować na nowo, tak aby dotychczasowe święte góry stawały się sanktuariami nowej wiary. Nikogo nie trzeba było przekonywać, że istnieje jakieś życie pozagrobowe, że sprawiedliwość domaga się wiecznej kary bądź nagrody, że jakiś bóg musiał stworzyć ten świat. Chrześcijańscy misjonarze przybywali z nowymi odpowiedziami na stare, odwieczne pytania. Pamiętam, że na wykładach w czasie studiów omawiało się „dowód z powszechności religii”, który miałby być jednym z argumentów za istnieniem Boga. Gdy byłem katechetą w liceum, przygotowywałem teksty religijne pochodzące z różnych kultur i epok historycznych, by tym właśnie dowodem posłużyć się na lekcji religii. Każdą religijną kulturę uznawano – zgodnie z określeniem Euzebiusza z Cezarei – za praeparatio evangelica, czyli „przygotowanie na Ewangelię”. Tertulian poszedł chyba jeszcze dalej, pisząc w swej Apologii, że anima naturaliter christiana, czyli „dusza jest naturalnie chrześcijańska”, ma w sobie otwarcie na transcendencję i predyspozycję do przyjęcia chrześcijaństwa.
Neopoganie
Dzisiaj dochodzimy do sytuacji paradoksalnej. „Przedchrześcijanin”, którego spotykał Kościół pierwszej ewangelizacji, był człowiekiem religijnym, natomiast współczesny Europejczyk, którego często określa się mianem „postchrześcijanina” – choć bardzo często zna chrześcijaństwo – człowiekiem religijnym już faktycznie nie jest. Kard. Karl Lehman pisał, że w Europie nie ma nikogo, kogo by nie dotknęło chrześcijaństwo, wywarło ono bowiem niezatarte piętno w świecie, w którym żyjemy, zwłaszcza w jego warstwie kulturowej i etycznej. Zdarza się nawet, że tradycja katolicka zostaje zredukowana do wymiaru wyłącznie kulturowego (katolicy kulturowi) i postrzegana jest jako wartość niezależna od wiary. Dla tych ludzi Ewangelia stanowi bardziej jakiś kulturowy grunt niż Dobrą Nowinę o zbawieniu. Można nawet zaryzykować i nazwać ten stan jakimś pogaństwem nacechowanym rysami chrześcijańskimi, o czym zresztą pisał już w roku 1958 ks. Józef Ratzinger w swoim słynnym tekście Neopoganie i Kościół. Ślepa uliczka
Odreligijnienie czy – mówiąc za Maxem Weberem – „odczarowanie” świata nie jest oczywiście procesem ostatnich lat czy minionego stulecia. Ono zaczęło się wraz z renesansem i rodzącą się wówczas zasadą, że oto człowiek, a nie Bóg jest miarą wszechrzeczy. To właśnie wtedy zaczęła się sekularyzacja. Mądrzy kaznodzieje zdawali sobie sprawę z faktu, że ich słuchacz był coraz mniej religijny, jego wizja świata zaczynała tracić wymiar nadprzyrodzony, a Bóg był coraz mniej brany pod uwagę przy wyjaśnianiu sensu życia człowieka na ziemi. W 1957 r. ks. Marian Rzeszewski pisał w Kaznodziejstwie, radząc księżom idącym na ambonę: „Szczególnie zwrócić należy uwagę na obraz Boga w świadomości przeciętnego wieśniaka w związku z mechanizacją robót polnych. Chłop zaczął wskutek tego gubić tradycyjny obraz działania Boga i Opatrzności Bożej. Dawniej chłop przeżywał działanie Boga bezpośrednio i naocznie nawet w samych przyczynach stwórczych, zapewniających jego byt i przynoszących błogosławieństwo jego pracy. […] Dziś technika czyni człowieka coraz więcej panem natury. W miejsce prośby o błogosławieństwo i Opatrzność zjawiają się komunikaty meteorologiczne i racjonalna uprawa, coraz częściej także praca niedzielna. Praktycznie więc Bóg jest ignorowany, choć pozostają jeszcze tradycyjne formy służby Bożej”. I choć diagnoza była słuszna, to proponowane środki zaradcze już nie. Księżom proponowano bowiem przepowiadanie, które miało opierać się na rozumowym przekonywaniu o istnieniu Boga i potrzebie religii, a dopiero w dalszej kolejności mieli oni odnosić się do Boga objawionego w Jezusie Chrystusie. Nie rozpoczynano od Biblii, lecz od argumentów rozumowych. Skutki takiego przepowiadania, zwanego apologetycznym, doskonale skomentował francuski autor Fernand Boulard, który pisał w roku 1954: „Nie głoszono objawienia, lecz resztkę religii naturalnej, bez znaczenia dla człowieka epoki rewolucji przemysłowej”. Obawiam się, że niektórzy wciąż idą tą drogą.
