Potrafił odtwarzać smaki dawnych likierów benedyktyńskich, produkowanych dziś w Tyńcu. Przygotowywał własne receptury leków. Gdy był młodszy, w wolnych chwilach zajmował się kompozycją muzyczną, a choć mało o tym mówił, był prawdziwym znawcą muzyki organowej. Odwiedzający go goście mieli okazję smakować kunsztownie przez niego parzonej, mocnej herbaty. Śmierć takich ludzi, jak o. Karol Meissner, zawsze przychodzi nie w porę.
Nadzieja dla młodych
Połowa lat 90., upalny lipiec. O. Jan Góra przygotowuje dla młodzieży spotkania w beskidzkich Hermanicach. W letnim żarze, z małą walizeczką zjawia się postać ponad 70-letniego mnicha w czarnym habicie. Po dwóch intensywnych dniach pracy z młodzieżą, wykładów, warsztatów i indywidualnych rozmów odjeżdża nocnym pociągiem na kolejne rekolekcje w drugiej części Polski. Z o. Górą łączyła go szczególna więź. W 2015 r. dominikanin głosił kazanie podczas jego jubileuszu, a następnego dnia umarł. O. Karol odebrał to jako szczególny znak.
Kontakt o. Karola z młodymi ludźmi był swoistym fenomenem. Wydawałoby się, że osoby starsze wraz z wiekiem tracą zrozumienie u młodszych. W przypadku o. Karola było przeciwnie: do samego końca pociągał młodych za sobą. W latach 90. wydawał książki dotyczące płciowości i wychowania do życia w rodzinie, pisane dla nastolatków. Szybko zyskał renomę jako terapeuta, który przez kilkadziesiąt lat pracy pomógł tysiącom ludzi. Był zapraszany na wykłady, seminaria i rekolekcje. Od samego początku był również stałym gościem na Lednicy. Kilka lat temu na portalu YouTube pojawiały się jego pogadanki, zyskując nawet 150 tys. odsłon. O. Karol trafnie nazywał problemy współczesnej młodzieży, w tym kryzys sensu życia, samotność, brak akceptacji samego siebie czy nieudane związki. Potrafił o tym mówić językiem opisu, ale przede wszystkim językiem ciepła i miłości. Jego słuchacze nie tylko dowiadywali się o swoich bolączkach, ale i współodczuwali nadzieję, którą im dawał.
Życie dla chorych
Pochodził z arystokratycznej rodziny. Nosił w sobie przedwojenny etos służby, ale także wysokiej kultury osobistej. Swoje pokolenie określał jako „przeznaczone na stracenie”. Gdy miał 17 lat, wziął udział w dramacie powstania warszawskiego. Został przydzielony do służby jako sanitariusz w szpitalu polowym. To było traumatyczne doświadczenie, które rzuciło cień na jego dalsze życie. O powstaniu mówił: „Z naszej grupy dziesięciu, którzy uczyliśmy się razem, tylko trzech przeżyło. I ta straszliwa przemijalność wizji Polski! [...] Ta Polska się zawaliła, bo to, co było potem, to wszystko, co dla nas było wielkie, okazało się, że jest do niczego. Co więcej, my, którzy takimi ideami żyliśmy, jesteśmy wrogami tej rzeczywistości. To dla mnie jest przemijalność świata”. Trauma po wojnie trwała długo, a powstańcy nie wszędzie byli przyjmowani życzliwie. Odbywając studia medyczne w Poznaniu, Wojciech Meissner (Karol to jego imię zakonne) skrywał przed kolegami wojenną przeszłość. Gdy w latach 50. wstąpił do benedyktynów w Tyńcu, był już po studiach medycznych i praktyce lekarskiej w Poznaniu. Nie traktował klasztoru jak ucieczki od świata, ale jako lekarz służył mieszkańcom wsi. Do dziś mieszkańcy Tyńca noszą w pamięci brata Karola, który bezinteresownie niósł pomoc lekarską, a kilka osób uratował od śmierci.
Opieka dla rodzin
Tyniec tamtych czasów pozostawał fenomenem polskiego Kościoła. Mnisi przygotowywali reformę liturgiczną oraz kierowali zespołem tłumaczy Biblii Tysiąclecia.
Do tych dwóch dzieł trzeba dodać i trzecie, czyli wsparcie w tworzeniu od podstaw duszpasterstwa rodzin, w którym aktywną rolę odegrał Karol Meissner. Z Karolem Wojtyłą poznał go o. Paweł Szczaniecki, autor kilkukrotnie wznawianej książki Msza po staremu się odprawia. To on powiedział mu: „Obaj jesteście Karolami, to znajdziecie wspólny język”. Tak też się stało. Wojtyła zdawał sobie sprawę, że przemiany obyczajowe stają się jednym z największych wyzwań dla współczesnej rodziny, na które Kościół musi odpowiedzieć. Bezpośrednim impulsem podjęcia konkretnych działań było ukazanie się encykliki Pawła VI Humanae vitae. Wojtyła uruchomił wówczas grupę think-tankową, w której jednym z najmłodszych członków był właśnie mnich i lekarz Karol Meissner. Efektem pracy grupy było wydanie dokumentu Memoriał krakowski, który stał się fundamentem nowoczesnego duszpasterstwa rodzin. Kilkanaście lat później Wojtyła już jako papież raz jeszcze skorzystał z wiedzy o. Karola przy tworzeniu Familiaris consortio.
Łacina dla biskupów
Etap tyniecki Karola Meissnera został zakończony nieoczekiwaną decyzją przejścia do Lubinia. Dawne opactwo znajdowało się w katastrofalnym stanie, było bliskie zamknięcia. W sprawę zaangażował się osobiście Stefan Wyszyński, wspierając ratowanie klasztoru. Lubiń stał się docelowym miejscem dla o. Karola, ale jednocześnie jego ogromnym wyzwaniem. W pierwszych latach łączyć musiał pracę duszpasterską z inżynieryjno-budowlaną, która w okresie PRL-u wymagała wybitnych umiejętności organizacyjnych. Przeniesienie do Wielkopolski nie oznaczało jednak zerwania kontaktów z papieżem. Wojtyła powołał go do sprawowania funkcji sekretarza synodu biskupów w 1980 r. Do zadań o. Karola należało przygotowanie notatek do sprawozdań ks. Karla Lehmanna, późniejszego biskupa Moguncji i kardynała. Lehmann nie był zadowolony z przydzielonego mu do pracy o. Karola, którego traktował – skądinąd słusznie – jako „ucho papieża” i dawał mu odczuć swoje niezadowolenie. O. Karol chcąc pokazać, że nie znalazł się na synodzie za zasługi, napisał sprawozdanie… po łacinie. Wywołało to niemały problem translatorski, ale nikt nie odważył się zaprotestować przeciwko użyciu oficjalnego języka Kościoła. Ks. Lehmann nie miał wyjścia. Chcąc nie chcąc musiał się ułożyć z polskim współpracownikiem.
Serce dla gości
Zaangażowanie duszpasterskie Karola Meissnera z wiekiem tylko rosło, choć tryb działania nie ułatwiał życia wspólnocie monastycznej. W swojej duchowości o. Karol reprezentował najlepsze benedyktyńskie cechy, jak pracowitość, wspólnotowość i dbałość o kulturę intelektualną. Nigdy nie narzekał na swoich przełożonych i na każdym kroku powtarzał, że nikt nie daje mu tyle dobra, co wspólnota. Klasztor lubiński zawsze był gościnnym domem dla odwiedzających go gości, choć ich liczba zwyczajnego człowieka mogłaby pozbawić cierpliwości. Jeszcze w ostatnich tygodniach życia współbracia otwierali dla odwiedzających go gości jego celę, choć znajdowała się klauzurowej części klasztoru, do której zwykle świeccy nie mają dostępu. Odwiedzając Poznań czy Warszawę, często umawiał spotkania w miejscach nietypowych. W stolicy Wielkopolski lubił wybierać studencki „Bar pod Arkadami”, gdzie zdarzało mu się wpadać na pierogi. Ludzi przyciągał autentycznym zainteresowaniem ich sprawami i problemami. Wiedząc, że ktoś jest w szpitalu, o. Karol dzwonił z zapewnieniem o pamięci i modlitwie. Nigdy nie odmawiał rozmowy. Do grona jego bliższych znajomych należeli zarówno wybitni profesorowie, jak i ludzie prości czy zupełnie nieuczeni. Jako kapłan znajdował złoty środek w relacjach: nie spoufalał się, ale jednocześnie unikał wyższości. Kilka razy po zakończonych posiłkami Seminariach Tumskich [to spotkania młodej inteligencji katolickiej, które odbywały się w Poznaniu – red.] wzbudził zdziwienie uczestników, zabierając się do sprzątania stołu.
Mądrość dla uczniów
Jeśli czegoś w życiu żałował, to niemożności dalszego studiowania i prowadzenia pracy naukowej. Czytanie i poznawanie świata towarzyszyło mu przez całe życie. Nieraz zaczynał rozmowę od zreferowania wyników takich czy innych postępów w nauce. Studentów wypytywał o ich prace dyplomowe. Posługiwał się kilkoma językami. Słuchaczy ujmował syntetycznie i trafnie definiowanymi problemami, ale także pytaniami, które rozwijały dyskusję. Znakomicie łączył zagadnienia, na przyklad odczytując św. Tomasza z Akwinu poprzez współczesną psychologię. Był mędrcem, do którego wielu przychodziło po inspirację – choć sam z sobie żartował, że jest znakomitym… dyletantem. Nawet w krótkich, okazjonalnych kazaniach głoszonych w dni powszednie potrafił formułować problemy i wskazać inspiracje, których inni nie widzieli. Przez wiele lat zbierał grupę ludzi, z którymi czytał klasyków teologii. Mawiał: „ja nigdy nie tracę czasu”. Każdą wolną chwilę przeznaczał na notowanie, czytanie czy przemyślenia.
O. Meissner nie unikał dyskusji w sprawach bieżących. Żyjąc na wsi, widział bolesne realia transformacji gospodarczej. Upominał się o sprawiedliwy system społeczny – zgodny zresztą z encykliką Jana Pawła II Laborem exercens – krytykując agresywny kapitalizm lat 90. Spadło wówczas za to na niego wiele niesprawiedliwych słów: określano go mianem kryptomarksisty, zarzucano, że nie zna realiów gospodarki rynkowej. On widział jednak koszty ludzkie transformacji, ogromne bezrobocie, głodowe pensje czy dysonans między szybko rozwijającymi się metropoliami a pauperyzującą się prowincją. Obecnie krytyka okresu transformacji nie wydaje się niczym szczególnym, jednak w tamtym czasie wymagała ona niemałej odwagi przeciwstawienia się głównemu nurtowi.
Dar dla spotkanych
Jego ostatnia droga nie była łatwa. Poważna choroba toczyła go od kilku lat. Jednak to nie fizyczne dolegliwości były jego zmartwieniem (potrafił z nich nawet żartować), lecz coraz większe ograniczenia spotkań z ludźmi i świadomość utraty sił. Kilka tygodni przed śmiercią po lekturze jednego z psalmów powiedział: „Bóg stworzył tak piękny świat, że bardzo trudno z niego się odchodzi”. Słowa te mogą zawstydzić zdrowych i silnych, narzekających na świat przy pierwszych lepszych trudnościach. Będzie nam go bardzo brakowało – a ci, którzy go poznali, mają świadomość, że otrzymali wielki przywilej spotkania człowieka prawdziwej wiary.