Jego ojciec został wysłany na Ziemie Odzyskane jako repatriant. Mama przyjechała tam z własnej woli. Poznali się i tak przyszedł na świat on, Józef. Jedynak, któremu w życiu nie brakowało niczego. Prawie niczego.
Nie czekałem na Świętego Mikołaja
Tata pana Józefa do pracy dojeżdżał kilkadziesiąt kilometrów służbową warszawą. Zajmował ważne, państwowe stanowisko, nie było go w domu po 10–12 godzin. Mama była równie zajęta, dom prowadziła gosposia.
Mały Józef mieszkał z rodzicami w dużym mieszkaniu, w którym do swojej dyspozycji miał aż dwa pokoje. W jednym spał, w drugim uczył się i bawił. Nie brakowało mu niczego: nie tylko jedzenia i ubrań, ale i książek, lekcji francuskiego, gry na fortepianie czy na skrzypcach. Trenował pływanie i zapasy. To, co dziś wydaje się normalne, w powojennych latach zakrawało na luksus.
– Miałem wszystko, czego tylko sobie zażyczyłem – mówi pan Józef. – Nigdy nie czekałem na Świętego Mikołaja, imieniny czy urodziny. Nie musiałem.
Maryja przy łóżku
Choć w zasadzie nikt z Nim nie walczył, o Panu Bogu w domu pana Józefa po prostu się nie mówiło. – Tata po tym, jak wymordowano mu całą rodzinę, stracił do Boga zaufanie – tłumaczy pan Józef. – Wierzył, że tylko to, co sam osiągnie i co sobie zabezpieczy, jest jego. Mama miała w domu różaniec, ale nigdy nie widziałem, żeby się modliła. Nigdy nie byłem z nimi w kościele, chyba że ktoś zapraszał nas na jakiś ślub. Nie chodziłem na religię. Nie byłem u Pierwszej Komunii. Tylko ochrzczony byłem, bo zadbała o to babcia. Kiedy mama zawiozła mnie do Gniezna, żeby pochwalić się kilkumiesięcznym synem, babcia zaniosła mnie do kościoła. Potem, kiedy przyjeżdżałem do niej na wakacje, widziałem inny świat. Babcia opowiadała o Panu Bogu, uczyła pacierza, czytała Biblię. Na stoliku przy jej łóżku stała duża figura Matki Bożej w niebieskim płaszczu. Bardzo mi się podobała! Ale wakacje u babci trwały najwyżej tydzień, bo czekały już na mnie kolonie, obozy sportowe, wyjazdy zagraniczne. Niewiele mi z nich zostało.
Wino i raki
– Rodzice nie sprzeciwiali się temu, czego babcia mnie uczyła, ale też niczego nie pogłębiali – tłumaczy pan Józef. – Nie interesowało ich to. Mówili, że żadna wiara źle nie uczy, ale sami zwracali uwagę na moralne wychowanie według zasad świeckiej etyki. Decyzję o tym, czy chodzę do kościoła, pozostawiali mnie. Ale czy pójdzie sam do kościoła dziesięciolatek, który nigdy nie był tam z rodzicami? Który ma do wyboru mecz z kolegami albo wyjście do kina? – pyta pan Józef. – W niedzielę z rodzicami chodziliśmy do restauracji albo do dobrej kawiarni. Miałem nabrać ogłady, nie trzymać łokci na stole, umieć używać odpowiednich sztućców do odpowiednich potraw, umieć jeść raki czy wiedzieć, w jaki sposób podaje się białe i czerwone wino. Chodzenie w garniturach też już wtedy było dla mnie absolutnie naturalne.
Na Ziemiach Odzyskanych pan Józef nie wyróżniał się wśród rówieśników. Lekcje religii odbywały się w salkach przy kościele, a w mieście, do którego przyjechali ludzie różnych narodowości, różnych kultur i różnych wyznań, nikt nie pytał, dlaczego Józef w nich nie uczestniczy. Zresztą w latach 50. i 60. o to się nie pytało.
Bochenek chleba, kilogram kiełbasy
Po szkole średniej przyszedł czas na dorosłe życie. Studia z kultury oświaty, szkoła biznesu. Praca na kierowniczych stanowiskach. Panu Józefowi podlegało blisko dwieście osób. Miał już żonę i dwoje dzieci, ale w pracy spędzał po 12–14 godzin na dobę. Kiedy upadła komuna, rozpoczął prywatną działalność. Zbudował restaurację, zajazd, ośrodek wypoczynkowy, biuro turystyczne, delikatesy… – Za dużo – mówi dzisiaj. – Byłem pracoholikiem. Zamiast o życiu duchowym czy o rodzinie, myślałem o tym, jakiej marki powinien być mój nowy samochód. Popełniałem ten sam błąd, który wcześniej popełnili moi rodzice: swoją rodzinę zabezpieczałem tylko materialnie. Ślub mieliśmy cywilny. Do kościoła nikt z nas nie chodził. Za to kiedy córka zażyczyła sobie na urodziny wyjazd do Kanady i spływ rzeką Ontario, nie było problemu, chociaż to wtedy kosztowało tyle, co małe mieszkanie.
W końcu życie pana Józefa zaczęło się rozsypywać, kawałek po kawałku. – Żona odeszła do innego. Sąd przyznał mi dzieci na wychowanie – mówi pan Józef. – Kiedy córka miała 21 lat, przyszła i powiedziała, że mama wyznała jej, kto jest jej prawdziwym ojcem. Całe życie byłem przekonany, że jest moim dzieckiem, nie wiedziałem o zdradzie żony. Potem tylko córka zawiadomiła mnie o swoim ślubie, na który zaprosiła tylko biologicznego ojca, mnie nie. Dzieci zerwały ze mną kontakt. Zawalił mi się cały świat. Zacząłem zaniedbywać firmę. W końcu ile człowiek potrzebuje? Więcej niż bochenek chleba i kilogram kiełbasy dziennie i tak nie zje. Miałem wszystkiego dość. Nawet do przyjaciół wstydziłem się odezwać i przyznać, że straciłem grunt pod nogami. Któregoś dnia wziąłem schowane za książkami pieniądze, wsiadłem w samochód i pojechałem na drugi koniec Polski. I tak jeździłem z miejsca na miejsce przez kilka tygodni.
Pierwszy krzyż
Ubiegłej zimy pan Józef jechał z Ustrzyk Dolnych do Kołobrzegu. Zatrzymał się w Koszalinie. Czuł się nieświeżo, pomyślał więc, że warto by się gdzieś ogolić. Zapukał do koszalińskiej Caritas. Stamtąd odesłano go do Domu Miłosierdzia. – Tu zdziwili się trochę, że facet w garniturze przychodzi się wykąpać i ogolić, ale pozwolili – mówi pan Józef. – A potem tu zostałem.
Koszaliński Dom Miłosierdzia (pisaliśmy o nim w jednym z poprzednich numerów „Przewodnika”) ma swoją filię na wsi. To tak zwany „Dom na Roli”, który docelowo ma stać się pustelnią. Na razie jego mieszkańcy pracują w ogrodzie i hodują zwierzęta. To właśnie tam zamieszkał najpierw pan Józef.
– Tam w niedzielę chodzi się wspólnie na Mszę do kościoła. Poszedłem i zobaczyłem modlące się rodziny. Siedziały razem w ławce, szły razem do Komunii, modliły się razem. Zrozumiałem, że właśnie tego brakowało w mojej rodzinie. Że nie było niczego, co by mogło ją scalać, przecież pieniądze tego nie zrobią. Zacząłem uczyć się modlić. Wszystkiego od początku, jak dziecko, które powinno to dostać w domu rodzinnym. Od kolegi dostałem Biblię, zacząłem ją czytać. Któregoś dnia ksiądz na kazaniu mówił o znaku krzyża, który się robi, przechodząc obok kościoła. Wracałem do domu przez las. Młodzi poszli szybciej, ja szedłem spacerkiem – byłem z miasta, las też był dla mnie nowością. I tam, na rozstaju dróg, stał duży krzyż. Wtedy po raz pierwszy się przeżegnałem. To był dla mnie widoczny znak, że coś się naprawdę zaczyna zmieniać.
