Nadleśnictwo Rytel, leśniczówka Młynki. Tuż obok Suszek, Lotyń, Nowa Cerkiew: dla miejscowych to wszystko jeden las. To właśnie tu straty podczas nawałnicy były największe. Siedzimy przy stole z leśniczym, jego żoną i miejscowym proboszczem. Pijemy herbatę, od czasu do czasu zerkając za okno. Milczymy.
Tuż obok, we wsi Rytel jest dziś cicho i spokojnie. Po miesiącu od nawałnicy nie widać już wolontariuszy. Smutno sterczą w niebo kikuty drzew, dachy domów ponakrywane są folią. Za miesiąc, za rok wszystko wróci do normy. Ludzie położą na domy nowe dachy, postawią na powrót słupy elektryczne. Tu, w lesie, drzew postawić się nie da.
Leśniczówka pośrodku niczego
– Straty materialne, przyrodnicze i kulturowe są nie do wycenienia. Straciliśmy 95 proc. lasu – mówi Adam Szamocki, leśniczy z Młynek. – Nie ma lasu, który by nie ucierpiał, od młodych upraw aż po dęby, których wiek szacujemy na 300 lat. Nie ma gatunku, który by się okazał odporny. Została tylko trawa.
Kiedy miesiąc temu nad jego leśnictwem przechodziła nawałnica, Adam Szamocki z żoną i proboszczem byli na parafialnej pielgrzymce. Akurat tego dnia w Lourdes. Kiedy odbierali wiadomości od bliskich, nie potrafili zrozumieć komunikatu: „Lasu nie ma”. Co znaczy: „nie ma”? Drzewa jakieś połamało? To się posprząta.
Kiedy tydzień później w nocy wracali, wyglądali przez okna autokaru i płakali. – Rano bałam się wstać z łóżka i wyjrzeć przez okno – mówi pani Beata. – Dawniej za oknami sypialni mieliśmy las. Teraz nie ma tam nic.
– Idę do lasu, bo muszę, to jest moja praca. I jest jej bardzo dużo, mógłbym od rana do wieczora nie wychodzić – mówi pan Adam. – Ale nie daję rady. Popołudniami muszę zająć się czymś innym, popracować fizycznie, skosić trawę, bo ileż można patrzeć na połamane drzewa?
– Mnie przez pierwsze dni było w ogóle trudno z domu wychodzić – dodaje pani Beata. – Potem wymyśliłam, że jak zacznę kwiatki pielić i porządek w nich robić, i nie będę podnosiła głowy, to będę miała wrażenie, że jest normalnie.
Dom żółty od kurek
Mieszkańcy okolicznych miejscowości traktowali las jak sąsiada. Każdy jest z nim jakoś związany, bo mamy i babcie chodziły do pomocy i ten las sadziły. Potem oni sami go pielęgnowali dla swoich dzieci i wnuków. Nie zdarzało się więc, żeby ktoś szedł do lasu z piłą czy siekierą, żeby krzywdy narobić. Pan Adam znał w lesie każdą dróżkę i każdą najmniejszą ścieżkę. Dziś się gubi, nie wie, gdzie powinien skręcić, nie poznaje miejsc, przez które przechodził tysiące razy.
Jagody, grzyby, agroturystyka to było dla wielu jeśli nie główne źródło dochodu, to na pewno poważny zastrzyk finansowy. O jagody ludzie już na wiosnę pytali leśniczego, czy kwitną, czy będą owoce. Ten rok był dla nich dobry, miały dużo wilgoci. Jeszcze lepiej zapowiadały się grzyby. Dla ludzi to była nadzieja, że w skupie będzie co sprzedać. Jagód nie będzie teraz przez dwa pokolenia, bo rosną tylko w starym lesie. Kurki? Owszem, jest ich więcej niż kiedykolwiek, aż żółto. Tylko co z tego, skoro nie można po nie wejść?
– Agroturystyka? Po co? – pyta ksiądz proboszcz. – Chyba żeby horrory kręcić…
Wszystko się skończyło.
Działa za to turystyka nieszczęścia: ludzie przyjeżdżają oglądać, próbują wchodzić do lasu. To skrajnie niebezpieczne, bo drzewa przypominają gigantyczne bierki: mały ruch może wyzwolić w naprężonym drewnie potężną siłę. Ale pani Beata mówi, że najbardziej boli ją widok tych, którzy przyjeżdżają, żeby sfotografować się na tle tego, co po ich lesie zostało. To trochę tak, jak fotografować się na trumnach. – Dla nas to jest tragedia, a oni chcą tylko mieć fajne zdjęcia. W tym naszym nieszczęściu to kolejny policzek, jaki dostajemy. A ten las to jest mój dom!
Leśny sanepid na straży
Pytam o zwierzęta, one też tu przecież mieszkały. Dziki, sarny, ptaki, co z nimi, gdzie są?
– Zwierzyna chyba wyczuła niebezpieczeństwo i uciekła, bo w lesie nie ma dużo padliny – tłumaczy pan Adam. – Krąży nad nami leśny sanepid, czyli kruki. Teraz, kiedy lasu nie ma, od razu byśmy widzieli, gdzie znalazły sobie żerowisko. Ale jest spokojnie, to znaczy, że nigdzie nic nie leży. Ptaki też w większości uciekły. Pośrodku Lotynia było gniazdo bocianów, jedna rodzina, która obserwowała wieś od wielu lat. W tym roku nie dość, że tylko jednego bociana wychowały, to jeszcze był taki mizerny. I on nie przetrwał, gniazdo też spadło.
– Za to żurawie wróciły – cieszy się pani Beata. – Tu za drzewami są bagna, para żurawi miała dwa młode w tym roku. Myśleliśmy już, co z nimi, ale wczoraj widziałam, że są, że lecą!
Teraz praca w lesie polegać będzie głównie na wycinaniu. Tam, gdzie uchowało się pięć, osiem egzemplarzy koło siebie, jest szansa na ich ocalenie. Pojedyncze drzewa nie przetrwają, są zbyt mocno narażone na warunki atmosferyczne, na szkodniki. Trudno je będzie utrzymać. Pochylony czy wygięty las, jaki zobaczyć można w okolicy, będzie jeszcze próbował się bronić, ale przy większych opadach śniegu prawdopodobnie też się połamie. Zima jest sprzymierzeńcem leśników, bo zahamuje nieco procesy gnilne i inwazje szkodników. To, czego nie zdążą uprzątnąć do maja, będzie z tygodnia na tydzień traciło na wartości.
Na pomoc
Harcerze w Suszku byli dla okolicy wydarzeniem. Ksiądz z Nowej Cerkwi jeździł do nich na Mszę do lasu, oni przyjeżdżali na Mszę do kościoła. Młodzi, grzeczni, rozmodleni, w mundurkach, z palcami potłuczonymi od młotków, bo wszystko w obozie budowali sobie sami. – Fajna młodzież, która w czasach wszechobecnych komórek umiała żyć w lesie bez zasiągu i bez prądu – mówi pan Adam. – Pokazywali nam łóżka, jakie zrobili, jakie szafki, jakie półki, byli z tego bardzo dumni. Wszyscy mówili, że będą tu wracać i liczyli, kto ile kleszczy w lesie złapał.
– Prowadzę kronikę parafialną – mówi pani Beata. – Mam ich zdjęcia, robione i na Mszy w obozie, i w kościele. Ale nie mogę się zdobyć na to, żeby je wywołać i o tym napisać. Jeszcze nie teraz…
– Ludzie w Lotyniu zostawili swoje domy z zerwanymi dachami, zalewane wodą, żeby iść w las po harcerzy – mówi proboszcz parafii w Nowej Cerkwi, ks. Jarosław Kaźmierczak. – Pomoc przedzierała się z różnych stron, mówi się nawet o jakiejś pani doktor, która próbowała płynąć łódką, ale to właśnie ludzie z Lotynia mieli najbliżej, wiedzieli, w którym miejscu jest obóz i najlepiej znali teren.
Lotyń zawsze był solidarny. Kiedyś, jak jeden z rolników umarł w czasie żniw, sąsiedzi na swoich polach nie mieli jeszcze posprzątane, a u wdowy wszystko zrobili najpierw. Nawałnica pokazała, że tamto wydarzenie nie było jednorazową akcją.
Pomoc dla harcerzy zorganizowano w szkole. Ludzie dziwili się, że zmęczeni, przerażeni harcerze nie kładli się, nie szli po herbatę, tylko najpierw stawali w kolejce, żeby się zapisać, żeby policzyć, kogo brakuje.
Ludzie mówią
Gdy rozgrywał się dramat, miejscowi wracali akurat z drugiej zmiany, często przez las. Jednej kobiecie drzewo przewróciło się na tył samochodu, poszła dalej pieszo. Szła przez pięć kilometrów w burzy, pośród walących się drzew. Dotarła do domu poraniona, bez torebki, bez komórki, ale żywa.
Leśniczyna w Mylofie miała w domu szpital polowy, prawie jak na wojnie: pełno przerażonych ludzi, którzy uciekli z pobliskiego pola namiotowego, ranną w głowę kobietę, do której nie mogła dojechać karetka, wszystko to w burzy i w kompletnych ciemnościach, bo nie było już prądu.
Po miesiącu kamery telewizyjne odjechały, ale ludzie wciąż mocno przeżywają to, co się stało. – Nie ma normalnych rozmów – mówi leśniczy. – Wszyscy opowiadają tylko o tym, gdzie wtedy byli, jak to przeżywali.
Ludzie powtarzają sobie, że słychać było tylko huk wiatru. Żadnych grzmotów. Żadnego łamania się drzew. Tylko kiedy niebo rozświetlały błyskawice widzieli, że lasu nie ma. Ale to się wydawało tak nieprawdopodobne, że mózg zdawał się nie notować tej informacji.
W Lotyniu są pewnie ze dwa domy, które nie ucierpiały. W jednym z nich była akurat kapliczka z Matką Bożą Fatimską, peregrynującą po parafii. Wszystko wokół zniszczone, a tam nic, nawet trampolina i parasol w ogrodzie zostały na miejscu.
Epickie skarpetki
Dziś wszyscy w okolicy powtarzają: to cud, że nie zginęło więcej osób. W „ich lesie” dwie harcerki i mężczyzna, przygnieciony przez drzewo w namiocie. Największa tragedia dotknęła rodziców, którzy stracili swoje dzieci. Ale ci, którzy przeżyli, nie mają żalu. Wiedzą, że wszystko było przygotowane najlepiej, jak mogło i cudem jest, że nie zginęło więcej osób. Nie jest przypadkiem, że najwięcej wolontariuszy przyjeżdżało z Łodzi: to stamtąd byli harcerze. Jedna z mam przysłała list do ludzi z parafii. „Każdy przeciętny człowiek pogrążyłby się w rozpaczy, przerażony ogromem strat – pisze. – Wy w środku nocy ruszyliście szukać dzieci, ruszyliście z pomocą również mojemu dziecku. Ada przeżyła ten kataklizm praktycznie bez żadnych ran, ale dla niej i wszystkich pozostałych harcerzy koniec burzy to nie był koniec strachu. Była noc, wszędzie leżały zwalone drzewa, było potwornie zimo i wtedy pojawiła się myśl: Nikt nas nie znajdzie! Większość dzieci była w piżamach, bieliźnie, z gołymi stopami. Wszystkie przemoczone, zmarznięte i przerażone. Dotarliście jako pierwsi, dając im nadzieję. Sprowadziliście pomoc lekarską, przenosiliście rannych na rękach, torowaliście drogę dla straży pożarnej. Były też inne, na pozór drobne rzeczy, jak gorąca herbata na podwórku jednego z gospodarstw. Ada opowiadała, że dzieci wypijały po kilka kubków. Mówiła też: «Mamuś, panie w świetlicy dały nam też ciasto, wiesz, jakie było pyszne! Dały mi też skarpetki!». Skarpetki: takie niby nic, ale ona miała poharatane, zmarznięte stópki. Były takim ukojeniem. Adulka bardzo chciała je zatrzymać, powiedziała: «Mamo, to są epickie skarpetki! One już są moje!». Codziennie, kiedy przytulam swoje dziecko, wypełnia mnie uczucie ogromnej wdzięczności. Dziękuję!”.
Co wypłynie
Co mówi ksiądz na kazaniu ludziom, którzy przeżyli katastrofę? – Kiedy w łazience leży gąbka, dopóki jej nie dotkniemy, nie wiemy, czy jest sucha, czy mokra, ani czym jest nasączona – tłumaczy ks. Jarosław Kaźmierczak. – Dopiero kiedy się ją przyciśnie, wylatuje z niej czysta woda albo brudy. Nas też teraz coś „przycisnęło”, mocno dotknęło. I wyszło z nas wiele piękna, dobra, szlachetnych postaw. Niedawno słuchałem dyskusji o tym, gdzie podziała się polska solidarność. I pomyślałem, że prawdziwą solidarność widzę teraz w twarzach i w zachowaniu tych ludzi w Lotyniu, solidarność najbardziej prawdziwą, najbardziej kryształową.
Tak mówi miejscowy proboszcz, a ludzie rozumieją. Czy to, co przeżyli miesiąc temu, ich zmieni? – Rudolf Otto w książce Świętość odróżnia doświadczenie od przeżycia – tłumaczy proboszcz. – Jeden pójdzie na pielgrzymkę i po powrocie będzie mówił o fajnych ludziach i pokazywał zdjęcia, dla niego to było przeżycie. Drugi wróci innym człowiekiem. Doświadczenie idzie w głąb, zmienia człowieka. Tu będzie podobnie: jedni usiądą i będą sobie zadawać pytania, a inni tylko zrobią sobie selfie na tle zniszczeń. Wszystko zależy od tego, jaki głos w sobie dopuścimy, co z tym zrobimy.
W Lotyniu zrodził się pomysł upamiętnienia nawałnicy: dwóch harcerek, które straciły życie i bohaterstwa ludzi, którzy przedzierali się przez powalony las, żeby je ratować. W pniu powalonego dębu wydrążona będzie wnęka, a w niej stanie połamana figurka Jezusa bez rąk i nóg, z miejscowego naszego cmentarza. Jezus połamany tak samo jak drzewa i jak tutejsi ludzie: Jezus, który jest z nimi.