Na ten wieczór czekali Niemcy. W pierwszą niedzielę września w debacie telewizyjnej zmierzyło się dwoje kandydatów do objęcia urzędu kanclerza po przewidzianych na 24 września wyborach parlamentarnych: stojąca od 12 lat na czele niemieckiego rządu Angela Merkel oraz nowy szef socjaldemokracji Martin Schulz.
Spokojna rozmowa
Dotychczasowa kampania wyborcza była nad wyraz spokojna. Przyczyn upatrywać należy w regularnie publikowanych wynikach badań opinii publicznej. Wynika z nich, że społeczeństwo niemieckie nie życzy sobie rewolucyjnych zmian. Panuje dość powszechne przekonanie, że także w najbliższych czterech latach najważniejsze decyzje polityczne pozostaną w gestii doświadczonej Angeli Merkel. Niemieccy analitycy są dość zgodni, że także i tym razem pokona ona czołowego polityka konkurującej z chadecją socjaldemokracji. Nie można przy tym zapominać, że to właśnie ta partia od czterech lat współtworzy niemiecki gabinet.
Niedzielny wieczór pokazał, że całkiem możliwe jest dalsze trwanie obecnej koalicji. Telewizyjna debata liderów obydwu ugrupowań była nad wyraz spokojna. Wbrew oczekiwaniom niemieckich dziennikarzy Schulz zrezygnował z atakowania urzędującej szefowej rządu. Oboje zgodzili się m.in. co do konieczności prowadzenia twardej polityki wobec Turcji Erdoğana czy wzmożenia działań prewencyjnych zmierzających do ograniczenia wpływu islamistów. Trudno też było zauważyć większe różnice odnośnie do problemu migracji. Zgadzając się z koniecznością przyjęcia uchodźców, Schulz wypomniał pani kanclerz, że podejmując brzemienną w skutkach decyzję o otwarciu granic jesienią 2015 r. powinna była skonsultować ją z partnerami w Unii Europejskiej. W tym kontekście po raz kolejny niemieccy telewidzowie mieli okazję usłyszeć krytykę pod adresem Polski i Węgier, czyli państw, które przyjęły w tej kwestii jednoznacznie negatywną postawę.
W trzech ostatnich wyborach do Bundestagu Angela Merkel pozostawiała w pokonanym polu kandydata socjaldemokracji. Osiem lat temu był to nie kto inny jak Frank-Walter Steinmeier, sprawujący dziś urząd prezydenta Niemiec. Zastanawiając się nad składem przyszłego Bundestagu, warto przypomnieć, że zgodnie z niemiecką ordynacją wyborczą obywatel ma prawo oddać dwa głosy. Pierwszym wskazuje konkretną osobę jako swego reprezentanta w parlamencie. Drugi krzyżyk stawia się przy nazwie wybieranej partii. Bundestag liczy dziś 598 posłów. O połowie z nich decydują głosy oddane w pierwszym głosowaniu, o drugiej zaś wskazania konkretnej partii. I to właśnie drugi głos decyduje o partyjnym składzie parlamentu. Doświadczenia naszych zachodnich sąsiadów jednoznacznie wskazują na decydujące znaczenie, jakie dla wyniku wyborów ma osobowość czołowych przedstawicieli głównych partii.
Chwilowy wyskok
Tegoroczni, wywodzący się z różnych części dzisiejszych Niemiec, kandydaci na kanclerza niosą w swoim politycznym bagażu tyle bogate, co różne doświadczenie polityczne. Są niemalże rówieśnikami. Angela Merkel ma 62 lata, a Martin Schulz jest o rok młodszy. Szefowa niemieckiego rządu urodziła się w rodzinie pastora w Hamburgu, ale wyrastała i wykształcenie zdobyła w ówczesnej Niemieckiej Republice Demokratycznej. Tam też obroniła doktorat z chemii fizycznej. Po zjednoczeniu szybko zaczęła robić karierę polityczną u boku kanclerza Helmuta Kohla, w którego gabinecie w 1991 r. została ministrem do spraw kobiet i młodzieży. Dziewięć lat później została przewodniczącą Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU). Funkcję tę pełni do dzisiaj.
Martin Schulz wywodzi się z najbardziej na zachód wysuniętej części Nadrenii. Przez wiele lat był burmistrzem w Wuerselen, niewielkim miasteczku niedaleko granicy z Belgią. Od 1994 r. z ramienia Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (SPD) zasiadał w parlamencie europejskim, gdzie w 2012 r. na stanowisku przewodniczącego zastąpił Jerzego Buzka. W pracy bardzo przydatna okazała się na pewno biegła znajomość pięciu języków obcych, co jest dość dziwne, jeśli zważyć, że Schulz – jak sam przyznaje – z nauką miał pewne kłopoty. Brak charyzmatycznych polityków w szeregach socjaldemokracji z jednej strony i duża popularność, jaką zdobył sobie na forum Europejskiego Parlamentu z drugiej, sprawiły, że w styczniu bieżącego roku ówczesny przewodniczący SPD Sigmar Gabriel wysunął kandydaturę Schulza na kanclerza. Krótko potem wybór zatwierdził nadzwyczajny zjazd partii, wybierając go jednocześnie – i to jednomyślnie – na jej przewodniczącego.
Zrazu wydawało się, że decyzja ta okaże się strzałem w dziesiątkę. Na początku lutego odsetek osób deklarujących oddanie głosu na SPD gwałtownie wzrósł, zbliżając się do poziomu osiąganego przez konkurencyjną chadecję. Były tygodnie kiedy liczba zwolenników socjaldemokracji była nawet większa. Po upływie jednak stosunkowo krótkiego czasu sytuacja powróciła do stanu sprzed nominacji Schulza. Ostatnie badania niemieckiej opinii publicznej wskazują na zdecydowaną dominację występujących tradycyjnie wspólnie ogólnoniemieckiej CDU i jej bawarskiej odpowiedniczki CSU. Na te partie swój głos zamierza oddać 38 proc. uprawnionych. SPD pozostaje na drugim miejscu i, jak pokazują prognozy, może liczyć na poparcie rzędu 22–24 proc. Niedzielna debata telewizyjna, jak się wydaje, wiele nie zmieniła. Tak wynika z badań, jakie natychmiast po jej zakończeniu przeprowadził pierwszy program niemieckiej telewizji publicznej. Z ankiety, którą objęto ponad półtora tysiąca widzów wynika, że aż 55 proc. z nich uznało, że to pani kanclerz była bardziej przekonująca. Przewagę Martina Schulza dostrzegło jedynie 35 proc. indagowanych. Nieco mniejszą przewagę zaobserwowano w grupie niezdecydowanych wyborców. Tutaj za Angelą Merkel opowiedziało się 48 proc., a za jej oponentem 36 proc. Niemców.
By było jak jest
Fenomenu popularności Angeli Merkel upatrywać należałoby chyba zarówno w sytuacji wewnątrz kraju, jak i w kondycji dzisiejszego świata. Niemal miesiąc temu w malowniczym Gelnhausen w Hesji pani kanclerz rozpoczęła oficjalnie kampanię wyborczą pod hasłem: Dla Niemiec gdzie dobrze i z przyjemnością mieszkamy (Für Deutschland, in dem wir gut und gerne leben). Zawołanie to nie wskazuje właściwie jakichś nowych celów. Jest raczej pochwałą dotychczasowych osiągnięć. Emanuje zeń chęć zachowania status quo. Mając na uwadze niespokojną sytuację dzisiejszego świata, wielu Niemców pragnie stabilizacji, której – według nich – najlepszym gwarantem wydaje się właśnie Angela Merkel. Tym bardziej że to jej zasługą, w ocenie wielu obywateli, jest dobra kondycja niemieckiej gospodarki i, co szczególnie ważne dla statystycznego Müllera, dobra sytuacja na tamtejszym rynku pracy.
