Taka droga jest trudna, ale też i banalna. Trudna, bo trzymiesięczny marsz musi być wymagający. Banalna, bo każdego dnia trzeba wstać, coś zjeść, iść, potem znaleźć jakieś miejsce na nocleg. I następnego dnia znów to samo, i następnego. Zmieniają się tylko krajobrazy, języki i ludzie. Żadnej wielkiej filozofii, żadnej wielkiej teologii: w takiej drodze człowiek skupia się na tym, żeby przetrwać i żeby się modlić, nic ponad to. Potrzeba czasu i spojrzenia nieco z boku, żeby zauważyć, jak pielgrzymka o pokój z dnia na dzień zamieniała się w praktyczną szkołę pokoju. Spotkania z ludźmi różnych kultur i religii pokazywały, że można żyć obok siebie bez wrogości. Że niezależnie od polityki i dzielących ich różnic człowiek z człowiekiem zawsze się dogada, jeśli tylko dogadać się spróbuje.
Pytania i znaki
Zaczęło się od pytania, czy w ogóle będzie mógł iść. To nie było oczywiste. Praca nie była problemem, Jacek jest informatykiem pracującym na własny rachunek. Mógł sobie pozwolić na przerwę w pracy. Żona również wyraziła zgodę. Pod znakiem zapytania stała kwestia stanu zdrowia, ale ostatecznie i z tym Pan Bóg sobie poradził.
Wyruszył w drogę 26 kwietnia z sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju w Otyniu. Miał już doświadczenie. Wcześniej szedł pieszo z Lourdes do Santiago de Compostela i z Częstochowy do Rzymu na kanonizację Jana Pawła II. Wiedział, jak się do drogi przygotować fizycznie. Wiedział, jak się spakować. Wiedział też – co najważniejsze! – że pomysł na tę drogę nie należy do niego. Od kilku lat czytał Boże znaki. Nie mógł i nie chciał się sprzeciwiać. Rozumiał, że to sam Bóg zaprasza go na tę pielgrzymkę. I wiedział, że musi się ona odbyć w intencji pokoju. – Wierzę, że prawdziwy pokój może dać tylko Bóg – mówi Jacek. – Ten musi rodzić się najpierw w sercu każdego z nas, później promieniować na najbliższych, nasze rodziny, przyjaciół, znajomych i w końcu rozszerzać się na cały świat. Pokój polityczny jest pochodną tego procesu, który możemy zainicjować i podtrzymywać poprzez modlitwę.
Pomoce drogowe
Pierwszą pomocą na szlaku był paszport pielgrzyma. To on otwierał mu wiele drzwi. Jacek paszport zrobił sobie sam. Oprócz mapy i harmonogramu pielgrzymki zawierał on też potwierdzenie, że Jacek jest pielgrzymem i że otrzymał błogosławieństwo na drogę od abp. Stanisława Gądeckiego.
Drugą pomocą był telefon, w którym mieściła się i mapa, i tłumacz, i możliwość kontaktu z rodziną. Chwile grozy Jacek przeżył, kiedy telefon nagle przestał się ładować i wydawało się, że nic z niego już nie będzie. Jacek przyznaje, że bez niego nie wyobrażał sobie dalszej drogi i w głowie rysowały mu się już scenariusze powrotu. Pomogła modlitwa i chwila intensywnego myślenia – a potem wymiana przewodu od ładowarki na nowy. Można było iść dalej.
Trzecią pomocą, pewnie najmniej pokojową, były kijki do nordic walkingu. Trudno pokojowo poradzić sobie z psami, które im dalej na wschód, stawały się bardziej agresywne. Dopiero na widok wysuniętego w ich kierunku kija rezygnowały z ataku i pozwalały Jackowi iść dalej.
Czwartą pomocą, a jednocześnie darem, którym Jacek dzielił się z każdym napotkanym po drodze rozmówcą była stworzona przed wyjściem aplikacja na urządzenia mobilne. Działanie aplikacji jest bardzo proste: ten, kto modli się w danej chwili w intencji pokoju, zapala wirtualne światełko na mapie świata. Nie ma znaczenia, czy jest chrześcijaninem, muzułmaninem czy żydem: ważna jest intencja i pragnienie pokoju. Inni modlący się widzą, że nie są sami, że pokój jest intencją ważną dla wielu. Jacek patrząc dziś na stronę internetową all4peace.net widzi, że to działa: że jego pielgrzymka przyniosła konkretne owoce. Codziennie o godzinie 15.00 zapala się światełko w Złotoryi. Czasem pojawia się gdzieś w Albanii, na Węgrzech, w Turcji. Patrząc na mapę Jacek wie, że oprócz własnej modlitwy przyniósł Bogu również modlitwę tych, których pociągnął jego przykład i świadectwo.
Drobiazgi mają znaczenie
W ciągu 103 dni pielgrzymki Jacek pokonał 3198 km. Odwiedził jedenaście krajów. Ilu ludzi spotkał? Tego policzyć się nie da. Chrześcijanie, muzułmanie, żydzi, niewierzący pomagali mu z takim samym zaangażowaniem. – W ich oczach widziałem radość i wzruszenie – mówi Jacek.
Po czasie i nieco z boku widać, że spotkani przez Jacka ludzie nie tylko się wzruszali, ale sami stawali się szkołą pokoju. W czeskich Trebovicach zmęczony Jacek wszedł do urzędu, pytając, czy może chwilę odpocząć. Urzędnicy byli zaskoczeni nietypową prośbą, ale wpuścili go do sali konferencyjnej i poczęstowali kawą. Niby zwykła rzecz: ale przecież mogli powiedzieć, że im nie wolno, że przepisy. Nie powiedzieli.
Gdy wieczorem doszedł do Svitavy, miejscowy ksiądz obdzwonił wszystkich znajomych Polaków, oddając potem słuchawkę Jackowi, żeby mógł sobie z nimi porozmawiać. Dziwny gest, bez znaczenia. A może w nim właśnie przebija entuzjazm i chęć przychylenia gościowi nieba? Może to właśnie jest gest człowieka pokoju?
Zwykle noclegów Jacek szukał najpierw na plebaniach. Na Węgrzech, w Csepreg, długo nie mógł znaleźć księdza, wynajął więc przyczepę kempingową. Kilka chwil później do przyczepy zapukał mężczyzna, który zagadał do niego po łacinie. Okazało się, że to ksiądz, który przyjechał zabrać go na kolację. – Na miejscu czekała na mnie cała delegacja – śmieje się Jacek. – Wszyscy byli zainteresowani pielgrzymką. Mówili o swoich doświadczeniach z Polakami, wspominali Jana Pawła II. Znane również u nich powiedzenie, że „Polak, Węgier, dwa bratanki” faktycznie oddawało prawdę o naszej bliskości.
Można powiedzieć: spotkanie jak spotkanie, drobiazg bez znaczenia. A przecież w takich właśnie spotkaniach widać, gdzie i jak rodzi się pokój.
Po śladach wojny
Czasem pielgrzymka w intencji pokoju stawała się równocześnie pielgrzymką śladami wojny. W Chorwacji Jacek zatrzymał się na we wsi, w której trafił na uroczystość rodzinną z okazji bierzmowania. Tam spotkał Roberta, chłopaka, który sam kiedyś pielgrzymował, więc rozumiał, co znaczy zostać bez dachu nad głową. Robert doświadczył wtedy pomocy ludzi, więc teraz sam postanowił pomóc. Zaprosił Jacka do swojego domu z takimi pielgrzymkowymi luksusami, jak pralka, WiFi, prysznic i wygodne łóżko. Siostra Roberta zadbała, by rano nie wychodził od nich głodny. Gdy dziękował odpowiedziała, że to normalne: że nauczyli się od swojej mamy, żeby być otwartym na innych i zawsze pomagać potrzebującym. Dopiero gdy poszedł dalej, Jacek uświadomił sobie, gdzie jest: gdy mijał zarastające już krzakami ruiny domów, zbombardowanych lub spalonych w wojnie 1991–1995 r. To właśnie te tereny znajdowały się wówczas na linii frontu.
Potem z wojną spotkał się jeszcze w Lipik. Tam poznał Hrvoje i jego przyjaciela, sapera, który od kilkunastu już lat zajmuje się rozminowywaniem tych terenów. To on opowiadał, że nadal, 22 lata po wojnie, rozbraja średnio dwadzieścia min tygodniowo. O wojnie opowiadała też Jackowi rodzina, którą zaczepił, gdy siedzieli w ogrodzie. Byli Bośniakami, którzy w czasie wojny uciekli do Chorwacji. Oni również – jak wszyscy w okolicy, których wojna mniej lub bardziej dotknęła – rozumieli, jak ważna jest intencja, którą niesie ze sobą nieznajomy Polak.
