Logo Przewdonik Katolicki

Dom z marzeń

ks. Jarosław Czyżewski
FOT. ROBERT WOŻNIAK. Pierwotnie w budynku obecnego Domu Miłosierdzia protestanci prowadzili przytulisko, a po II wojnie światowej mieścił się tu sierociniec i szpital.

Budynek od lat stał opuszczony. Żeby spłacić pierwszą ratę kredytu, sprzedali wszystkie grzejniki. Ludzie mieli ich za wariatów. Dom Miłosierdzia w Koszalinie działa już piąty rok.

– Czasem mam takie dni, że wolałbym się nie obudzić. Ale to kwestia choroby, bo żyje mi się tu bardzo dobrze. Trochę jak na swoim – mówi Michał Gaściewicz. W Domu Miłosierdzia w Koszalinie czuje się potrzebny. Pomaga jako złota rączka, wzywany do wszelkich awarii. – Lubię to, mogę dać coś od siebie.
 
Michał żyje
Michał kiedyś był kierowcą ciężarówki, jeździł po całej Europie. Potem był alkohol, narkotyki. W końcu trafił do więzienia. Tam dowiedział się, że ma raka mózgu. Szpital, hospicjum – wreszcie znalazł miejsce w Domu Miłosierdzia. Wtedy, w 2015 r. dawano mu 5 proc. szans na przeżycie. Jego serce było za słabe na chemię, można było tylko próbować stosować radioterapię. Stał się cud, leczenie zadziałało. Guz, który wcześniej miał prawie 5 cm, dziś ma zaledwie 11 mm i na razie się nie powiększa. Michał żyje. Mieszka w trzyosobowym, niewielkim pokoju. Mieści się w nim szafa, jedno łóżko piętrowe i jedno zwyczajne. Nad łóżkiem duży regał, na którym stoi kilkadziesiąt modeli najróżniejszych ciężarówek z całego świata. – To tylko mała część kolekcji – tłumaczy Michał. – Większość rodzice porozdawali różnym dzieciom, kiedy ja byłem poza domem. Nie mam do nich żalu, utrzymujemy kontakt, ale nie chcę tam wracać. Za młodych lat przyniosłem im dużo wstydu, lepiej dla nich, żebym się odsunął.
To dla takich ludzi jak Michał pięć lat temu powstał Dom Miłosierdzia.
 
Marzenie
– W nasze marzenie wierzył tylko biskup i dwóch księży – mówi ks. Radosław Siwiński, prezes Stowarzyszenia Dom Miłosierdzia. Pomysł pojawił się w 2011 r. Ks. Radek był już po kilkuletnim pobycie we francuskiej wspólnocie św. Jana, pracował we Francji, Rumunii i Afryce. Potem przyszła decyzja o seminarium i święcenia; wreszcie doktorat Krakowie. Tam zaczęli pojawiać się ludzie. Po prostu. Przychodzili, prosili o rozmowę i modlitwę. Modlił się za nich razem ze studentami. Pewnego wieczoru zaczęli marzyć o domu bez granic, do którego można przyjechać i odpocząć przy Jezusie. O domu otwartym na każdego w jakiejkolwiek potrzebie. – Oni wyszli, a ja zacząłem myśleć. Szukałem odpowiedzi, czy to może być Boże dzieło. Miesiąc później poszedłem z tym do biskupa. Odpowiedział mi: – Tak, błogosławię.
Z ludźmi, którzy tworzyli stowarzyszenie, znaleźli budynek, który mógł stać się wymarzonym domem. Miał blisko 130 lat, prawie 10 lat stał pusty. Mieszkali w nim bezdomni i zwierzęta. Kosztował  milion zł. Żeby zapłacić pierwszą ratę kredytu, sprzedali stare, żeliwne grzejniki. Ludzie mieli ich za wariatów, ale machina ruszyła. Półtora roku trwało samo zbijanie tynków. Pomogli (i do dziś pomagają) więźniowie z Zakładu Karnego znajdującego się tuż za płotem.
W Domu nie było jeszcze okien ani grzejników, gdy zamieszkał w nim ks. Radek, kilku przyjaciół ze stowarzyszenia i kilku pierwszych potrzebujących. – Tamtej pierwszej zimy mieszkało tutaj trzydzieści osób – wspomina Ilona, wiceprezes stowarzyszenia. – Ważne było, że była choć jedna toaleta!
 
Osiem godzin na adoracji
Już na początku ustalili, że w Domu musi trwać nieustanna modlitwa. Dom był ruiną, ale cały czas któreś z nich trwało na adoracji Najświętszego Sakramentu. Kiedy mieszkańców było tylko czterech, adorowali po sześć, osiem godzin dziennie. – Kiedy ktoś przychodził nas odwiedzić, pytaliśmy najpierw, na jak długo? Zapraszaliśmy do kaplicy, a sami wykorzystywaliśmy kilka minut na to, żeby coś zjeść – wspomina Ilona.
Dziś w Domu jest przepiękna kaplica z olbrzymią monstrancją. Całodobowa adoracja nadal trwa, ale nie brakuje już ludzi. Modlą się nawet w nocy.
Kaplica jest na parterze. Na pierwszym piętrze jadalnia. Na pozostałych dwóch piętrach mieści się kilkadziesiąt pokoi. W Domu może mieszkać nawet sto osób.
Każdego dnia po trzynastej do domu przychodzi tłum ludzi: starsi, młodzi, ubodzy albo po prostu samotni. O tej porze wydawany jest posiłek. Jadalnia bardziej przypomina nastrojową restaurację niż jadłodajnię dla ubogich. Drewniane, jasne stoły i krzesła, ceglane ściany, obrazy z włoskimi uliczkami. Aż chce się usiąść, zjeść, porozmawiać.
 