Ściąga z różańca
Pan Józef przez lata prowadził restaurację i znał się na kuchni, więc ks. Radek, dyrektor Domu Miłosierdzia, zaproponował mu pracę w kuchni. Pan Józef przeniósł się do Domu w Koszalinie. – Tu wreszcie miałem na miejscu kaplicę. Mogłem przyjść już nie tylko w niedzielę, ale w każdej chwili. Nie miałem figurki, jak u babci, ale przy łóżku postawiłem sobie obrazek Maryi. Zapisywałem się na adorację wtedy, kiedy nikt nie chciał, między drugą a czwartą w nocy. Siostra Zosia nauczyła mnie, jak modlić się na różańcu: rozpisała wszystko na kartce, żebym się nie pogubił. Dała mi też książki, dała książeczkę z rachunkiem sumienia. Nie miała tylko pojęcia, że ja nigdy u spowiedzi nie byłem…
Ostatecznie wszystko zmieniło się w na wiosnę. – To był trudny czas, jakieś przyjęcia okolicznościowe, kolacja po rekolekcjach z biskupem, uroczyste spotkanie księży w Wielki Czwartek, przez szesnaście godzin nie wychodziliśmy z kuchni – wspomina pan Józef. – Kiedy wreszcie wszystko się skończyło, ks. Radek uznał, że należy nam się chwila wytchnienia. W kilka osób samochodem mieliśmy pojechać do Częstochowy. Pojechała też siostra Zosia. Wtedy wreszcie przyznałem jej się, że nigdy nie byłem ani u spowiedzi, ani u Komunii św. Siostra Zosia uznała, że nie ma co czekać. W końcu nie ma lepszego miejsca na takie powroty, jak Jasna Góra. Był 23 marca.
Za rękę do konfesjonału
– Nie mogłem trafić do miejsca spowiedzi – wspomina pan Józef. – Przechodziła akurat jakaś siostra zakonna w niebieskim habicie. Powiedziałem, że chcę iść pierwszy raz do spowiedzi i nie wiem gdzie. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do konfesjonału. Klękałem z duszą na ramieniu. Zacząłem: – „Niech będzie pochwalony…”. Usłyszałem: – „Kto?”. Więc ja znów to samo, i znów słyszę: – „Kto?”. Zapomniałem pełnej formuły, nie dodałem „Jezus Chrystus”. Mało brakowało, żebym stamtąd uciekł. W końcu powiedziałem: „Proszę księdza, jestem pierwszy raz w życiu u spowiedzi, proszę się nie dziwić, że się denerwuję”. Odsłonił zasłonkę, popatrzyliśmy sobie w oczy. Potem bardzo mi pomógł. Spowiedź trwała półtorej godziny. Po rozgrzeszeniu ksiądz wyszedł i powiedział, że mam iść za nim. Poszliśmy przez jedną zakrystię, przez drugą, aż do kaplicy Cudownego Obrazu, gdzie zaraz miała się zacząć Msza. Ksiądz mówił, że to ważne, żebym od razu przyjął Komunię św. W kaplicy nie było miejsca, ale on pobiegł i przyniósł dla mnie dodatkowe krzesło. Zatroszczył się o mnie, jakbym był kimś bliskim, z rodziny. Wskazał mnie jeszcze księdzu, który odprawiał Mszę, i powiedział, co i jak. Ta Msza św. była dla mnie niewiarygodnym przeżyciem. I do dziś pamiętam te fanfary, kiedy odsłaniał się Cudowny Obraz.
Czy teraz jest łatwiej? – Teraz mogę sobie z Bogiem pogadać o różnych sprawach – mówi pan Józef. – Dotąd byłem sam. Nawet rodzeństwa nie miałem. Na razie mam jeszcze trochę pytań i wątpliwości. Dużo czytam Pismo Święte i dziwię się, że za każdym razem odbieram ten sam fragment inaczej. Niby te same słowa, a aktualizują się w czasie. Zacząłem pisać o tym, co przeżyłem. Teraz najważniejsze jest uporządkowanie swojej wiary. Chcę w niej okrzepnąć, chcę ją pogłębić. A potem pewnie wrócę jeszcze do pracy. Ale już nie po szesnaście godzin na dobę, tylko tak, żeby mieć czas i dla Boga, i dla siebie.