Logo Przewdonik Katolicki

Dom nie getto

Michał Bondyra
Fot.

Próby samobójcze, ucieczki, przypadki prostytucji, przemoc. Z tym jeszcze stosunkowo niedawno kojarzone było Pogotowie Opiekuńcze przy ul. Wojska Polskiego w Poznaniu.


 

Próby samobójcze, ucieczki, przypadki prostytucji, przemoc. Z tym jeszcze stosunkowo niedawno kojarzone było Pogotowie Opiekuńcze przy ul. Wojska Polskiego w Poznaniu.

                                                                                                                                  

 

 

– Wszyscy dostali białą kartę. Staramy się ich przekonać, że nie są zamknięci w getcie. Chcemy, by żyli, jak ich rówieśnicy – mówi ks. Leszek Zioła, nowy dyrektor zmienionej na Dom Młodzieży palcówki. Zmienionej nie tylko z nazwy... W placówce od lat były poważne problemy. Kolejne rotacje na stanowiskach dyrektorskich, programy naprawcze nie przynosiły pożądanych efektów. Do czasu, gdy w konkursie zorganizowanym przez miasto Poznań zwyciężyli ze swoją koncepcją salezjanie. – Miasto chciało stworzyć placówkę wielofunkcyjną, a nie tylko interwencyjną, a że pokrywało się to z tym, co zaproponowaliśmy, powierzono nam ją pod opiekę  – tłumaczy ks. Leszek Zioła, dyrektor domu. Od 1 września działają tam trzy grupy. Grupa interwencyjna składa się z 30 dzieci, które znalazły się w kryzysowej sytuacji i wymagają natychmiastowej opieki. Przebywają w domu od trzech do sześciu miesięcy. – To jest dla nich strasznie bolesne, bo wiedzą, że są u nas tylko czasowo, a za chwilę przeniesione zostaną gdzie indziej. Takie dziecko nie przywiązuje się do ludzi, do miejsca, nie ma też motywacji do pracy nad sobą – mówi ksiądz Zioła. Po tym okresie, decyzją sądu, dzieciaki te wracają do rodziny, umieszczane są w rodzinie zastępczej albo domu dziecka. Grupa socjalizacyjna liczy natomiast 12 osób. Te z kolei pozostają w ośrodku na dłużej, do 18., a gdy kontynuują naukę, nawet do 21. roku życia. – Funkcja socjalizacyjna ma bardzo pozytywny oddźwięk, dzieciaki bowiem wiedzą, że warto się starać, bo zostaną tu na dłużej, a w razie czego, mimo że rodziny są bardzo różne, zawsze ktoś może przyjść, by ich odwiedzić. Uczą się w naszej podstawówce bądź gimnazjum, a czwórka z nich kontynuuje naukę na zewnętrz w ogólniaku i świetnie sobie radzi – mówi salezjański dyrektor. Trzecia grupa to tzw. wsparcie dzienne, które ruszyło od stycznia. – Korzystają z niego dzieci niemieszkające u nas, które po lekcjach mogą znaleźć kawałek dachu nad głową, mogą przyjść odrobić zadania domowe, zjeść ciepły posiłek, oddać się swoim pasjom w klubach czy kółkach artystycznych, których mamy sporo – rozwija ideę ostatniej grupy ks. Leszek.

 

Uwaga, źle się dzieje

Do salezjańskiego Domu Młodzieży trafiają dzieci z rodzin, w których naprawdę źle się dzieje. Komuś umiera rodzic, matka czy ojciec nadużywa alkoholu, w rodzinie jest agresja, konflikt między narastającą córką a jej rodzicami, w skrajnych przypadkach zdarzają się molestowania. Dzieci przestają się uczyć, chodzić do szkoły, zaczynają się włóczyć, popadać w złe towarzystwo, czasem też w konflikt z prawem. – Pierwsze sygnały pochodzą na ogół ze szkoły, od psychologa czy pedagoga. Później wkraczają pracownicy socjalni. Gdy i ich zabiegi nie przynoszą pożądanych efektów, kurator sądowy decyduje o zabraniu ich rodzicom i przysyła do nas. Najczęściej przywozi je policja, ale bywa i tak, że dziecko, widząc trawiące rodzinny dom zło, jest na skraju wyczerpania psychicznego i przychodzi do nas samo. Później zaczyna się otwierać przed psychologiem czy pedagogiem – mówi ks. Zioła, dodając, że mimo traum, które przeżywają w domach, są do swoich rodziców bardzo przywiązani. – Pierwsze chwile pobytu tutaj są dla nich bardzo trudne, trudno przekonać je, by otworzyły się na propozycje, które im oferujemy, by potrafiły się zadomowić. Często to jest długa droga pracy wychowawców, pedagogów i psychologów, których mamy w naszym domu – wyjaśnia.