Znaki pokoju
Nauczycielami w nietypowej szkole pokoju bywały dla Jacka również dzieci. W słoweńskim Turjak prawosławny ksiądz wskazał Jackowi nieotynkowane pomieszczenie z betonową podłogą. Sam z żoną i dzieckiem wyjechał. Wtedy wokół Jacka zaczęły się zbierać zaciekawione miejscowe dzieciaki. Nie przejmowały się ani granicą wieku, ani barierą językową. Posługując się internetowym tłumaczem zadawały tysiące pytań. Wciągnęły go do gry w piłkę. Pokazały, gdzie może coś zjeść i zaprosiły, żeby rano przyszedł do szkoły. Ostrzegały też, żeby uważał, bo w nocy mogą przyjść psy. – Odpowiedziałem, że większym moim zmartwieniem jest, że w pomieszczeniu jest brudno, a one po kilku minutach wróciły z miotłą! Te dzieciaki chciały dać mi wszystko, co najlepsze. Najmniejsze przynosiły w małych rączkach wiśnie.
Wszystko, co najlepsze, Jacek otrzymał też w gościnnym domu gdzieś między Ljubinje i Stolac w Bośni i Hercegowinie. Przyjęli go Davora i Sauda. On był chrześcijaninem, ona muzułmanką. Opowiadali mi też, że mieli wspólne widzenie Matki Bożej, która im się ukazała, ale nic nie mówiła. Wspominali, że czuli wtedy ogromny pokój. I przyznali, że nikomu dotąd poza swoimi dziećmi o tym nie mówili.
Modlitwy narodów
W prawosławnym monasterze Ostrog w Czarnogórze Jacek poznał Abby, malezyjską protestantkę. Nikt tam nie pytał nikogo o wyznanie: Ostrog przyciąga głównie wyznawców prawosławia, ale też katolików, protestantów i muzułmanów. Wszyscy przychodzą tu ze względu na św. Bazylego, wymadlając u niego cuda uzdrowień. W prawosławnym sanktuarium malezyjska protestantka oprowadziła polskiego katolika po klasztorze, a potem razem modlili się na prawosławnej liturgii oraz przy relikwiach świętego niepodzielonego jeszcze Kościoła. W albańskim Cërrik Jacek spotkał Mozę, właścicielkę restauracji, która mówiła o sobie, że jest niepraktykującą muzułmanką. Jej córka przeszła z islamu na protestantyzm, a syn jest żarliwym wyznawcą islamu. W greckiej Mesopotamii Sofia i jej przyjaciółka z Kolumbii, Marylin, prosiły, by Jacek pomodlił się za nie w Jerozolimie i przygotowały karteczki, żeby zatknął je w Ścianie Płaczu. W obliczu takiego pomieszania religii można się martwić o własną tożsamość. Można się gorszyć i pytać, kto ma rację. A można szukać tego, co łączy wszystkich. Intencja, którą niósł Jacek, łączyła.
Czy to możliwe?
Już w Izraelu koło Jacka zatrzymał się samochód. Kierowca przedstawił się jako Apaci, człowiek pokoju. – Mieszkał w autobusie, przerobionym na mieszkanie – wspomina Jacek. – Przez 12 lat mieszkał w Johannesburgu w RPA. Prowadził interesy, miał najlepsze, sportowe samochody i jachty, ale nie był szczęśliwy. W pewnym momencie uznał, że takie życie nie ma sensu i wrócił do Izraela. Zamieszkał w spartańskich warunkach, blisko natury. Ma dwa konie, dwa koty, psa, kury – i wewnętrzny pokój i radość. Opowiadał, że teraz bogaci koledzy przyjeżdżają do niego i mu zazdroszczą. Twierdził, że wszystko, co ma, jest darem od Boga i że wszystkim mamy się dzielić z innymi.
Jakieś 50 km przed Jerozolimą Jacek spotkał młodych chłopaków. Jak wszyscy byli pod wrażeniem jego pielgrzymki – ale jako mieszkańcy Izraela nie wierzyli, że na ich ziemi trwały pokój kiedykolwiek nastanie. Jerozolima, Jeruzalem, „miasto pokoju” witało Jacka jak wszystkich pielgrzymów: jako miasto rozdarte ciągłą wojną. I nie zanosi się na to, żeby jakakolwiek pielgrzymka miała to zmienić. Można by zwątpić w jej sens, gdyby nie pozornie banalne drobiazgi w drodze. Gdyby nie ludzie, którzy chwytali za telefon, podawali zmrożoną wodę, oddawali swoje łóżko albo przynosili wiśnie w małych dłoniach. To są żywe dowody, że pokój jest możliwy – bo pokój zaczyna się w ludzkich sercach.