Unikamy propagandy sukcesu. Jeżeli coś nam się udało, to dlatego, że wspólnie weszliśmy w klimat budowania domu, a to jest bardzo trudne – mówi ks. Mariusz Słomiński, dyrektor dwóch salezjańskich Domów Młodzieży.
Piaszczyste boisko do piłki siatkowej coraz bardziej pokrywają czerwono-żółte liście. Na grę jest za zimno. Ale wcześniej wciąż było zajęte. Jego powstanie ks. Mariusz określa jako „dużą sprawę”. Najpierw wszyscy – wychowawcy i wychowankowie – musieli usunąć korzeń. – Robiliśmy to miesiąc. Czym się dało. Były łopaty, siekiery, elektryczne piły. W końcu odpuścił – śmieje się Dominik – weteran, który w domu młodzieżowym swojego świętego imiennika mieszka już cztery lata. W jego rodzinnym domu był alkohol i przemoc, a on po kolejnej ucieczce w końcu dostał orzeczenie sądu i trafił tutaj. Na początku było ciężko. Po okresie wyciszenia poznał nowych kumpli, wychowawców i „załapał rytm”: „Czasem nawet myślę, że tu jest lepiej niż w domu”. Wracamy do boiska. Po usunięciu korzenia wraz z ks. Mariuszem Słomińskim, wychowawcami i kolegami zaczęli niwelować teren. – Wywrotka przywiozła 23 tony piachu, a my taczkami woziliśmy go przez dwa bite dni – wspomina ksiądz dyrektor. – Wszystko sami, bez dodatkowej pomocy – dodaje dumny. Bo praca na rzecz domu to jeden z obowiązków jego mieszkańców. To ona pomaga im wziąć odpowiedzialność za miejsce, w którym przebywają. Pomaga też w powolnym wychodzeniu z traum, które w dysfunkcyjnych rodzinach stały się ich udziałem, a które wciąż w nich siedzą.
Worek z kokardką
Przy ulicy Wojska Polskiego w Poznaniu są dwa domy: dziewczynom patronuje bł. Laura Vicuña, chłopakom – św. Dominik Savio. Z pół setki dzieciaków, głównie nastolatków, którym bliżej do pełnoletniości niż czasów elementarza, większość ma rodziny. Edyta Szwarc, pracownik socjalny, mówi, że jedyna dziewczynka bez rodziców jest tu zaledwie od tygodnia. – Pracuję od 1990 r. i nigdy nie spotkałam się z sytuacją, by dziecko trafiło do nas przez biedę. Bo bieda nie jest przyczyną, a skutkiem dysfunkcji – za chwilę zaczyna wyliczać: alkoholizm, narkomania, przemoc w rodzinie, choroby fizyczne i psychiczne. –To jest wielki wór, w którym widać kokardkę. A my ją musimy rozwiązać – ilustruje problem. Pani Edyta opowiada o traumach dzieci, z którymi pracuje: „Nigdy nie wiemy, jakie dziecko do nas trafi. To są zawsze orzeczenia sądu. Niektóre z nich przeżyły samobójstwa rodziców, inne traumy matki, która wielokrotnie była gwałcona”. Trudno się dziwić, że potem takie poranione dzieci nie widząc światełka w tunelu, uciekają w alkohol, narkotyki, czasem prostytucję, ale i agresję, zwykle kompletnie ignorując szkołę. Ks. Mariusz tłumaczy, że wychowawczym kluczem w strategii Jana Bosko, którą tu wraz z ponad trzydziestką różnych wychowawców i specjalistów realizują, jest przede wszystkim dobry kontakt z dzieckiem, poznanie go, dotknięcie jego problemu tak, by wspólnie podjąć próbę wyjścia, by dać nadzieję na lepsze jutro. – Nie wystarczy te dzieciaki kochać, należy dać im do zrozumienia, że są kochane. Trzeba mądrze im towarzyszyć: wziąć mopa i umyć wspólnie podłogę, pokazać, jak rąbie się drewno siekierą – dopowiada salezjanin.
Paczka laysów
Zwykle przyjeżdżają tu w piątek wieczorem. Większość z orzeczeniem sądowym, nieliczni bez, choć i tak prędzej czy później będą je mieć. Dawid przeżył to dwa tygodnie temu. O swoich traumach nie mówi. Zapewnia, że załapał klimat. Jest jednym z nielicznych, który zrobił to tak szybko. Kuba, którego spotykam na siłowni, też trafił do domu z interwencji, ale jemu przyswajanie nowych reguł zajęło dużo więcej czasu. – Kuba od początku nie chodził do szkoły, po miesiącach pracy zaczął siedzieć pod ławką i to był już sukces – wspomina Małgorzata Wianecka-Nowak, wicedyrektorka placówki. – Były z nim takie problemy, że po pobycie tutaj miał zostać skierowany do Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego. Kuba się z tym wyrokiem nie zgadzał i był na nas bardzo zły – przyznaje. Na jej wniosek dostał nową szansę. Dziś chodzi do technikum. Za trzy lata będzie technikiem usług gastronomicznych. Jak sam przyznaje, szkoły pilnuje i problemu nie ma. – Ciężko pracuję, by pokazać niektórym ludziom, że na dużo dobrego stać nawet takich jak ja – mówi. O to, że sobie poradzi, założył się z panią Małgosią o paczkę laysów. Dziś bliżej jest jej wygrania. On, który o sobie mówi: „Ja mam dar rozśmieszania całej sali, proszę pana”. Szkolne absencje i zaległości wśród wychowanków domu to plaga. Wiele zachodu kosztuje panią Edytę to, by codziennie pilnować czy jej podopieczni w szkole dziś byli, czy i tym razem nie nawalili. Oprócz niej obowiązków szkolnych w domu pilnują wychowawcy, ale i wolontariusze. Rekrutują się głównie ze studentów pedagogiki z poznańskiego Uniwersytetu. Przychodzą tu na dwie godziny, czasem półtorej. Część z nich po praktykach wraca i wciąż pomaga. – Dzieciaki się do nich przyzwyczajają, a z czasem przed nimi otwierają. Traktują ich jak starsze rodzeństwo, brata czy siostrę – wyjaśnia Grażyna Janas, wychowawca w Domu Młodzieżowym im. św. Dominika Savio.
Generał
Początek jest zawsze trudny. Zawsze taki sam. – Każdy z nich najpierw jest wyciszony, potem się naje, ubierze, wypocznie psychicznie. Z czasem poznaje kolegów i… regulamin. No i zaczyna się wszystko na „nie” – tłumaczy pani Grażyna. Regulamin wymaga dyscypliny. Nie wolno palić, przeklinać, bić się, niszczyć wyposażenia i tego, co należy do innych. Nie wolno też mieć na terenie domu telefonu komórkowego. – Regulamin pomaga w tej naszej salezjańskiej miłości wychowującej, czyli takiej, która stawia wymagania, które pozwolą stać się lepszym – przyznaje ks. Mariusz. W regulaminie są też obowiązki. Dyżury w kuchni, sprzątanie, grabienie liści. Trzeba też chodzić do szkoły, wykonywać polecenia wychowawców i trzymać się rozkładu dnia. – Nie ma wychowania bez konsekwencji – mówi wprost pani Małgorzata. Na comiesięcznym wspólnym spotkaniu wychowawców i dzieciaków omawiane są zachowania z całego miesiąca. To wtedy ważą się losy kieszonkowego. Pułap wyjściowy to 30 zł. Marcin w tym miesiącu dwa razy zawalił szkołę. – Ktoś rzucił, że idziemy na wagary, więc pomyślałem, co ja nie pójdę? – mówi 16-latek. W tym miesiącu dostanie tylko 10 zł. Nie to co Jarek. On zasłużył na 50 zł. Przez sześcioletni pobyt zwany jest tu „Generałem”. Wcześniej nie chodził do szkoły, bo ojciec pił i nikt go nie przypilnował. Bardzo się zmienił, dojrzał. – Po prostu dobrze wypełniam swoje obowiązki – mówi skromnie. Jak stąd wyjdzie, będzie piekarzem. Już teraz robi wiejskie bułki, które koledzy zgodnie uznają za najlepsze.
Łajba
Na bębnach gra ich trzech. Co poniedziałek. Najdłużej Łukasz, 11 miesięcy – tyle, ile tu jest. Bębny polubił od razu. Chyba go odstresowują, bo mimo że ma już 14 lat, do szkoły chodził tylko... dwa lata. – Jest co nadrabiać – mówi. Takich kółek jak to muzyczne jest w domu więcej: sportowe, kulinarne, plastyczne, fotograficzne. Marcin połknął bakcyla teatralnego. Gra przyjaciela głównej bohaterki – ćpunki Judyty – w przedstawieniu, które pod patronatem Ogólnopolskiego Programu Profilaktycznego PaT wystawiają. – Pierwszy raz zagrałem na festynie rodzinnym, potem byliśmy z przedstawieniem na ul. Żniwnej i na uniwersytecie. Spodobało mi się, więc chodzę. Stres mam tylko jak jest większa publika – przyznaje. Prócz kółek w domu, dzieciaki chodzą na stok narciarski, mają też lekcje tenisa, kurs szermierki, hipoterapię, bywają w teatrze czy kinie. W domu był już Krzysztof Krawczyk, Mezzo, Kasia Wilk czy Szymon Ziółkowski. Największą atrakcją są jednak wyjazdy. Była Kopalnia Soli w Wieliczce, był wyjazd do Berlina i na wyspę Rugia, ale i do Włoch. Absolutnym hitem jest jednak żaglówka, którą salezjanie dostali 15 lat temu od „szwedzkiego” Polaka. – To była praktycznie skorupa. Chłopcy ze szkoły salezjańskiej w Szczecinie, zrobili jej całą stolarkę, postawili też maszty – wspomina ks. Mariusz, zapalony żeglarz. Co roku mają cztery rejsy. Dwa stacjonarne w Podgrodziu i Trzcińcu, gdzie ksiądz zabiera ze sobą dziesięć osób. Także dziewczyny. – W rejsach ze Świnoujścia uczestniczy tylko piątka, wtedy płyniemy przez morze od portu do portu przez pięć, sześć dni – wyjaśnia. Dla jego podopiecznych to szkoła życia. Muszą sami wyjąć i wsadzić łajbę do wody, wyczyścić ją, poskręcać. Czasem odmalować. Potężna harówka tylko dla twardzieli. – Dzieciaki nabrały już naprawdę sporych umiejętności. Mogę na nich liczyć i jak mówię „na prawego szota wybieraj” to zrobią to – cieszy się.
Zamiast żyletki
Ania ma 15 lat. Czarne włosy upięte w kucyki. Na pytanie pani Małgosi czy wszystko w porządku, przytula się i kiwa twierdząco głową. Pani dyrektor mówi mi, że dziewczyna regularnie cięła się żyletką. Ania podnosi długi rękaw bluzy. Cała lewa ręka do przedramienia jest w regularnych ranach. Na szczęście nieświeżych. Zaprzestała przez różaniec. – Dałam jej go i powiedziałam, że ma się go trzymać – mówi pani Małgosia. Dyrektorka cieszy się, że odkąd są tu salezjanie, swoją bogatą wiedzę pedagogiczną i psychologiczną może jeszcze wspomóc wiarą: „To dla mnie duża wartość”. Charyzmatem Jana Bosko zachwyciła się też Grażyna Janas. To ona chodzi z wychowankami na pielgrzymkę do Częstochowy. Ostatnio była też na Lednicy. – Gdy oni widzą Kościół w wydaniu młodych, w którym jest spontaniczność, śpiew, a nie „sztywna liturgia”, zmieniają nastawienie do wiary – przyznaje ks. Mariusz. Bo ono jest z początku zawsze na „nie”. – Były dzieci, które deklarowały się jako świadkowie Jehowy. Zacząłem dla nich szukać zborów, do których mogliby uczęszczać, ale nie byli zainteresowani. O swojej wierze przypominali sobie tylko wtedy, gdy mieliśmy iść do Kościoła – śmieje się. I już poważnie przyznaje, że wiele dzieciaków nie tylko nie ma bierzmowania, Pierwszej Komunii Świętej, ale nawet chrztu: „Nie muszą uczestniczyć we Mszy, chodzić do spowiedzi czy do Komunii, ale wielu z nich po pewnym czasie czuje tęsknotę za Bogiem i dołącza do reszty”.