 

Bywalcy „piątki”

Patrząc z zewnątrz na salezjańską placówkę, w oczy rzucają się kraty zamocowane na części okien umieszczonych na parterze. To pomieszczenia grupy rotacyjnej, czyli tzw. piątki. Na ogół są to uciekinierzy z całej Polski, których policja przywozi nocą. – Są to osoby, które uciekły z domu, domów dziecka, innych ośrodków z Krakowa, Brzegu, Wrocławia, Rewala. Jeśli nie są pod wpływem narkotyków czy alkoholu, przyjmujemy ich na czas maksymalnie 72 godzin – mówi ks. Leszek Zioła. – W trakcie tego okresu sprawdzamy, skąd dana osoba uciekła, powiadamiamy placówkę bądź dom, a w międzyczasie oczywiście zapewniamy posiłki, opiekę, ubrania – dodaje. Na ogół dzieciaki z „piątki” są bardzo agresywne. Ksiądz Leszek do dziś wspomina Filipa, którego policja przywiozła po tym, jak zdewastował ojcu auto. – Był wcześniej notowany, uciekał już z różnych placówek. Epatował agresją. Czekał na stosowną chwilę, by uciec. W końcu nie wytrzymał i korzystając z chwili nieuwagi, podpalił swoje łóżko. Wybuchł dość poważnie wyglądający pożar. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, a Filip trafił do schroniska dla nieletnich do Pobiedzisk – ks. Zioła wspomina wydarzenie, którego był świadkiem w dziesiątym dniu pracy w poznańskiej placówce.

Czasem wychowankowie innych domów dziecka uciekają też w dwie, trzy osoby i wtedy, jak mówi ks. Leszek, jest naprawdę źle, bo kilku zdemoralizowanych 18-latków w takim domu, mimo krat i odizolowania od pozostałych, to naprawdę spore niebezpieczeństwo. Na szczęście, jak przekonuje salezjanin, wychowawca „piątki” ma do pomocy trzech najstarszych wychowanków Domu Młodzieży. – Dla wychowawcy to nieoceniona pomoc, dla wychowanków – nobilitacja – mówi.

Do grupy rotacyjnej trafiają też osoby spokojniejsze, jak choćby Ala, która uciekła z domu, by wyrwać się na koncert punkowy w Poznaniu, a potem przez kilka godzin snuła się po mieście. – Po zaledwie sześciu godzinach od przywiezienia jej radiowozem z Warszawy przyjechali po nią niczego nieświadomi i przerażeni rodzice – wspomina salezjański kapłan.

 

„Janek B. – ole!”

Kraty to jedyny niemiły dla oka widok w Domu Młodzieży. Wchodząc do dopiero co wymalowanego budynku, przechodzę między biegającymi po korytarzach dziećmi, które właśnie mają przerwę w lekcjach. Idąc do świetlicy dla dziewczyn mijam odnowioną i świetnie wyposażoną siłownię, klub fitness, pracownię komputerową oraz ozdobioną graffiti salę ze stołem ping-pongowym. Pokoje, w których mieszkają wychowankowie, też robią duże wrażenie. – Śpi w nich od 2 do 4 osób. Na piętrze są dziewczyny z grup 1. i 2., niżej chłopacy z grup 3. i 4. Dziewczyn jest 12, chłopaków 22. Staramy się, by niczego im nie brakowało, by mieli chociaż namiastkę domu, czuli się dobrze i by w ten sposób zrekompensować im to, z czego zostali odarci w rodzinnych domach – mówi ks. dyrektor. Słowo namiastka nie oddaje wszystkich inicjatyw, które podejmują salezjanie z myślą o swoich podopiecznych. Gdy pytam o zajęcia pozalekcyjne, kapłan po chwili namysłu zaczyna wymieniać ich całą litanię: „10-osobowa grupa raz w tygodniu jeździ na narty na poznańską Maltę, kolejna grupa osób uczęszcza na pływalnię „Posnanii”, dzięki uprzejmości dyrekcji SP 27 chodzimy też cyklicznie pograć w siatkówkę i piłkę halową”. W tych dwóch ostatnich grach ks. Leszek wraz ze swoim zastępcą, ks. Wiesławem Psionką, i wychowawcami stworzyli dla swoich wychowanków zespoły, które choć nie mają jeszcze oficjalnych nazw, ostro trenują i jeżdżą na ogólnopolskie turnieje. Mają też charakterystyczne okrzyki: „Don Bosko – ole”, „Janek, Janek B. – ole!”, w naturalny sposób nawiązujące do osoby założyciela salezjanów.