Jeszcze parę miesięcy temu nieprzychylni pani kanclerz obserwatorzy niemieckiej sceny politycznej wyrażali nieśmiało przekonanie, że przyjdzie jej ponieść polityczną odpowiedzialność za otwarcie przez nią granic Niemiec dla uciekających przed wojną mieszkańców Bliskiego Wschodu i niektórych państw afrykańskich. Wszystko wskazuje jednak na to, że gest ten spotkał się z pełnym poparciem jej elektoratu. Nie inaczej jest zresztą z większością wyborców zgłaszających gotowość zagłosowania na Martina Schulza. Jako działacz socjaldemokracji próbuje on przyciągnąć na swoją stronę uboższą część niemieckiego elektoratu. Nie jest to jednak zadanie łatwe, jeśli zważyć, że – jak pokazują ostatnie badania – aż 80 proc. obywateli RFN jest zadowolonych z jakości życia.
Teoretycznie można by sobie wyobrazić, że po najbliższych wyborach wszystko pozostanie po staremu. Bez popełnienia większego błędu można bowiem założyć, że liczba głosów oddanych na CDU/CSU i SPD pozwoli po raz kolejny na stworzenie wielkiej koalicji. Rzecz jednak w tym, że żadna z tych partii – a w szczególności SPD – nie wykazywała w ostatnich tygodniach szczególnego zainteresowania takim rozwiązaniem. Przebieg telewizyjnej debaty może jednak wskazywać, że w partii tej nastąpiło pewne przewartościowanie i zgoda na kontynuowanie współpracy.
Razem, ale z kim?
Bardziej prawdopodobnym scenariuszem realizowanym po 24 września będzie jednak chyba próba dogadania się przez chadecję z jednym z mniejszych ugrupowań, które według przewidywań powinny się znaleźć w parlamencie. Prawo do wyznaczenia posłów mają te partie, które uzyskają przynajmniej 5 proc. ważnie oddanych głosów. Od lat w grę wchodzą Lewica, Przymierze 90/Zieloni oraz Liberałowie (FDP ). Nowym tworem wśród niemieckich ugrupowań jest powstała na bazie niechęci do cudzoziemców Alternatywa dla Niemiec (AfD). Cała czwórka walczy o trzecią pozycję w wyborach. Najbliżej osiągnięcia tego celu wydaje się Lewica. Co dziesiąty Niemiec wyraża gotowość oddania na nią głosu. Partia ta jest szczególnie popularna wśród mieszkańców wschodnich landów federacji. Tam też znacznie większą sympatią niż na zachodzie cieszy się Alternatywa dla Niemiec, głośno artykułująca swoje zatroskanie o przyszłość zagrożonego – jak uważają – przez islam kraju.
Rozmowy koalicyjne nie ograniczą się do czystej arytmetyki. Przynajmniej tak samo ważna jest gotowość do kompromisu. Wiadomo jednak, że chadecja nie powinna mieć problemów z zawarciem porozumienia z Liberałami, przy czym nie jest tajemnicą, że do tej partii bliżej jest kierowanej przez bawarskiego premiera Horsta Seehofera CSU niż do pracującej pod kierownictwem kanclerz Merkel siostrzanej CDU. Równie dobrze można sobie wyobrazić koalicję utworzoną przez CDU/CSU oraz Przymierze 90/Zieloni, tym bardziej że ta ostatnia partia bardzo straciła na swej atrakcyjnej dla potencjalnych wyborców wyrazistości. Jej niezaprzeczalne zasługi sprowadzające się przede wszystkim do wzrostu ekologicznej świadomości społeczeństwa należą już do przeszłości. Jedyną z czterech mniejszych partii, której brakuje zdolności koalicyjnej jest ksenofobiczna AfD. Przeciwko takiemu aliansowi wyraźnie wypowiedzieli się czołowi przedstawiciele dwóch największych partii. W trakcie debaty telewizyjnej Angela Merkel wykluczyła nadto możliwość koalicji z Lewicą. Tak czy inaczej można się spodziewać, że po 24 września ster rządów w Berlinie pozostanie w ręku Angeli Merkel. Niewiadomą pozostaje tylko nazwa partii współtworzącej przyszłą koalicję.