W tygodniku „Do Rzeczy” z 27 sierpnia, Tomasz Terlikowski opublikował artykuł pt. Wspólna wojna z islamizmem? Ze zdziwieniem przeczytałem w nim, że w teologii chrześcijańskiej nadal obowiązuje pojęcie „wojny sprawiedliwej”. Autor nawołuje też do tej wojny z wrogiem, którym jest islam, rozumiany jako religia przemocy.
Taki sposób myślenia jest sprzeczny ze współczesnym nauczaniem Kościoła. Po pierwsze, dlatego że o „wojnie sprawiedliwej” mówi się już w czasie przeszłym. Dzisiaj Kościół mówi tylko o „obronie koniecznej”. I nie jest to jedynie niuans językowy. A po drugie, islam to złożona struktura religijna, której nie da się ująć w jedną całość. Dlatego Kościół dystansuje się od błędnego uogólnienia, że jest to religia przemocy. Terroryzm przypisuje nie całemu islamowi i tym bardziej nie wszystkim muzułmanom, ale jedynie islamskim fanatykom. Nawet jeśli jest ich dzisiaj wielu.
Nie zarzucam Tomaszowi Terlikowskiemu poważnych błędów teologicznych. Widzę jednak wyraźną odmienność jego publicystyki z argumentacją i językiem nie tylko papieża Franciszka, ale także jego poprzedników. Dostrzegam ją też w zestawieniu z Katechizmem Kościoła katolickiego. Podobnych rozbieżności jest w polskiej publicystyce niestety coraz więcej.
Ponętne uproszczenia
Już na samym początku Tomasz Terlikowski pisze, że islamiści chcą podbić Europę. Jeśli dotyczy to tzw. Państwa Islamskiego lub innych radykalnych grup islamskich, należy autorowi przyznać rację. Rozumiem więc, że użyte w tekście sformułowanie „radykalny islamizm” było celowym odróżnieniem fanatyków (wyznawców islamizmu – używając terminologii T. Terlikowskiego) od pozostałych muzułmanów (wyznawców islamu). Tylko że już w następnym akapicie autor przekonuje, że terror jest naturą całego islamu, a nie wybranych środowisk. A w konsekwencji wszyscy wierzący muzułmanie są przekonani, że ich religia jest prawdziwa właśnie dlatego, że tak skutecznie używa przemocy. „Czas, by Europejczycy, w tym także Polacy, (…) przestali mamić się bajkami o rzekomo pokojowej naturze islamu. W DNA islamu wpisane są bowiem przemoc, wojna, zdobycze” – pisze publicysta. I dodaje, że wojna została uznana przez muzułmanów za „istotny element własnej doktryny”. Te jakże proste stwierdzenia, żeby nie powiedzieć ponętne w swoim upraszczającym stylu, są jak woda na młyn dla tych, którzy nigdy osobiście nie spotkali żadnego muzułmanina.
Dialog jest możliwy
Tyle że ten młyn się zaciera i trzeszczy z zestawieniu z nauczaniem Jana Pawła II. A przytoczę tylko jedną wypowiedź, która dobrze oddaje całe jego nauczanie. W 2001 r. w meczecie w Damaszku święty papież powiedział, że pragnie, „aby muzułmańscy i chrześcijańscy zwierzchnicy religijni i nauczyciele przedstawiali nasze dwie wielkie społeczności religijne jako wspólnoty w pełnym szacunku dialogu, a nigdy jako wspólnoty w konflikcie”. Na to pragnienie Jan Paweł II sam odpowiadał całą swoją postawą. Wierzył, że możliwy jest dialog i pokój z muzułmanami. Nie z terrorystami, ale z pokojowo nastawionymi muzułmanami. To papieskie nauczanie nigdy nie uległo zmianie, nawet po tak dramatycznym wydarzeniu jak atak terrorystyczny na World Trade Center.
W podobnym duchu wyraził się Benedykt XVI w czasie swojej pielgrzymki do Turcji. Na jej zakończenie papież senior powiedział: „Była to dla mnie sprzyjająca okazja do wyrażenia raz jeszcze mego szacunku dla muzułmanów i cywilizacji islamskiej. Mogłem zarazem zwrócić uwagę na to, iż ważne jest, by chrześcijanie i muzułmanie wspólnie angażowali się w służbę na rzecz człowieka, życia, pokoju i sprawiedliwości”. A przypomnę, że była to wizyta, która miała miejsce już po kontrowersyjnym dla świata muzułmańskiego wstąpieniu Benedykta XVI w Ratyzbonie, w którym rzekomo stwierdził on, że islam jest religią przemocy. Watykan prostował, że nie była to opinia papieża, ale cytat. Nie przeszkodziło to jednak wielu polskim publicystom, aby wbrew tym sprostowaniom pisać, że wreszcie ktoś powiedział prawdę, a jeśli papież się wycofał, to jedynie z politycznej poprawności. Inaczej mówiąc, że Rzym kłamie dla świętego spokoju. Wbrew opinii tychże publicystów Kościół nie schodzi z drogi dialogu z islamem. A przynajmniej z tą częścią jego wyznawców, która nie chce mieć żadnego związku z przemocą.
Wojna nigdy sprawiedliwa
Drugą kontrowersyjną sprawą jest używanie przez Tomasza Terlikowskiego sformułowania „wojna sprawiedliwa”. Czasem nie wiem, czy w przypadku tak wykształconego teologa to celowy zabieg, czy zwykłe nieporozumienie. Sięgając do Katechizmu Kościoła katolickiego można owszem odnaleźć pojęcie „wojny sprawiedliwej”, tyle tylko, że zamieszczone w niewielkim przypisie, który przypomina, że Kościół kiedyś tak nauczał. I nie chodzi o to, że zmieniła się doktryna i Kościół stał się pacyfistyczny. Bo ma rację Tomasz Terlikowski, kiedy pisze, że chrześcijanie nie są pacyfistami.
Odejście od pojęcia „wojny sprawiedliwej” miało jednak w nauce Kościoła swój głęboki sens i nie wolno tego ignorować. Zachowane zostały tylko wybrane elementy tradycyjnego nauczania, a wiele innych zostało odrzuconych. Bo wystarczy pomyśleć, czy dzisiaj są do utrzymania tezy, że „zaatakowani mogą być tylko ci, którzy na to zasłużyli” (św. Tomasz z Akwinu) albo że „za pomocą wojny można ukarać wroga” (Francisco de Vittoria), albo że „wojnę można prowadzić w celu naprawienia krzywd (św. Augustyn)? Te twierdzenia nijak się mają do aktualnej rzeczywistości. Bo każdy współczesny konflikt zbrojny dotyka wielu niewinnych ludzi i tylko pozornie uderza w winowajców. Taki jest efekt rozwoju zbrojeń i produkcji broni masowego rażenia. Najczęściej cierpią więc z powodu wojny ludzie najmniej winni. Wojna prawie zawsze prowadzi też do ubóstwa i głodu ludzi niebiorących bezpośredniego udziału w konflikcie. Pomyślmy o reparacjach, których domagamy się od Niemców. Czy ich niespłacenie byłoby dla nas moralnym przyzwoleniem na akt militarnej agresji?
Ostatecznym jednak argumentem przeciwko promowaniu koncepcji „wojny sprawiedliwej” jest niebezpieczeństwo zagłady nuklearnej. Jan Paweł II nie pozostawił żadnych wątpliwości i w Hiroszimie jasno stwierdził: „Nie ma już miejsca na wojnę sprawiedliwą”.
Prawo do obrony koniecznej
Jesteśmy dzisiaj dużo bardziej świadomi, czym wojna rzeczywiście jest i jak szerokie oraz długotrwałe ma ona skutki. Bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości chcemy jej uniknąć.
W Katechizmie Kościoła katolickiego wojna została więc tak zdefiniowana, że zawsze oznacza zło. Jest niemoralnym użyciem siły w innym celu niż tylko obrona. „Z powodu zła i niesprawiedliwości, jakie pociąga za sobą wszelka wojna, Kościół usilnie wzywa, (…) by dobroć Boża uwolniła nas od odwiecznego zniewolenia przez wojnę” – czytamy w Katechizmie. Pojęcie wojny zostało w ten sposób zawężone do aktu agresji i przestało mieć jakiekolwiek znaczenie pozytywne.
Stąd koncepcja „wojny sprawiedliwej” została zastąpiona pojęciem „prawa do obrony koniecznej”. Użycie siły militarnej jest z punktu widzenia nauki Kościoła nadal czymś moralnie dopuszczalnym, ale w absolutnej ostateczności i tylko w obronie własnej lub czyjejś. Trzeba spełnić bardzo wymagające warunki, aby faktycznie można było uznać, że użycie siły w konkretnych okolicznościach jest obroną, a nie atakiem. Te warunki wynikają z tradycyjnego nauczania o „wojnie sprawiedliwej”, ale zachowane zostały tylko niektóre z nich. Dzisiaj mówimy tylko o czterech warunkach obrony koniecznej (zob. ramkę) i nie należy ich mylić z wieloma innymi, które zawierała stara teoria „wojny sprawiedliwej”. Między innymi dlatego Jan Paweł II w 2003 r. protestował przeciwko wojnie w Iraku, która nie spełniała wszystkich warunków obrony koniecznej.
Warto też dodać, że obrona konieczna nie musi odbywać się tylko na terenie własnego państwa, czego przykładem jest poparcie papieża Franciszka dla nalotów na bazy militarnie terrorystów w Syrii. Ludzie tam przebywający zostali jednak ostrzeżeni przez wojska amerykańskie i wezwani do ich opuszczenia.
Kościół nakłania więc do szukania przede wszystkim rozwiązań pokojowych. I zrozumiałe jest dla nas, dlaczego Jan Paweł II mógł za Pawłem VI wołać: „Nigdy więcej wojny! To pokój, pokój musi kierować losami narodów i całej ludzkości”. Możemy też z większą wrażliwością na zło wojny przyjąć wyzwanie papieża Franciszka, aby w retoryce historycznej nie mówić już więcej „wygraliśmy wojnę”, ale raczej, że „udało się nam obronić”.
Nieświadome wsparcie propagandy
Ta zmiana narracji oczywiście wymaga czasu. Wszyscy musimy się jej nauczyć i do niej przyzwyczaić. Nie tylko bowiem w Kościele, ale w całym zachodnim świecie dokonał się mentalny postęp. Uwierzyliśmy, że dużo więcej można osiągnąć przez dialog niż przez użycie siły. A najlepszym tego dowodem jest rewolucja solidarnościowa w Polsce, która − głównie za sprawą Jana Pawła II − nie miała w sobie nic z przemocy ze strony protestujących. Mimo że po ich stronie nie brakowało przecież ofiar.
Używanie dzisiaj pojęcia „wojny sprawiedliwej” jest więc bardzo niestosowne. Wpisuje się też, w sposób oczywiście niezamierzony, w propagandę tzw. Państwa Islamskiego. Terroryści tylko czekają na moment, w którym ktoś nieodpowiedzialny po stronie europejskich chrześcijan wezwie do krucjaty. Przecież to właśnie oni, radykalni islamiści, próbują przekonać pokojowo nastawionych muzułmanów, że chrześcijanie toczą z islamem swoją świętą wojnę. Podtrzymywanie retoryki wojennej obróci się w końcu przeciwko nam.
Przemoc nigdy nie jest dobra
Tomasz Terlikowski pisze dalej, że czymś dobrym jest stosowanie przemocy przez władze, które chcą bronić obywateli własnego kraju. Tylko że użycie siły militarnej w celu obrony nie można nazywać przemocą. Słowo „przemoc” jest zawsze naruszeniem godności innego człowieka. Jest złem albo przez sposób, w jaki siła fizyczna lub psychiczna została użyta, albo przez cel, dla którego ktoś ją zastosował. Na przykład przemoc domowa w każdych okolicznościach jest niedopuszczalna. Przemocą jest nękanie psychiczne. Przemocą jest też rabunek, nawet jeśli pieniądze będą przeznaczone na dobre cele. To jest przemoc. A nie jest nią konieczność użycia siły dla czyjejś lub własnej obrony. Mówienie więc o usprawiedliwionej przemocy jest pomieszaniem pojęć. Na pewno w kontekście teologii chrześcijańskiej, ale nie tylko.
Wszyscy jesteśmy ludźmi
Myślę, że gdyby myśleć w kategoriach zaproponowanych przez Tomasza Terlikowskiego nie byłoby możliwe spotkanie, jakie miało miejsce w hiszpańskiej miejscowości Rubí w czwartek tydzień po zamachu terrorystycznym w Barcelonie. Na zdjęciu, które uwieczniło to niezwykłe wydarzenie, można zobaczyć rodziców trzyletniego Xaviego Mártineza, najmłodszej śmiertelnej ofiary ataku terrorystycznego w Barcelonie z 17 sierpnia, którzy przytulają płaczącego imama. A warto podkreślić, że trochę wcześniej Javier Mártinez, ojciec Xaviego, powiedział dziennikarzowi lokalnej gazety: „Dzielę ból także z bliskimi terrorystów. Dzielę go. Jesteśmy ludźmi. Jesteśmy bardzo, bardzo, bardzo ludźmi. Nie mówię jak odurzony. Nie biorę żadnych pigułek; nie potrzebuję ich. Mówię z serca”. Dodał też: „Potrzebuję uścisnąć jakiegoś muzułmanina. Żeby ci ludzie się nie bali. Potrzebuję to zrobić”.
Ja też chcę wierzyć, że wszyscy ludzie, dokładnie wszyscy, są dziećmi jednego Boga i że pokój jest możliwy. I to wcale nie znaczy, że nie ma ludzi skłonnych do przemocy. Oczywiście że są. Tyle że linia podziału między dobrymi i złymi nie może przebiegać na granicy odmienności etnicznej czy religijnej. A na pewno nie w tak skrajnej formie, o jakiej przeczytałem w „Do Rzeczy”. To jest, panie Tomaszu, za proste i zwyczajnie nieprawdziwe.
Warunki usprawiedliwiające obronę̨ z użyciem siły militarnej
Potrzeba jednocześnie w tym przypadku:
– aby szkoda wyrządzana przez napastnika narodowi lub wspólnocie narodów była długotrwała, poważna i niezaprzeczalna;
– aby wszystkie pozostałe środki zmierzające do położenia jej kresu okazały się nierealne lub nieskuteczne;
– aby były uzasadnione warunki powodzenia;
– aby użycie broni nie pociągnęło za sobą̨ jeszcze poważniejszego zła i zamętu niż zło, które należy usunąć.
(Katechizm Kościoła katolickiego, 2309)