 

You can dance

Sport to jednak nie wszystko. Są też kółka teatralne, muzyczne, plastyczne, taneczne... To ostatnie zaowocowało wyjazdem 10 chłopaków do Aleksandrowa Kujawskiego, na międzynarodowe warsztaty taneczne. – To był czas zielonej szkoły, uczyli się tańczyć klasykę, kujawiaka i salsę, ale i tańce młodzieżowe. A wszystko to z dziewczynami z Litwy, które niesamowicie wpłynęły na tych chłopaków, na ich zachowanie, kulturę. To był w ich życiu moment przełomowy. Doświadczyli, że jak się chce, to można i że... warto chcieć – wspomina salezjanin.

Olbrzymią rolę w odnajdywaniu sensu w życiu i motywacji do działania odgrywają wolontariusze. Są to studenci kierunków pedagogicznych, młodzież związana z salezjanami, ale i byli wychowankowie. – W systemie ks. Jana Bosko oni mają wielkie zadanie – młodzież wychowuje młodzież. Im więcej uporządkowanej młodzieży wśród tej, która ma trudności, tym efekty są większe – zapewnia ks. Leszek, przytaczając przykład Mikaela, swojego byłego podopiecznego z czasów pracy kapłana w ośrodku w Trzcińcu. – Zmarł mu ojciec, który był dla niego wszystkim, matka leczy się obecnie w Monarze, brat jest w domu dziecka, a Mikael wyszedł na prostą, skończył gimnazjum, sam zaproponował, że chciałby kontynuować naukę w szkole gastronomicznej w Poznaniu. To tylko jeden z licznych owoców naszej wspólnej pracy – cieszy się salezjanin.

 

Bez głaskania

W czym zatem tkwi tajemnica salezjańskiego sukcesu? – W bardzo trudnym dla wychowawców prewencyjnym systemie wychowawczym, który pozostawił nam Jan Bosko – odpowiada dyrektor, tłumacząc filary, na których oparte jest ich działanie. – Czerpiemy z wiedzy psychologów i pedagogów, ale i własnych doświadczeń wychowawczych. Do tego wychowawca patrzy na dziecko w szerszej perspektywie, perspektywie nie miesięcznej czy kilkuletniej, ale dalekiej przyszłości, wieczności, inwestuje w rozwój ciała i duszy podopiecznego. Miłość wychowawcza spaja z kolei oba pierwsze filary po to, by rozum nie przerodził się w rygoryzm, a ponadto, by wszystkie nasze działania były wykonywane z pełnym zaangażowaniem, ale i sercem – dodaje. Na potwierdzenie tych słów kapłan wyjaśnia funkcjonowanie w domu systemu nagród i kar, a właściwie przywilejów i ich odbierania. – Przywilejów jest mnóstwo: uczestnictwo w kółkach, wyjścia na kręgle, mecze, do kina, teatru, wyjazdy na zieloną szkołę czy tzw. urlopowanie, czyli weekendowe wyjścia do domu za naszą zgodą. Gdy ktoś się fatalnie zachowuje, używa wulgaryzmów, nie sprząta, nie odrabia lekcji, automatycznie pozbawia się tych przywilejów. U nas nie ma „głaskania”. Zrobiłeś źle, musisz ponieść konsekwencje, a o to, że nie uczestniczysz w przywilejach, jak inni, możesz mieć pretensje tylko do siebie – kończy stanowczo ks. Leszek. Ta stanowczość, konsekwencja w działaniu, połączona z niezwykłym zaangażowaniem i pasją wychowawców zmieniła już setki wzrastających w patologicznych rodzinach dzieci. Czy to nie kolejny dowód na to, że nawet najbardziej pogubione z nich mogą wyjść „na ludzi”? Mogą, tylko trzeba dać im szansę.


 


 

Szef kuchni za granicą

 

Kamil, lat 16, od dwóch lat w placówce: Trafiłem tutaj, bo nie chciało mi się chodzić do szkoły. Początkowo myślałem, że ten ośrodek jest jak zakład karny, że dostanę od kogoś „oklep”, ale jest OK. Od czterech miesięcy gram na gitarze. Gram też w piłkę nożną „na ataku”. Bardzo lubię gotować, chciałbym w przyszłości zostać szefem kuchni, znaleźć dobrą pracę,  wyjechać za granicę i tam pracować.

MiBo

 

Siatkarka-cukiernik

 

Ewa, lat 15, od półtora roku w placówce: W domu nie mogłam dogadać się z rodzicami, trafiłam tu za niechodzenie do szkoły. