Kraty w oknach, drut kolczasty na murze, zamknięte drzwi i brama wjazdowa, a w środku regulamin i dyscyplina oraz ograniczony dostęp do telefonu i internetu. Młodzieżowy Ośrodek Adaptacji Społecznej (MOAS) w Koszalinie to jeden z trzech zakładów poprawczych typu otwartego w Polsce. W sumie placówek dla nieletnich w kraju jest ponad 30.
Wewnątrz głównego budynku wyremontowane klatki schodowe, korytarze, jadalnia oraz inne pomieszczenia, gdzie wychowankowie mogą spędzać czas. Pokoje nieco skromniejsze. Widać w nich, że mieszkańcy nie traktują ich jak „swojego kąta”. Rażą anonimowością, tylko przy nielicznych łóżkach i biurkach można dostrzec jakieś zdjęcie, osobisty przedmiot czy plakat. Mimo to wielu z nich nawet takich warunków nie ma w swoich rodzinnych domach, o ile w ogóle je mają. Część z nich nie ma swojego adresu albo traci go w czasie pobytu w poprawczaku, gdy jedyny opiekun umiera, a reszta rodziny nie chce przyjąć do siebie krnąbrnego krewnego. Może to dobrze, że nie oswajają tego miejsca, bo przecież nigdy nie będzie ich domem, tylko instytucją, do której trafiają na mocy decyzji sądu.
Poranione dzieciństwo
Do tego miejsca wysyłani są chłopcy w wieku od 13 do 21 lat. – Nasi podopieczni trafiają tutaj przede wszystkim z powodu drobnych przestępstw, czyli kradzieży i włamań, pobić i rozbojów, a także z tytułu posiadania czy nadużywania środków odurzających – mówi Bogusław Herman, dyrektor MOAS. Ale już w zakładach typu zamkniętego lądują młodociani mordercy, gwałciciele czy handlarze narkotyków. Część wychowanków pochodzi z rodzin dysfunkcyjnych, ale są też pochodzący z tzw. dobrych domów. Czego tam zabrakło? – Miłości i czasu w ich rodzinach– tłumaczy dyrektor.
– Spotkałem wychowanka, który był maltretowany przez swojego ojca. Jego matka tego nie wytrzymała i na oczach dziecka zabiła męża nożem kuchennym – opowiada ks. Mariusz Ambroziewicz, kapelan w koszalińskiej placówce. – Wieś okrzyknęła, że była to wina tego chłopca, bo rozdrażnił ojca. Stał się banitą w swojej miejscowości – dodaje. Wspomina też wychowanka, który był świadkiem zabójstwa matki i siostry, kiedy doszło do kłótni pomiędzy pijanym ojcem a jego kolegami. Chłopiec przeżył tylko dlatego, że się schował pod łóżko. – Takie doświadczenie zła w ich życiu owocuje kolejnym złem, dlatego potem trafiają do poprawczaka – wyjaśnia ks. Ambroziewicz.
Otworzyć na życie
W ośrodku jest określony program dnia. Chłopcy wstają rano, jedzą śniadanie, a po nim idą na zajęcia do szkoły lub na warsztaty. Po powrocie z lekcji mają czas na zajęcia sportowe, siłownię, zajęcia modelarskie czy muzyczne, a także zajęcia żeglarskie. Chłopcy mogą się tu szkolić w zawodach: ślusarz, stolarz, monter robót wykończeniowych w budownictwie. Mogą też zrobić kursy: prawo jazdy, operatora wózków jezdniowych, spawacza, brukarza, konserwatora zieleni.
– My nie trzymamy tutaj chłopców w izolacji, bo świat sobie z nimi nie radzi – tłumaczy ks. Mariusz Ambroziewicz. – Nie jesteśmy tu po to, żeby ich zamknąć, tylko pootwierać na normalne życie, a to na początku wymaga izolacji, często wyrwania ich z patologicznego środowiska – dodaje.
Ksiądz Mariusz, żeby umożliwić chłopakom z MOAS-u budowanie zdrowych relacji z innymi rówieśnikami, zaproponował ministrantom ze swojej parafii wspólne treningi piłkarskie, wyjazdy na obozy czy wyprawy rowerowe. – Chciałem, żeby zobaczyli, że można mieć normalne relacje z kolegami, a nie tylko z tymi od dopalaczy, prochów, kradzieży – tłumaczy kapelan. Na początku był opór ze strony rodziców ministrantów, ale z czasem to się zmieniło.
To nie jest przeklęte miejsce
Dla ks. Mariusza MOAS to najszczęśliwsze miejsce pracy w Koszalinie. Jest tu katechetą od ponad siedmiu lat. Ale jego towarzyszenie tym młodym chłopakom nie ogranicza się tylko do pracy duszpasterskiej. Czasami załatwia im pracę, organizuje zajęcia sportowe, jest instruktorem kursu na ratownika wodnego. – Tutaj ksiądz czuje się potrzebny, i to nie tylko jako przewodnik duchowy, ale też jako ojciec czy brat. Oni tu tego bardzo potrzebują, bo w ich życiu albo tego ojca nie było, albo był najbardziej znienawidzoną osobą – wyjaśnia ks. Ambroziewicz. Na początku był przyjmowany z rezerwą, bo w zakładach poprawczych panują podobne zasady jak w zakładach karnych, a więc podział na osadzonych i cały aparat administracyjno-wychowawczy, ale zdobył już zaufanie wychowanków.
W pokojach, gdzie mieszkają osadzeni nieletni, nad drzwiami wiszą krzyże. U jednego z nich przy szafce widać obrazek z Matką Bożą, a u innego zdjęcie Jana Pawła II. Pan Jezus w Eucharystii czeka na nich w „Klubie”. To sala przedzielona na pół. W jednej części jest telewizor, stół bilardowy, a w drugiej szafa. Ks. Mariusz otwiera drzwi tej szafy, a ze środka wyłania się krzyż i ołtarz, gdzie sprawowana jest co niedzielę Eucharystia. Na drzwiach szafy od wewnątrz wiszą obrazy Jezusa Miłosiernego i Matki Boskiej Częstochowskiej. Szafa po rozłożeniu zamienia miejsce w kaplicę. Wśród wychowanków są ministranci, którzy tu służą do Mszy św.
Pobyt w tym ośrodku jest dla tych chłopców szansą na nawrócenie. – To nie są jakieś masowe nawrócenia, ale mają miejsce – przyznaje ks. Mariusz i dodaje, że tu się uczy cierpliwości w pracy nad każdym indywidualnie. – Oni tu na nowo odkrywają swoją wiarę, to, że Pan Bóg jest po ich stronie – wyjaśnia i dodaje, że nie było im łatwo to odkryć, bo nie mieli nawet dobrych relacji ze swoimi bliskimi.
Pan Bóg istnieje
Na pierwszą wyprawę rowerową do Czarnogóry o wyjazd poprosił Marek, który chodził na lekcje religii, ale deklarował się jako niewierzący. Wychowawcy mieli wątpliwości, czy da radę, bo nie należał do najsilniejszych psychicznie. Markowi zależało, więc trenował i pojechał. –To była wymagająca wyprawa, bo na trasie były tereny górskie i dużo słońca, a do przejechania rowerami 1800 km i to w dobrym tempie – wspomina ks. Mariusz. – Marek, kiedy dojechaliśmy do Kotoru, podziękował mi, że im tego Pana Boga młotkiem nie wbijałem do głowy, tylko, że ten Pan Bóg im „wszedł z kilometrami” – wspomina duchowny. Chłopak przyznał mu, że sam nie wierzył, iż sobie poradzi na tej wyprawie, i wiedział, że z otoczenia mało kto w niego wierzył. Gdy dotarł do mety, to dla niego był to dowód na to, że Pan Bóg istnieje. Tam też nauczył się modlić razem z resztą ekipy. Szczególnym doświadczeniem dla niego była sytuacja, kiedy modlili się o dobry nocleg, bo nie mieli go na trasie zapewnionego. Tego wieczoru zostali ugoszczeni jak rodzina u bośniackich Serbów. To go zaskoczyło. Na zakończenie wyprawy poszedł do spowiedzi i po raz pierwszy od swojej Pierwszej Komunii Świętej w pełni uczestniczył w Eucharystii.
Ksiądz Mariusz opowiada też historię jednego z wychowanków, który do koszalińskiego poprawczaka trafił po przejściu przez różne placówki wychowawcze. Rodzice go porzucili, ale pewnego razu odwiedziła go mama. Na wspólnym spacerze zapewniła syna, że go zabierze z ośrodka. Potem zniknęła na trzy lata. – Najpierw w tym chłopaku narodziła się nadzieja, że będzie miał normalny dom, a potem został sam z przekonaniem, że jest nikomu niepotrzebny, byle jaki. Nie widział sensu, żeby być dobrym – tłumaczy ks. Mariusz. W czasie pobytu w MOAS-e ten wychowanek zdobył uprawnienia na bycie ratownikiem wodnym i podczas swojego pierwszego sezonu pracy na plaży dwa razy uczestniczył w akcji ratującej ludzkie życie. Ksiądz opowiada, że przy jednej z tych akcji chłopak musiał podjąć decyzję, czy oddać swój sprzęt ratowniczy tonącemu ojcu z dzieckiem. – To była bardzo niebezpieczna sytuacja, a on potem opowiadał, że przekalkulował swoje życie. Pomyślał, że ma 19 lat i nikomu nigdy nie był potrzebny, więc odda tę swoją bojkę, żeby tamci się uratowali – wspomina kapelan. Udało się wszystkich wyciągnąć z morza, ale to doświadczenie go odmieniło. – Powiedział mi, że już wie, po co żyje, żeby tamci na tych falochronach nie zostali – opowiada ks. Mariusz.
Marzą o normalności
– Uczę się tu życia – mówi 19-letni Krystian, szczupły wysoki chłopak z dużymi oczami. W koszalińskim MOAS-e przebywa od roku. Nie zdradza, dlaczego tu trafił, bo po opuszczeniu ośrodka chce mieć czystą kartę. Miesiąc zajęło mu przystosowanie się do tych warunków. Przyznaje, że najtrudniejsza jest tu dla niego samotność. Sam się nie chwali, ale ks. Mariusz mówi o nim, że jest osobą bardzo aktywną i wytrzymałą fizycznie, przez to czasami skarży się na nudę, bo gdy inni wykonują jeszcze polecone zadania, on nie ma już co robić. Jest dwa razy szybszy i się przy tym prawie nie męczy. Właśnie zdobywa zawód ślusarza. Pomagał księdzu w pracach remontowych katedry. – Cała posadzka była tam skuwana, więc wywoziliśmy gruz, a potem wyrównywaliśmy ziemię – opowiada Krystian. W ubiegłym roku wraz z kapelanem udał się na wyprawę do Mołdawii, pokonując na rowerze około 1800 kilometrów. Chciałby zostać ratownikiem wodnym. Jest w trakcie zdobywania uprawnień. Marzy o tym, by po ukończeniu szkoły i opuszczeniu ośrodka podjąć pracę i założyć rodzinę.
Norbert ma 20 lat, z czego ostatnie cztery przeżył w koszalińskim MOAS-ie. Wysoki, szczupły blondyn, u którego na ręce dostrzegam różaniec. Denerwuje się rozmową. On też nie ujawnia, dlaczego tu jest, ale to nie jest pierwszy zakład na jego koncie. Wkrótce kończy szkołę zawodową i po opuszczeniu placówki zamierza zamieszkać ze swoją dziewczyną i roczną córeczką. Chce rozpocząć nowe życie w Koszalinie. Pracę już ma. – Chciałbym być dobrym ojcem, żeby moja córka nie miała tak jak ja – przekonuje młody mężczyzna, ale nie tłumaczy dalej, co to znaczy.– Trochę się obawiam tego nowego startu, bo to będzie już samodzielne życie. Sam będę musiał zarobić na siebie, zrobić opłaty – tłumaczy Norbert. Czy MOAS go uratował? Mówi, że to córka zmieniła jego podejście do życia. – Byłem niegrzeczny, dopóki się nie urodziła. Kiedy się pojawiła, to jakbym dostał kopa w głowę. Teraz dla mnie najważniejsza jest rodzina i praca, żebyśmy mieli z czego żyć – tłumaczy.
Nie jesteśmy Bogami
Pracownicy ośrodka pomagają wychowankom zdobyć praktykę zawodową i znaleźć pracę, a nawet stancję, by nie musieli wracać do swoich patologicznych środowisk. Części z wychowanków udaje się wyjść na prostą, piszą potem mejle i dzwonią, ale przychodzą też listy z zakładów karnych. – To zawsze nas boli i odbieramy to jako porażkę wychowawczą – przyznaje dyrektor. – W poczuciu bezradności trzeba sobie przypomnieć, że nie przeżyjemy za nich życia – tłumaczy ks. Mariusz. – Świadomość, że to Pan Bóg jest od rzeczy niemożliwych pomaga mi w sytuacjach bezsilności i przygnębienia – dodaje.
Zwrotnicowi
Bogusław Herman z wykształcenia jest historykiem, a do pracy w poprawczaku trafił zaraz po studiach prawie 30 lat temu. Zanim awansował na dyrektora placówki, był tu wychowawcą w internacie i nauczycielem. – Do tej pracy potrzebne jest powołanie, żeby nie poddać się, kiedy brakuje namacalnych efektów – mówi. Uważa, że pomaganie drugiemu człowiekowi to największe dobro, a chłopcom, którzy tu trafiają, trzeba przestawić zwrotnicę, by skierować ich życie na inne tory. – Nie możemy nigdy tracić nadziei na poprawę każdego z nich. To, co robimy w tej placówce, to nieograniczona ilość szans im dawanych, by się podnosili ze swoich upadków – wyjaśnia pedagog. – Musimy opierać swoją pracę na ogólnie pojętej pedagogice miłości. Dlatego staramy się patrzeć w głąb człowieka, w jego wnętrze i odnosić się do sumień tych młodych ludzi. Nie możemy na nich patrzeć wyłącznie przez pryzmat ich wykroczeń i wyroków – dopowiada dyrektor.
Krzysztof Kotowicz jest w ośrodku kierownikiem warsztatów szkolnych od prawie 30 lat. Poza pracą w pracowniach organizuje wychowankom wyjazdy na wycieczki górskie. Swoje życie zawodowe związał z tym miejscem, bo praca daje mu satysfakcję. – Mam gdzieś ukrytą kartkę z Irlandii. Są tam okropne błędy ortograficzne, ale dla mnie liczy się treść – opowiada. – Nadawca, nasz były wychowanek: dziękuje wszystkim za to, że dziś nie jest w pasiaku, nie walczy o pryczę, tylko normalnie ciężko pracuje – mówi Kotowicz. – Ten mężczyzna jest wdzięczny, bo w ośrodku zdobył zawód i dzięki temu dostał szansę na normalne życie. Takie historie nadają sens naszej pracy – dodaje.