Na przełomie lat 1936 i 1937 r. oraz w 1938 r. łagiewnicka święta była pacjentką Sanatorium Gruźliczego na Białym Prądniku w Krakowie. To jeden z najmniej znanych okresów jej życia, choć to właśnie wtedy zanotowała wiele ważnych stron Dzienniczka. Podczas swego pierwszego pobytu tak pisała do duchowego powiernika ks. Michała Sopoćki: „Byłam już u bram śmierci i znowuż jestem wrócona do pełni życia, czuję się silna jakbym wcale nie chorowała”.
Szpital: początek posłannictwa
Gruźlicę zdiagnozowano u niej w Wilnie, ale dopiero trzy lata po tym, jak zaczęła jej dokuczać. W 1936 r. rozpoznanie potwierdził dr Adam Zylber, dyrektor krakowskiej lecznicy i jej lekarz prowadzący. Mimo choroby wróciła do domu zakonnego, ale przedtem wstąpiła jeszcze do skromnej szpitalnej kapliczki, która istnieje do dziś i dla wielu chorych jest równie ważnym miejscem kultu co okazałe Łagiewniki. Tak opisała te chwile w Dzienniczku: „Kiedy wyszłyśmy od lekarza i wstąpiłyśmy na chwilę do kapliczki, która jest w sanatorium, usłyszałam te słowa w duszy: Dziecię Moje, jeszcze parę kropel w kielichu, już niedługo. Radość zalała mi duszę, oto pierwsze wezwanie Oblubieńca i Mistrza mojego. Rozrzewniło się serce moje i był moment, gdy dusza moja zanurzyła się w całym morzu miłosierdzia Bożego; odczułam, że się zaczyna w całej pełni posłannictwo moje”.
Dr Zylber, który mógł się z nią spotkać aż 259 razy, widział w niej nie tylko gruźliczkę, ale kandydatkę na ołtarze.
Tajemniczy doktor
Wiadomo o nim niewiele. Urodził się w 1894 r. w Sosnowcu. Studiował na Wydziale Lekarskim UJ. Ożenił się z Marią Weinberg, mieli syna Kazimierza. W dokumentach zachowanych w uniwersyteckim archiwum deklarował wyznanie mojżeszowe, ale gdy po raz pierwszy spotkał s. Faustynę, był gorliwym neofitą: razem z rodziną przyjął chrzest i Kościół katolicki zatwierdził jego małżeństwo.
Dr Adam Zylber towarzyszył przyszłej świętej w chorobie, szukał możliwości leczenia. Pomagali sobie nawzajem: on uzdrawiał ją, a ona uzdrawiała jego, gdy przychodził na tzw. duchowe rozmowy i prosił o wyjaśnianie prawd wiary. Był świadkiem jej świętości. I uporu. Gdy męczyła ją wysoka gorączka, wyjątkowo pozwalał na wstawanie z łóżka – „widziałem, jak idąc do kaplicy, trzymała się muru”. Po raz ostatni widzieli się 17 września 1938 r. na trzy tygodnie przed jej śmiercią. Spodziewając się, że więcej się nie spotkają, poprosił pacjentkę o stojący przy jej łóżku obrazek św. Teresy od Dzieciątka Jezus. S. Faustyna obiecała, że przyśle mu pamiątkę z klasztoru, ale jemu zależało tylko na tym małym obrazku.
Po śmierci s. Faustyny jedna ze współsióstr pojechała na Prądnik do lekarza świętej. Wspominała później: „Będąc u dyrektora w mieszkaniu, zauważyłam, że obrazek ten jest zawieszony nad łóżkiem jego (…) synka. Zaniepokojona zapytałam o dezynfekcję obrazka, a na to otrzymałam odpowiedź: O zarazę się nie boję, bo (…) s. Faustyna jest świętą, a święci nie zarażają”.
Co było dalej z nawróconym lekarzem? Rok po śmierci s. Faustyny „został zwolniony jako Żyd”. Wyjechał do Złoczowa pod Lwowem i leczył chorych w obozie pracy przymusowej w miejscowości Lackie Wielkie. Różne źródła podają, że zaraził się tyfusem i zastrzelili go hitlerowcy.
To samo podwórko i ogród
Historię Adama Zylbera odkrywamy dzięki ludzkiej dociekliwości. Przeróżne publikacje z nieznanych powodów błędnie podawały, że nazywał się „Adam Silberg”. Kolejni autorzy, bazując na błędnych źródłach, kopiowali ten błąd. Skutek jest taki, że internetowa wyszukiwarka znajduje o wiele więcej haseł z błędnym „Silbergiem” niż poprawnym „Zylberem”. W każdym razie przez długi czas lekarz s. Faustyny był postacią widmo. Jak to możliwe, skoro mógł się z nią spotkać aż 259 razy, zajmował stanowisko dyrektora i zasiadał w różnych gremiach? W żadnym archiwum nie znajdowały się dokumenty Silberga. Prawidłowe brzmienie jego nazwiska ustaliła Zyta Turek, kierownik kancelarii szpitala. Tropem Zylbera podążyli Marzena i Marek Florkowscy z Krakowa, autorzy książki Święci nie zarażają. „Nieoczekiwanie okazało się, że teściowie doktora Adama Zylbera byli przed wojną bardzo bliskimi naszymi sąsiadami, dzielili to samo podwórko, chodzili po tych samych schodach, jedli jabłka z tego samego ogrodu. Prawdopodobnie bywał tu i on, odwiedzając z żoną i synem dziadków. Może stąd ta niewytłumaczalna potrzeba odszukania go” – piszą Florkowscy. I dalej: „Gdy widzieli się ostatni raz, miał 44 lata. Symboliczne 44 lata, a ona równie symboliczne 33. (…) Powiedział to jedno zdanie: Święci nie zarażają. Całkowicie pozbawione sensu z punktu widzenia medycznego – przecież przez tyle lat pracy w Miejskich Zakładach Sanitarnych widział, jak potężne żniwo zbierają choroby zakaźne. Czyżby aż tak nie myliło go przeczucie? Lekkomyślnie powiesił obrazek suchotniczki nad łóżkiem swojego dziecka. I nie gruźlica zabiła jego rodzinę. I nie dzięki medycynie o nim pamiętamy”.
Sok z malin i szydełkowanie
Miejskie Zakłady Sanitarne i Sanatorium Gruźlicze, w których leczyła się s. Faustyna, to obecnie Specjalistyczny Szpital im. Jana Pawła II. Dawne przedmieścia to dziś okolice centrum Krakowa. Lecznica, która w tym roku obchodzi setną rocznicę powstania, była miejscem, w którym przyszła święta przyjaźniła się z innymi pacjentami, piła sok z malin i pomarańczy, dyskutowała z lekarzami i szydełkowała (prosiła Jezusa: „Daj łaskę nawrócenia tylu duszom, ile dziś ściegów zrobię tym szydełkiem”). Jednak przede wszystkim prądnicki szpital stał się „sanktuarium”, w którym mistyczka naszych czasów przeżywała ekstazy, doświadczała daru lewitacji, miała ukryte stygmaty i czytała w ludzkich duszach. Widziała też św. Teresę od Dzieciątka Jezus, która powiedziała jej, że zostanie świętą „na ołtarzach”. A na szpitalnej sali odwiedzał ją Pan Jezus.
Korzystałam z książki Święci nie zarażają Marzeny i Marka Florkowskich, Kraków 2016