Gdy urodziła się w 3 lipca 1862 r. w Łowiczu, czas był trudny nie tylko dla kobiet. Pod zaborami nie było łatwo być Polką i katoliczką. Kobiety nie miały pełni praw. Rzadko inwestowano w ich kształcenie, przecież miały wyjść za mąż i zajmować się domem; większość nie umiała dobrze czytać i pisać. Gdyby nie matka, która kończyła szkołę sióstr bernardynek, nie wiadomo, czy rygorystyczny ojciec, szewc, płaciłby za szkoły córki. Ostatecznie Bolesława skończyła gimnazjum ze złotym medalem, choć uczono po rosyjsku. Choć mogła być nauczycielką w szkołach podstawowych, ukończyła w Warszawie szkołę krawiecką z dyplomem mistrzowskim, co pozwalało założyć zakład krawiecki i zatrudniać pracownice. Panna Lament umiała prowadzić firmę, zarabiać na siebie oraz zachować swe przekonania. To nie było wtedy częste. Krawiectwo uczyło Bolesławę cierpliwej, żmudnej pracy. Jednak dobrze rozwijający się zakład i niezależna pozycja jakoś jej nie wystarczały.
W życiu jak w krawiectwie
Mając 21 lat, wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Rodziny Maryi, gdzie szybko doceniono jej zdolności: była kolejno wychowawczynią dziewcząt w internacie, instruktorką krawiectwa, nauczycielką. Pracowała w Warszawie, Petersburgu, Odessie, na Krymie. Szanowana, lubiana, ciesząca się autorytetem. A jednak odczuwała jakiś niepokój. Kolejnych ślubów nie złożyła, opuszczając zgromadzenie. Rozważała, czy wstąpić do klasztoru kontemplacyjnego, czy założyć zgromadzenie misyjne? Silny charakter, zaradność i odwaga pozwalały myśleć o wielu zadaniach. Spowiednik odradzał jej życie zakonne, widział potrzebę pracy apostolskiej kobiet.
W życiu, jak w krawiectwie, nieraz trzeba pruć i dokonywać przeróbek. Gdy nagle umarł ojciec, Bolesława kolejny raz zmieniła plany: zaopiekowała się matką i rodzeństwem. Zabrała ich do Warszawy, wynajęła mieszkanie, opłacała gimnazjum brata. Utrzymywała rodzinę, ponownie zakładając pracownię krawiecką. Wsparciem dla niej stał się bł. Honorat Koźmiński, znany spowiednik, dbający o życie duchowe ludzi pracy. Skierował ją do tercjarek franciszkańskich – szybko została ich przełożoną. W ciągu dnia staranne szyła eleganckie stroje, a wieczorem angażowała się w noclegowni na sto łóżek, gdzie przychodzili bezdomni, pijacy, złodzieje, byli więźniowie. Jej życie wydawało się ustabilizowane, gdy wstrząsnął nią wypadek brata – utonął, ratując kolegę w Wiśle. Bolesława, rozkładając i krojąc materiał, na nowo zastanawiała się nad swym życiem.
Zaczynały we trzy
Zamożna ziemianka z Białorusi szukała osoby chętnej do pracy społecznej nad Dnieprem, 700 km od Warszawy, w Mohylewie, gdzie obok siebie żyli Rosjanie, Polacy, Żydzi, Białorusini. Bolesława przyjęła zaproszenie (była już wolna od zobowiązań rodzinnych – mama zmarła, siostry się usamodzielniły) i podjęła nowe wyzwanie. Gdy opuszczała Warszawę i świetnie prosperujący zakład krawiecki, by objąć ochronkę dla sierot, miała 40 lat.
Kierowniczka innej ochronki obserwując Bolesławę, uznała, że to członkini ukrytego zakonu, i chciała się przyłączyć. Gdy zdziwiona dowiedziała się, że tak nie jest – zaproponowała, by Bolesława go… założyła. Szybko pojawiła się kolejna kandydatka. W trójkę odprawiły więc rekolekcje i postanowiły założyć wspólnotę. Mimo że na pozór ich życie wyglądało na zakonne – złożyły śluby, miały wspólne modlitwy, wspólny plan dnia, duchowość itd. – to działały w konspiracji. W zaborze rosyjskim stowarzyszenia i zgromadzenia katolickie były nielegalne, traktowane jako spiskowe, więc podlegające karze zesłania na Syberię. Dopiero po latach z tej wspólnoty powstanie formalnie zatwierdzone przez biskupa Zgromadzenie Sióstr Misjonarek Świętej Rodziny. Dlatego nie nosząc habitu, bez prawa do nazywania się zakonnicami, traktowano je jako stare panny. Bolesława, elegancka, energiczna i zaradna, dostawała sporo propozycji małżeństwa – jeden z kandydatów powiedział, że ona jest tak przedsiębiorcza, że razem zrobią majątek.
Wspólnota utrzymywała się, prowadząc pracownię krawiecką. Przy pomocy fundatorki Bolesława założyła małą szkołę zawodową z internatem dla dziewcząt; uczyła szycia, nieoficjalnie także religii, języka polskiego, historii Polski. Razem z uczennicami wystawiały przedstawienia teatralne. Szkoła rosła. Bolesława pomagała przy parafii, organizowała koło tercjarek franciszkańskich. Budziła zaufanie i szacunek, umiała współpracować w środowisku wielu narodowości i wyznań (w Mohylewie katolików było najmniej – prawosławnych 27 tys., żydów 20 tys., katolików 3 tys.), przy szkole powstało miejsce spotkań dla Polaków, a także katolików innych narodowości.
O przyjęcie do wspólnoty prosiły kolejne nauczycielki. Jednak gdy po paru latach umarła nagle fundatorka, szybko się okazało, że nie da się utrzymać z krawiectwa szkoły, internatu i małej wspólnoty. Po roku panna Lament postanowiła razem z pięcioma towarzyszkami przenieść się do Petersburga, 800 km od Mohylewa, 1200 km od Warszawy… Za nimi podążyły jeszcze dwie dziewczyny chcące dołączyć do wspólnoty.
Zniszczone, sprute i porwane
Petersburg był wówczas stolicą cara, modnym i bogatym centrum życia politycznego i kulturalnego. Mieszkało tam około 60 tys. Polaków. Zaproszeni jako specjaliści, pracujący w rozbudowie miasta, mieli prawo do katolickiego kościoła. Siostry otrzymały dom obciążony długami, w fatalnym stanie, a w nim blisko setkę dzieci. Była to noclegowania dla sierot. Panna Lament razem z siostrami organizowała dla nich szkołę z internatem, następnie osobno parafialne gimnazjum dla dzieci polskich i rosyjskich, przy nim miejsce spotkań Polaków.
Bolesława pamiętała urok nauki, wykształcenia ogólnego i zawodowego, poczucie niezależności ekonomicznej, umiejętności zarabiania na siebie i innych. Jako przełożona zachęcała siostry do nauki i skierowała je na studia w Petersburgu.
Gdy wybuchła rewolucja październikowa i częste były gwałty, młode siostry i uczennice bardzo się bały. Gdy żołnierze zaczęli przychodzić na ulicę, gdzie mieszkały, najstarsze dwie siostry przygotowały dla nich powitanie. Jedna ubrana w łachmany, pobrudzona, zgarbiona, bełkocząc, że to umieralnia staruszek, zaprosiła do środka, gdzie żołnierzy powitała druga, jęcząca i brudna, udając chorą umysłowo. Więcej nachodzenia ze strony żołnierzy nie było.
Z powodu rewolucji zlikwidowano jednak szkoły i ochronki – trzeba było wyjechać z pustymi rękoma. Wszystko, co do tej pory Bolesława osiągnęła, zaczynając od zera, zostało zniszczone, sprute i porwane.
Pierwszy raz w habicie
Razem z nią wyjechało do Polski szesnaście sióstr, by praktycznie zaczynać od nowa. Bolesława mawiała, że ma wprawę w zaczynaniu ciągle od nowa, a dzieła Boże klęski nie znają. Osiadły na Mazowszu, na wsi Ratowo, najpierw w opuszczonych koszarach wojskowych, bez wody, z dala od kościoła. Spały na podłodze na słomie, jadły na zmianę, bo było za mało talerzy i sztućców. Pierwszy raz mogły włożyć habit.
Wspólnota zachowała charyzmat współpracy z ludźmi wielu narodowości i wyznań. Siostry z czasem rozpoczęły pracę na kresach wschodnich, m. in. w Wilnie, Pińsku, Brześciu, także w Estonii. Tworzyły szkoły, ochronki, ucząc religii dorosłych, organizując stowarzyszenia, ożywiając parafie wiejskie, prowadząc kaplice dla katolików, otwarte na nabożeństwa protestanckie i prawosławne. Bolesława, pod koniec życia sparaliżowana, znosiła chorobę modląc się ze spokojem. Umarła 29 stycznia 1946 r., pozostawiając mocne zgromadzenie Misjonarek św. Rodziny. Dziś siostry prowadzą dzieła w jej duchu na paru kontynentach. Tak, jak uczyła swoim życiem: z wiarą, pokojem, pogodą ducha, otwartością na różne narodowości i wyznania, z wytrwałością potrzebną misyjnego powołania.