Kilka dni, kilka lat
Trafiają tu ludzie z całej Polski. Jedni przychodzą po doraźną pomoc prawnika, psychologa czy doradcy zawodowego. Inni zatrzymują się na dłużej: na kilka dni albo kilka lat. – Alkoholika zawieziemy na odwyk. Człowiekowi z depresją udzielimy wsparcia. Byłemu więźniowi pomożemy znaleźć pracę i nawiązać kontakt z rodziną – mówi ks. Radek.
Historia każdego z mieszkańców jest inna. Sebastian trafił tu rok temu. W Noc Miłosierdzia Bożego przeżył nawrócenie. – Pół mojego życia polegało na kradzieżach, kobietach, narkotykach, bójkach – wspomina. Kolega powiedział mu o Domu Miłosierdzia. Zadzwonił do ks. Radka. Usłyszał, że ma przyjeżdżać. To, co go najbardziej urzekło, to atmosfera domu. – Byliśmy tam jak duża rodzina – mówi. – Byłem pomocnikiem kucharza, gotowaliśmy dla wszystkich, dla mieszkańców i dla potrzebujących z miasta. W niedzielę jedliśmy wspólne obiady, jeździliśmy nad morze, modliliśmy się razem. Serce i obiad są czasem bardziej ludziom potrzebne niż nauka o Bogu, którego nie znają. Czas na Jego odkrycie przychodzi później. Cudownie jest widzieć przemianę w człowieku – mówi Sebastian. W Domu Miłosierdzia wszyscy mieszkają razem: potrzebujący i wolontariusze. – Naszła mnie kiedyś szalona myśl, żeby przyjechać tu na wolontariat – wspomina Adrian Bohatkiewicz. – Uznałem, że jestem młody, rok w jedną czy drugą stronę nie wpłynie mocno na moją karierę zawodową. Postanowiłem zaryzykować. Zostawiłem pracę i przyjechałem. Najpierw to ja pomagam innym, razem z Jezusem. Potem zauważyłem, że to działa w dwie strony. Pan Bóg wykorzystuje różne sytuacje i osoby, żebym mógł przepracować w sobie jakieś rzeczy. Ja też się uczę.
 
Życie z Opatrzności
– Potrzebowaliśmy dwustu okien – wspomina ks. Radek. – Wsiadłem w samochód z postanowieniem, że będę jeździł od firmy do firmy, żebrząc w każdej po jednym. W pierwszym sklepie szef powiedział: „Widziałem w telewizji, co robicie. Dam wam tyle okien, ile potrzebujecie”. Wyszedłem i rozpłakałem się.
Ktoś dał okna, ktoś inny kafelki, jeszcze inny grzejniki. Spływały też pieniądze, ale nie żadne miliony prosto z nieba. Przez kolejne lata sukcesywnie znajdowało się dokładnie tyle, ile było potrzeba. – Pan Bóg kształtował w nas zaufanie – mówi Ilona. Sam remont Domu kosztował już 7 milionów złotych, wszystko z indywidualnych darowizn. Utrzymywany jest z Opatrzności: nie ma żadnego stałego finansowania ze strony kurii, miasta, państwa czy Unii Europejskiej.
– Następnego dnia po oficjalnym otwarciu Domu roku temu obudziłem się niespokojny – mówi ks. Radek. – Na stoliku leżał stos faktur. Zadzwonił znajomy przedsiębiorca z informacją, że jego firma nieoczekiwania uzyskała wysoki zysk, więc on zapłaci za wszystkie nasze faktury. Zaniemówiłem. Policzyłem, wyszło dużo. Nie miałem odwagi do niego zadzwonić. Wysłałem SMS z kwotą. Za chwilę przyszła odpowiedź: „Myślałem, że będzie więcej”. Po kilku godzinach pieniądze wpłynęły na konto. Gdy czegoś potrzebują, rozpoczynają nowennę. Angażują kolejnych świętych, którzy później zostają patronami kolejnych pokoi w Domu. Czasem pieniądze przychodzą ostatniego dnia nowenny, czasem nie przychodzą w ogóle. Oni traktują to jako wezwanie do zaufania i uznają, że najwidoczniej nie potrzebują ich jeszcze tak bardzo.
 
Jadę nawet dziś
Oprócz Domu Miłosierdzia w Koszalinie, stowarzyszenie prowadzi kawiarnię i piekarnię – miejsca, w których mieszkańcy Domu znajdują pracę. Niedawno ruszył również dzienny pobyt dla starszych i samotnych. W planach jest jeszcze budowa domu seniora i domu modlitwy z pustelnią.
Dziś najstarszą mieszkanką Domu jest pani Maria Souba, nazywana Babcią. Jej syn popełnił samobójstwo, krótko potem zmarł mąż. Pani Maria była w trudnej sytuacji finansowej. Sąsiedzi podkradali jej węgiel, musiała go trzymać w jednopokojowym mieszkaniu. Wtedy poznała ks. Radka. Gdy zobaczył jej mieszkanie, oświadczył: „Zabieram panią do Koszalina”. „Jadę nawet dziś” – odpowiedziała.
– Umowę kupna domu ks. Radek podpisał 16 marca, a dwa dni później byłam już w Koszalinie – wspomina Babcia. – Mieszkałam najpierw w wynajętym mieszkaniu z Iloną. Później gotowałam dla mieszkańców, do dziś pomagam dziewczynkom przy praniu. Tu znalazłam swoje miejsce na ziemi. Powiedzieć „Bóg zapłać”, to za mało.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki