Przy furtce wita mnie pies, który szczeka dwa razy, dla porządku (żeby nie było, że nie pilnuje!), a zaraz potem czeka na pieszczoty, wypychając pysk między prętami ogrodzenia. O. Piotr wpuszcza mnie do środka. Teraz przybiegają się przywitać następne zwierzęta: kilka owiec i kozioł, który próbuje wskoczyć na mnie przednimi łapami jak pies. O. Piotr przynosi owieczkę, która urodziła się cztery dni temu. Zwykły dom na wsi gdzieś na końcu świata. Daleko stąd do miast, ale do morza też jeszcze kawałek drogi. Witamy w Starym Krakowie – i najmłodszym benedyktyńskim klasztorze w Polsce.
Jedź i próbuj
O. Piotr Włodyga OSB zaprasza mnie do środka. Potem siada i zaczyna grać na fortepianie. Właśnie czeka na stroiciela, który ma przyjechać lada chwila. Próbuję zacząć od tego, co jest mi znane, od słynnej benedyktyńskiej stałości miejsca, wiążącej mnicha z konkretną wspólnotą. Skąd oni tacy dwaj tutaj, siedemset kilometrów od Tyńca?
– Benedyktyni są misjonarzami, to oni ewangelizowali Europę i dali jej chrześcijańskie korzenie – tłumaczy o. Piotr. – Wiążemy się z konkretną wspólnotą, ale jednocześnie z całym Kościołem. Żadne miejsce nie jest dla nas więzieniem.
Klasztor w Starym Krakowie jest drugim, który zakładał o. Piotr. Pierwszy jest na Słowacji. Potem przyszedł czas na Pomorze.
– Mieliśmy głębokie przekonanie, że powinniśmy przyjść właśnie do diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej – wspomina o. Piotr. – Nie na północ Polski, nie nad morze, ale właśnie tu. Przełożeni powiedzieli mi: jedź i próbuj, więc pojechałem. Najpierw zamieszkałem w Bornym Sulinowie. A potem wszystko samo zaczęło się układać. Księża powiedzieli mi, że w Starym Krakowie stoi tam pusta, zrujnowana plebania – już wcześniej wieś została dołączona do sąsiedniej parafii. Biskup chętnie odpowiedział na naszą prośbę, chciał mieć w diecezji benedyktynów. Przekazał nam kościół wraz z plebanią. Dobrzy ludzie kupili nam sąsiedni dom, który dziś służy dla gości. Zacząłem remont. Przez pierwszy rok miałem depresję, nie wiedziałem, czy wystarczy pieniędzy, czy to wszystko ma sens. Wtedy poszedłem do opata i powiedziałem, że sam tego nie pociągnę. Benedyktyn musi być we wspólnocie. I wtedy dołączył do mnie o. Rafał Dudek. Podczas remontu wszystko spadało nam jak z nieba. Nie było żadnych wielkich sponsorów, więc nie wiem, skąd to wszystko się brało. Wszystko w tym pokoju dostaliśmy – wszystko!
W pokoju półki aż po sufit zastawione są książkami. Stół z krzesłami, kanapa, zabytkowa maszyna do szycia, ogromna figura jakiejś świętej, kominek i czarny fortepian Yamacha. O. Piotr idzie do furtki, stroiciel właśnie przyjechał.
Spodnie i stuły
Kiedy stroiciel zajmuje się fortepianem, o. Piotr oprowadza mnie po domu. – Tu jest kaplica – pokazuje. – Zaczynamy się modlić o 5.15. Kiedy zapala się światło, ludzie we wsi wiedzą, że czas wstawać. Nawet, jeśli do kościoła nie chodzą.
Wchodzimy do małego pomieszczenia wybitego drewnem. Główny ołtarz to krzyż na ścianie wyłożonej workowym płótnem. Z czarną plamą. – Tam z tyłu są zabite drzwi i powietrze tamtędy przechodzi, więc taki filtr nam się zrobił – tłumaczy o. Piotr. Za chwilę prowadzi mnie do szafy i pokazuje własnoręcznie wykonane stuły. – Wyhaftowanie jednej zajmuje około trzech tygodni, jeśli codziennie usiąść do tego na półtorej godziny – opowiada.
Szwalnia to zajęcie o. Piotra. Biblista, rekolekcjonista, trener komunikacji i tłumacz z dumą pokazuje mi uszyte właśnie przez siebie spodnie. Szyje również habity – niekoniecznie czarne i odświętne, bo te niespecjalnie nadają się do pasienia kóz. Znajome krawcowe przygotowały mu uproszczony wykrój i teraz do pracy benedyktyni noszą habity z jasnego dżinsu.
O. Rafała nie ma dziś w domu, prowadzi rekolekcje dla skautów. Do jego domowych obowiązków należy ogród i introligatornia. Zanim wstąpił do klasztoru, skończył geografię. Później, już jako benedyktyn, uczył się zawodu introligatora, najpierw na kursie zawodowym w Polsce, później również we Francji. – Jest nas tylko dwóch, nie mamy regularnych mocy przerobowych – tłumaczy o. Piotr. – Ale introligatornia mogłaby być zupełnie dobrym źródłem utrzymania. W okolicy introligatorów nie ma, a choćby tylko księża potrzebują oprawić mszały, księgi metrykalne czy księgi intencji.
Tajemnica sera
Siadamy w kuchni. Choć w różnych klasztorach benedyktyńskich bywałam, ten jest pierwszym, w którym jest to możliwe. Zwykle kuchnia znajduje się za klauzurą i świeccy nie mają do niej wstępu. – Klauzurę mamy na strychu – mówi o. Piotr. – Początkowo mieszkałem tutaj, w pokoju za kuchnią i cały czas wszystko się działo wokół mnie. To powodowało straszne napięcie. Dopiero po remoncie dachu przenieśliśmy się do góry i tam mamy swoje małe cele. A kuchnia? Owszem, mieliśmy taką myśl, żeby nie wprowadzać do niej gości, ale szybko okazało się, że to niemożliwe. Kiedy przyjeżdżają do nas goście, chętnie przyjmujemy ich pomoc. Wprowadziliśmy zasadę trzydniowych dyżurów. Na trzy dni każdy zdoła coś ugotować: jakiś makaron z mięsem, jakieś jajka czy coś na słodko. I chłopaki chętnie się tego uczą. Jeden był taki, co uważał, że kuchnia to mało męskie zajęcie i nawet się nie starał, żeby komuś smakowało. Kiedyś podał nam zupę kiełbasianą: zagotował pokrojoną kiełbasę w wodzie z marchewką. Wtedy inny podpowiedzieli, żeby dolał do tego zakwasu żurowego. Wlał kwas, wyszedł mu żurek – i to był moment, w którym się przełamał, przekonał się, że może i potem gotował już jak złoto! Rygorystyczni jesteśmy za to, jeśli chodzi o gotowanie przez kobiety. Panie mają tendencję do tego, żeby nas wyręczać – dlatego u nas gotują wyłącznie mężczyźni.
W pomieszczeniu obok kuchni na wąskiej półce stoi kilka słoików i garnków. – To moja serowarnia – śmieje się o. Piotr. – Robimy ser i jogurt z koziego mleka. Najważniejszy w tym wszystkim jest termometr.
O. Piotra robienia sera uczyło życie, internet i – siostry benedyktynki z pobliskiego Żarnowca. To one zdradziły mu klucz do sukcesu: „Proszę ojca, temperatura!”. Kiedy w recepturze napisane jest, że 42 stopnie, to musi być dokładnie tyle, ani 41, ani 43. To temperatura wewnątrz zwierzęcia – i sekret udanego sera.
Maćka się nie je
– Widzi pani, jaka ta szyba brudna? – o. Piotr pokazuje kuchenne okno. – To wszystko przez zwierzaki. Jak tylko ktoś tu jest, przychodzą i liżą. Nawet latem nie można okna otworzyć, bo wszystkie by tu weszły! Zwierzęta kochają ludzi. Podobno można owce nauczyć, żeby reagowały na imiona, ale tego jeszcze nie praktykowaliśmy…
Pierwsze w gospodarstwie pojawiły się kozy. Wokół rosło dużo trawy, a jej koszenie zabierało zbyt wiele czasu, trzeba było znaleźć lepszy sposób. – Szybko okazało się, że kozy trawy wcale nie koszą, skosiły za to świetnie wszystkie kwiaty i ogród u sąsiada – śmieje się o. Piotr. – Są za to bardzo sympatyczne, a na dodatek jest z nich świetny pasztet i kiełbasa. Naszym gościom bardzo smakowały, mi ani trochę: bo jak miałem jeść swojego Maćka? Owce pojawiły się dwa lata temu. Służą głównie do strzyżenia trawy, w przeciwieństwie do kóz są w tym świetne. Teraz urodziły się dwie młode, trzeciego dnia zaczynają już skubać trawę, proszę popatrzeć, właśnie skubie!
Kozioł Izydor przychodzi i nogą domaga się, żeby go drapać, ma ulubione miejsce pod brodą. Małe kozy wskakują owcom na grzbiet i tak jeżdżą po całym podwórku. Kury sypiają na kozie.
– Zwierzęta naprawdę trudno jeść, kiedy się je pozna! – mówi o. Piotr. – Kiedy rodził się nasz pierwszy baranek Włodek, owca chodziła i beczała, a baran podchodził do niej i głaskał ją po brzuchu. Kiedyś jedna koza zakochała się w psie Tymonie. Cały czas za nim chodziła, a Tymon przed nią uciekał. Nasz pierwszy kozioł Januszek poszedł kiedyś na służbę do sąsiadów w sąsiedniej wiosce i zaprzyjaźnił się z tamtejszymi kozami, a potem za nimi tęsknił. Wyskakiwał nam przez płot, uciekał w tamtym kierunku, a potem musieliśmy za nim po lesie chodzić, bo nie wiedział, jak wrócić, tylko stał i krzyczał: „Meee!!! Meee!!!”. Każde z tych zwierząt jest inne, nawet po tych kilkudniowych owieczkach już widać, która jest bardziej do ludzi, a która raczej zdystansowana…
Wiatrołap jak u mnichów
– Nie przychodziliśmy tu z pewnością, że musimy tu być, ale raczej z pytaniem, czy powinniśmy – mówi o. Piotr. – Któregoś razu przyszedł do nas pewien pan i powiedział: „Odkąd tu jesteście, ludziom żyje się lepiej”. To dla nas znak, że właśnie o to chodzi.
Na czym polega owo „lepsze życie”? Kiedy benedyktyni wyremontowali sobie łazienkę, we wsi również zaczęły się remonty. Kiedy zbudowali wiatrołap przy wejściu, w okolicznych domach też zaczęły pojawiać się wiatrołapy. Kiedy postawili wiatę na drewno, sąsiedzi zaczęli budować takie same wiaty.
– Ludzie patrzą na to, co robimy i naśladują nas. To dokładnie to samo, co działo się na początku, kiedy benedyktyni ewangelizowali Europę „krzyżem, księgą i pługiem” – mówi o. Piotr. – Dzięki temu mamy tu poczucie bycia prawdziwymi benedyktynami. Prawdziwy benedyktyn to ktoś, kto nie jest szarą eminencją, ale swoją obecnością wywiera wpływ na otoczenie. Ten wpływ bardziej niż na głoszeniu kazań polega na byciu z ludźmi. Tak samo jak inni pierzemy, gotujemy, sprzątamy, remontujemy, chodzimy na spotkania z wójtem i na dożynki, nawet awarie mamy takie same. Razem z o. Rafałem odkrywamy na nowo, jak ważny jest rytm dnia benedyktyńskiego, taki puls, streszczony kiedyś w „módl się i pracuj”. Pracujemy codziennie przez siedem godzin: cztery przed południem, trzy po południu. Odmawiamy psałterz monastyczny, jednotygodniowy, z siedmioma modlitwami w ciągu dnia. To wszystko właśnie daje ten puls, który oddziałuje na ludzi. Czasem się dziwią, skąd mamy na wszystko czas, ale to uporządkowanie tak działa.
Przypominam sobie nieszpory w klasztorze w Tyńcu: potężny kościół i majestatyczny chorał gregoriański, śpiewany przez kilkudziesięciu mężczyzn. Zastanawiam się, czy komuś, kto tam dojrzewał i uczył się zakonnego życia, jednak tego nie brakuje w małym domku na Pomorzu?
– Musiałem się tego wyrzec – tłumaczy o. Piotr. – Księga Rodzaju mówi o tym, że „opuści człowiek ojca i matkę”. Dla mnie to opuszczenie dotyczyło właśnie klasztoru, tego klasztornego klimatu Tyńca czy rzymskiego św. Pawła za Murami. Klasztor daje poczucie komfortu i bezpieczeństwa. Kiedy jestem w klauzurze wiem, że nie spotkam nikogo z zewnątrz, tylko moich braci. Tego rzeczywiście czasem brakuje. Ale też na tym polega różnorodność benedyktyńska, że każdy z klasztorów jest inny, każda wspólnota ma swoją specyfikę. I żadna nie jest lepsza ani gorsza.
Domownicy
– Pierwsze lata tutaj były eksperymentem – przyznaje o. Piotr, pokazując stare zdjęcia. – Dom był omszały, miał popękane nadproża, zrzucić trzeba było całe stropy, trzydzieści pięć ton gliny. Ale ludzie przyjęli nas z wielką wdzięcznością.
O. Piotr pochodzi z Krakowa, pytam więc o ludzi północy, którzy muszą się różnić od tych na południu. – Kiedy pojawił się pomorski pomysł wiedzieliśmy, że tutejszych ludzi musimy się nauczyć – mówi benedyktyn. – Nie chcieliśmy robić tu Krakowa czy południa Polski. Ludzie tu mają zupełnie inną mentalność. Wszyscy się znają. Na pytanie, skąd jesteś nie powiedzą, że stąd: powiedzą, skąd rodzina przyjechała. Część z nich jest z Rzeszowszczyzny, część z akcji „Wisła”, to wciąż jest temat tabu. Może od jakichś dziesięciu lat wreszcie zaczynają być tutaj u siebie. Ale niedawno w podręczniku do historii znalazłem zadanie: „Zaznacz miejsce, w którym mieszkasz i odpowiedz, w jakim zaborze się znajdowało”. Jak oni mają na to odpowiedzieć, kiedy tu nie było zaborów, tylko cały czas Prusy? Tu nie ma folkloru. Nie ma gwary. Ale też każdy przybysz od razu staje się domownikiem. Nie trzeba przełamywać żadnych barier, nikt nie jest „nie z naszych stron”. Pomorzacy znają życie, rozumieją się na ludziach, potrafią ocenić, kto zacz. Wprawdzie nie odrzucą, ale nie da się im łatwo oczu zamydlić. Mają też inne relacje z księżmi, bardziej bezpośrednie, nie stawiają ich na piedestale. Nasze relacje z księżmi diecezjalnymi również są inne, bez krakowskiego dystansu. Wiedzieliśmy, że musimy się tego wszystkiego nauczyć i chyba się nauczyliśmy, skoro mówią tu o nas, że jesteśmy „ich” benedyktynami.