Słoń, Niedźwiedź… Kto by pomyślał, że mówimy o zacnych zakonnicach, mniszkach benedyktynkach!
– Byłyśmy we trzy w nowicjacie. Duża sala przegrodzona firankami, podzielona na cele. Chodziłyśmy jeszcze w białych welonach. I śpiewałyśmy taką opowieść: „Opowiem ja wam, jak we dnie i w nocy Niedźwiedź o okna walkę ze Lwem toczy. Jeden się dusi, a drugiemu wieje, a Słoń się śmieje. Ledwie o piątej odezwie się dzwonek, Lew wyskakuje, jak z bruzdy skowronek. Za nos się chwyta, już się prawie dusi, otworzyć musi. Ledwie co słońce od południa spada, Miś zzieleniały do okna się skrada – zamknąć natychmiast, bo już zgrabiał wszystek, i drży jak listek. Nocą co chwila któreś z łóżka smyka, jeden otwiera, a drugi zamyka, a tylko czeka, kiedy tamten wróci, by znów się rzucić. Więc Lew dowody z medycyny zbiera, jaka jest ważna zdrowa atmosfera, i co tu gadać, to już tak jest właśnie, bez niej nie zaśnie. Miś ojca Krąpca pożycza dowodu, że nikt na świecie nie umarł od smrodu, a od przeciągu, przeziębiwszy gardło, wielu pomarło. Trzeba by jakiś wiatrak skonstruować, co na dwie strony umiałby filtrować i między cele założyć, a może trochę pomoże. Albo zwierzęta osobno zamykać, jedno za okno, drugie do chlewika, a Słoń bezpieczny na tym placu boju, zaśnie w spokoju”.
Jest siostra historykiem. Są świadectwa, jak to wyglądało dawniej w klasztorach? Istnieje historia zakonnego poczucia humoru?
– Poczucie humoru to stosunek do świata, który pozwala zobaczyć właściwe proporcje rzeczy. Jest potrzebne człowiekowi tak samo, jak jedzenie czy woda. Człowiek ma wtedy narzędzie do odpowiedniego stawiania siebie wobec różnych spraw i zagadnień – podobnie jak człowiek ze zdrowym żołądkiem ma narzędzie do trawienia pokarmów. Jeśli ktoś nie ma poczucia humoru, będzie się gubił w drobiazgach, bo nie zobaczy ich proporcji do spraw naprawdę wielkich. I na dodatek nie będzie wiedział, z czego oni wszyscy się śmieją! Nie sądzę, żeby bez poczucia humoru dało się żyć. Jeśli klasztory przetrwały tak długo, to się musiały śmiać, choćby z siebie. Archiwa klasztorne są jednak tak przetrzebione, że spraw o wiele ważniejszych nie można w nich znaleźć, a co dopiero takie prywatne drobiazgi. Jeżeli coś nie kosztowało pieniędzy i nie trafiło z tej racji do ksiąg rachunkowych, to na ogół mało co z tego pozostało…
Nie mamy żadnych przykładów?
– Drobny przejaw zakonnego poczucia humoru można zobaczyć na przykład w Kartuzach. Dawny kościół służący mnichom jest dziś kościołem parafialnym. W jego prezbiterium jest zachowany dawny chór zakonny z rzeźbionymi, zabytkowymi stallami. Na ich zapleckach są ukazane niesłychanie skomplikowane i uduchowione sceny z życia zakonników, śliczne. Podobnie na pulpitach. Wszędzie fryzy, wici, kwiaty, wolnego miejsca nie ma! Ale co kilka miejsc pulpity są opuszczane, żeby można było wejść i wyjść. Te opuszczane pulpity mają podpory. I właśnie na podporach, gdzie normalnie nikt nie zagląda, są małe rzeźby – karykatury mnichów w chórze. Jeden śpi, drugi gdzieś się gapi, każdy z nich zajęty wszystkim, tylko nie modlitwą. I tylko dwaj najbliżej ołtarza, tam, gdzie zwykle siedzi przeor, mają nosy w książkach. To wskazuje na to, że jakaś autosatyra w klasztorze musiała być!
Dziś wiele zabawnych sytuacji bierze się z tego, że ktoś potraktuje siostry zgodnie ze stereotypem…
– Tak. Głupia zakonniczka, bo jakby nie była głupia, to by zakonnicą nie została! Do tego jesteśmy przyzwyczajone. Kto tak myśli, łatwo się może na tym przejechać – ale to raczej nieszkodliwe, bo siostry same w swoim gronie tylko się z tego pośmieją.
Jeżeli człowiek zwraca się w życiu ku sprawom najważniejszym i stawia je na pierwszym miejscu, wtedy wszyscy uważają go za poważnego. Ale czy koniecznie musi być ponury? A jak się człowiek z tego popularnego pojęcia wyłamie – to dopiero jest źle widziane! Rozbija w ten sposób nasze poglądy, rozbija nam nasz ślicznie uporządkowany świat. Jest ponury – niedobrze. Wyłamie się – też niedobrze. Jest wokół klasztornego życia pewna otoczka tajemnicy. Ale czy ta tajemnica koniecznie musi być horrorem?
Siostra Maria opowiadała, że siostrom w kuchni przedłużyła się jakaś praca, którą musiały koniecznie skończyć. Żeby nie zadzwoniła na modlitwę, co jest jej funkcją, chciały ją zamknąć w spiżarni…
– I przecież nikt się nie będzie za to obrażał! To nasze życie naprawdę jest zupełnie normalne. Już pięćdziesiąt lat to wszystkim dookoła tłumaczę i jeszcze nie wytłumaczyłam… Co w nim jest dziwnego? Że nie wpuszczamy każdego, żeby zwiedzał nasze mieszkania? A kto z państwa, za przeproszeniem, wycieczki po swoim mieszkaniu oprowadza? Że chodzimy w specjalnym stroju? A pielęgniarki też odsądzicie od czci i wiary, bo chodzą inaczej ubrane?
Tę normalność życia postanowiła Siostra wytłumaczyć między innymi w książeczce, pełnej klasztornych dykteryjek…
– A niektórzy przeżywają wstrząs, kiedy ją czytają! Ale zdaje mi się, że wszystko, co piszę, ma w sobie pewne przymrużenie oka. Na szczęście dzisiaj już tak można – ale jeszcze w połowie XX w. nie było wolno. Niezależnie od gałęzi nauki, naukowe było tylko to, co się czytało z trudem. Im bardziej książka była niestrawna, tym była „mądrzejsza”. Pamiętam, jak mi kiedyś książkę, pisaną bardzo żywym stylem i o barwnej postaci, wydawnictwo pracowicie, strona po stronie, przerobiło na styl naukowy. Była zupełnie nie do czytania, ale mi pokazali: tak to powinno wyglądać! Był to jeden z niewielu wypadków, kiedy się wściekłam. Powiedziałam, że mogą sobie to zabrać, a ja moją książkę wycofuję. Wtedy się ugięli, zmienili redaktorkę, a mojemu tekstowi pozwolili zostać takim, jakim był. Dlaczego wszystko, co poważne, piękne, dobre i ważne musi być napisane tak, że ani ugryźć?
W Kościele – podobnie jak w nauce – lubimy czasem budować sobie autorytet mądrymi zdaniami…
– „Nasz dyrektor jest prześliczny, tylko trochę pompatyczny, w okularach skrywa oczy i nie chodzi, tylko kroczy. Wobec się zagadnień stawia i nie mówi, lecz przemawia”. To moja mama napisała, oj, pewnie już 70 lat temu! To było o naszym dyrektorze szkoły, który był z awansu społecznego we wczesnych latach 50. Musiał sobie w ten sposób dodawać powagi. Ludzie, którzy są sami z siebie niezadowoleni, usiłują przynajmniej w cudzych oczach zobaczyć jakiś podziw. Jeżeli to akurat dotyczy księdza, to mi go żal, ale jeszcze bardziej żal mi jego parafian, bo zamiast się zająć Panem Bogiem, będą musieli najpierw zająć się księdzem. Ale troszkę rozpruć te szwy czasem by się przydało. W końcu jaki to autorytet, jeśli może ucierpieć od żartu? Jedną z pierwszych wskazówek, jakie dostałam w postulacie od mistrzyni, było: „Tylko się przypadkiem nie zrób na taką wielebną kupę siana!”. Ponieważ z wyglądu trochę kupę siana przypominam, musiałam podwójnie uważać, żeby jeszcze nie być „wielebną”!
Zaraz potem, w nowicjacie, zaczęła się przygoda z zakonnym teatrem…
– Teatr zakonny trwał do drugiej połowy XX w., później zabiło go wideo. Za czasów mojej młodości były tu w Żarnowcu dwa teatry. Pierwszy to był teatr nieżyjącej już s. Pauli, zawodowej malarki – a drugi to teatr naszego nowicjatu. Każdy miał swoje mocniejsze i słabsze punkty. W teatrze nowicjackim grałyśmy często kukiełkami (teraz już zgniły i poszły do pieca) – a teksty miałyśmy zawsze własne. Nie miałyśmy za to nikogo, kto by się znał na sztuce, więc słabsze były dekoracje. W teatrze s. Pauli to wszystko było na wysokim poziomie, ona miała artystyczne wykształcenie i potrafiła tego dopilnować; teksty zaś to były czasem jakieś humoreski samej s. Pauli, ale częściej jakieś obiegowe sztuki, krążące po klasztorach. Oczywiście wszystko odbywało się w normalne dni pracy, nikt nie miał czasu uczyć się roli na pamięć, więc aktorki trzymały teksty w ręku i czytały. Teraz mamy ochotę ten dawny teatr ożywić, s. Bogumiła rzeźbi już nowe kukiełki.
Kiedy byłam mała, jedną z naszych największych radości było głośne czytanie rodziców. Dzielili się z nami ulubionymi książkami z dzieciństwa i młodości, to była niemal codzienna impreza: w czasach stalinowskich, gdy nie było na co patrzeć i czego słuchać. Takie wspólne przeżywanie czegoś pięknego. I dlatego teraz też myślimy o teatrze – żeby wspólnie przeżywać coś pięknego i radosnego.
Kaplica jest przestrzenią wolną od śmiechu – czy tam też się zdarza, że siostry nie wytrzymują?
– Jeszcze jak… Jeszcze jak! Pamiętam, jak w nowicjacie uczyłam się upinać welon. Miałam akurat na głowie taki próbny, z mocno pożółkłego płótna spadochronowego, może nie kanarkowego, ale prawie. Wtedy zadzwonił dzwonek na modlitwę. Słysząc go, natychmiast pobiegłam do kaplicy, byłam przecież gorliwą zakonnicą! W stalli siedziała już świętej pamięci matka Edyta, która zawsze przychodziła raczej za wcześnie niż za późno. Siedzi, patrzy, a tu wchodzi coś żółtego. W pierwszej chwili nie wiedziała, co to jest – dopiero jak podeszłam bliżej, zorientowała się, że to jej nowicjuszka. Zaczęła tak się śmiać, że nie mogła rozpocząć komplety. Ona siedziała i trzęsła się ze śmiechu, a my stałyśmy i czekałyśmy…
Wiele by można takich historii opowiadać. Jutrznię odmawiamy zawsze po polsku, nieszpory po łacinie. W obu tych godzinach jest modlitwa „Ojcze nasz”, odpowiednio w obu językach. Kiedyś jedna z kolejnych przeorysz pomyliła nieszpory z jutrznią, więc efekt brzmiał: „Oj… Pater noster!”. Usiadłyśmy ze śmiechu! Innego razu podczas modlitwy o powołania któraś siostra się przejęzyczyła i prosiła: „Przyślij Panie do naszego domu nowe, liczne zwierzęta”. Miały być: „dziewczęta”. Łatwo sobie wyobrazić, jak wyglądał chór przez dobrych kilka minut po takiej modlitwie. Oczywiście, że takie rzeczy się zdarzają. Ale wychodzimy wtedy z założenia, że to wszystko Pan Bóg nam przysyła dla wzmocnienia naszej wspólnoty. Kiedy się razem pośmiejemy, to nas otwiera i buduje. Nie planujemy tego, nie urządzamy sztucznie, to zwykle jest kwestia przypadku. Ale też nie zamierzamy się z tego powodu martwić!
Ze wspomnień s. Małgorzaty
Pod koniec mojego okresu ślubów czasowych matka Edyta spotkała mnie na korytarzu zamiatającą i powiada: „Wiesz co, Misiu, zabierz ty się lepiej do jakiegoś pisania, bo sprzątać to ty się nigdy nie nauczysz”. Tak zaczęła się moja praca historyczna...
Przyjechały do nas na wakacje dwie katechetki. Wieczorem wybrały się na spacer, a poszedł z nimi brat franciszkanin. Na szosie spotkały naszego Słonia, który szedł z motyczką w pole, żeby jeszcze trochę poplewić. Panie bardzo się nad Słoniem ulitowały, że i na noc jeszcze wysyłają go tak ciężko pracować. – A ciężko – Słoń na to – toteż ja już dawno radzę Matce, żeby którąś z nas za mąż wydała: to byłby i własny chłop do pracy, i dzieci do pasania… Ale cóż, Matka nie chce mnie słuchać! Tu brat ryknął śmiechem, panie spojrzały na siebie niepewnie i poszły na swój spacer…
W kościele żarnowieckim z Roku Świętym ogłoszonym przez Pawła VI urządzono dzień skupienia dla przełożonych. Wysłano również kaznodzieję, zapowiadając mu, żeby naukę powiedział taką, która by się przydała i tym biednym benedyktynkom, bo im tam na wsi nie ma kto konferencji głosić. Biedak miał wielki kłopot, co by tu takiego wymyślić, żeby benedyktynkom smakowało; ale znalazł. Matki przełożone zebrały się w sali, a my w kuchni przygotowujemy obiad. Naraz leci ktoś z rozkazem: ręce myć, fartuchy zrzucić, konferencja jest także i dla nas. Wcisnęłyśmy się w kąty i słuchamy. Tylko… coś jakby znajome? Mrugamy jedna na drugą: przecież to jest niedawne przemówienie papieża Pawła VI na uroczystości konsekracji bazyliki na Monte Cassino! Słowo w słowo, od początku do końca. Kaznodzieja nic już nawet od siebie nie dodał, w przekonaniu, że lepiej nie wymyśli, niż sam papież. Nie wspomniał tylko, skąd to wziął… Najwyraźniej sądził, że słyszymy to po raz pierwszy, że nie znamy tekstu papieskiego, odnoszącego się do naszego własnego zakonu, póki on go nam nie przeczyta. Cóż, niejeden ksiądz myśli, że zakonnice tylko to wiedzą, co on im powie.
No bo tego, że ten tekst ja tu w Żarnowcu tłumaczyłam na polski, to już oczywiście nie mógł wiedzieć.