Ryzyko wiary
W tym samym czasie na zachodzie Europy był już dobrze rozwinięty ruch kerygmatyczny, który postulował odejście od rozumowego przekonywania o istnieniu Boga na rzecz głoszenia Ewangelii. U podstaw tego ruchu było przekonanie, że współczesnego, coraz bardziej niereligijnego, człowieka, nie trzeba przeprowadzać przez etap naturalnej religijności – niczym pogan przez żydowskie Prawo, o co spierali się św. Piotr ze św. Pawłem – ale należy mu bezpośrednio głosić wiarę w Jezusa Chrystusa, który jest objawieniem Boga samego. Naturalna religijność człowieka nie jest ani koniecznym etapem przejściowym, ani niezbędnym fundamentem dla osobowej wiary w Boga, który w Jezusie przemówił do człowieka. Ewangelizację należy rozpocząć od kerygmy, a nie od intelektualnej debaty, czy Bóg istnieje. Punktem kulminacyjnym ewolucji takiego myślenia w Kościele jest Evangelii gaudium papieża Franciszka, który pisze tak: „«kerygma» […] powinna zajmować centralne miejsce w działalności ewangelizacyjnej i w każdej próbie odnowy kościelnej”. Iść z takim wyzwaniem do współczesnych niereligijnych Europejczyków jest czymś o wiele trudniejszym niż głoszenie Ewangelii religijnym poganom. To jest rzeczywiste rzucenie się w ryzyko wiary. Bo jeśli nawet współcześni Europejczycy są jeszcze w jakimś sensie religijni, to już nie jest to religijność otwarta na osobowego Boga, ale raczej religijność kosmiczna, tzn. taka, w której nie ma boga, ale wszystko, co istnieje, jest już samo w sobie ubóstwione.
Wiara bez podparcia
Kiedy pierwsza ewangelizacja spotykała religijnych pogan, chrześcijaństwo było powiązaniem trzech elementów: religijności naturalnej, głoszonej wiary w Chrystusa i instytucji Kościoła. To trzy różne płaszczyzny i potencjalnie trzy różne kryzysy. Jak się wydaje – choć może mylę się w tej diagnozie – pierwszy nastąpił kryzys Kościoła rozumianego jako autorytet. Dokonało się to w czasie reformacji. Kościół jako gwarancja i jedyny kanał (środowisko) wiary został zakwestionowany, czego symbolicznym wyrazem było danie wiernemu do ręki Biblii, którą mógł on sobie teraz interpretować poza wykładnią instytucji Kościoła. Ten proces się rozwijał przez wieki. Dzisiaj – choćby w internecie – każdy może głosić swoje własne magisterium. Naturalna religijność – pojmowana jako przekonanie, że Bóg istnieje – która długo była glebą dla wiary, zaczęła się kruszyć w tym samym mniej więcej czasie. W renesansie zaczął się proces „wyzwalania się” człowieka. Dopiero jednak w czasach oświecenia, a potem w skutek rewolucji przemysłowej, religia naturalna została gruntownie zakwestionowana. W ten sposób wiara w Chrystusa zaczęła tracić dwa istotne punkty odniesienia: instytucję, która podtrzymywała społeczną wiarygodność głoszonej Ewangelii, oraz religijność naturalną. Autorytet Kościoła został skutecznie zakwestionowany, a religijność się zachwiała, czego dowodem jest powszechne odrzucenie pośmiertnego dualizmu piekła i nieba jako obrażającego godność człowieka. Czy jednak wszystko to musi bezwzględnie prowadzić do kryzysu wiary?
Pułapka
Popatrzmy na ten proces jak na dojrzewanie w wierze. Weźmy kwestię piekła i nieba, wiecznego potępienia i wiecznej nagrody. Wiara dziecinna opiera się na autorytecie Kościoła, który tak „podał do wierzenia”. Gdy człowiek dorasta, zaczyna potrzebować zewnętrznych sankcji swego postępowania – nieba i piekła, którymi to „Bóg za dobro wynagradza, a za zło karze”. Dojrzałość osiąga się dopiero wtedy, gdy człowiek podejmuje działanie już nie wyłącznie ze względu na autorytet tego, który ustanawia normy czy ze względu na zewnętrzne sankcje, których się boi (kara) albo co do których żyje nadzieją (nagroda), ale gdy podejmuje decyzje ze względu na wynikające z nich konsekwencje. Nie czynię zła nie dlatego, że mi ktoś zabronił, albo dlatego, że boję się kary, ale dlatego, że zło jest złe. Dopiero wtedy zaczyna się dojrzałość. Tylko czy wtedy potrzebny jest jeszcze Kościół i Bóg? Wiemy dobrze, że aby żyć przyzwoicie, nie trzeba być ani człowiekiem religijnym, ani członkiem Kościoła. Bez-bożnie wcale nie znaczy nieetycznie. Ani religijność, ani przynależność do Kościoła nie są konieczne do dobrego, przyzwoitego, szlachetnego życia. Sprowadzanie posłannictwa Kościoła do nauki moralności jest pułapką. Dobra nowina o zbawieniu została częściowo wyparta, a może nawet zastąpiona moralnością. Jak pisze ks. Grzegorz Strzelczyk, Kościół – zwłaszcza od oświecenia – koncentrował się coraz bardziej na sferze moralności, sprowadzając chrześcijaństwo do „moralnego ideału życia chrześcijańskiego” zawartego w przykładzie Jezusa, co – ostatecznie – „dokonało się (…) ze szkodą dla głoszenia dobrej nowiny o zbawieniu przyniesionym przez Chrystusa”. A przecież – jak przypomniał Benedykt XVI – „U początku bycia chrześcijaninem nie ma decyzji etycznej czy jakiejś wielkiej idei, jest natomiast spotkanie z wydarzeniem, z Osobą, która nadaje życiu nową perspektywę”. Tą perspektywą jest zbawienie.
Kryzys przepowiadania
Roberto Calasso pisze tak: „Dla herosów walczących pod Troją życie nie było czymś, co trzeba by zbawić. Życia nie można ozdrowić, trzeba je przyjąć takie jakie jest, z całym jego złem i całą jego wspaniałością”. No właśnie: „z całym jego złem”. Nawet dojrzałość nie chroni nas przed czynieniem zła. Słowa św. Pawła może powtórzyć każdy z nas: „A ja jestem cielesny, zaprzedany w niewolę grzechu. Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę – to właśnie czynię”. Być może się mylę, ale współczesny człowiek wraca chyba pod Troję, godząc się na niezbawiony los, na los, który się nie da zbawić, na zło, z którego nie da się wyzwolić. Współczesny kryzys to – za ks. Strzelczykiem – kryzys „odczuwania zbawienia i rozumienia potrzeby oraz idei zbawienia”. Czy jednak człowiek współczesny rzeczywiście nie potrzebuje zbawienia? Jeśli tak by miało być, to zaiste „próżna jest nasza wiara i daremne jest nasze nauczanie”. Współczesny kryzys jest przede wszystkim kryzysem przepowiadania orędzia zbawczego, na które współczesne społeczeństwo – jeszcze raz Strzelczyk – „spogląda z dużą dozą podejrzliwości”. Dlaczego? Choćby dlatego, że zamiast zbawienia często głosimy moralność, która bez wiary wydać się może jedynie zniewoleniem. W centrum przepowiadania Kościoła musi więc stanąć na nowo kerygmat zbawczy, który wykroczy poza etykę czy apologetykę. Człowiek potrzebuje zbawienia. Takie jest moje najgłębsze przekonanie. Kryzys Kościoła będzie trwał tak długo, dopóki Kościół nie zostanie rozpoznany przez świat jako wspólnota ofiarowująca zbawienie i tym zbawieniem żyjąca. Wszystko inne można przecież znaleźć poza Kościołem.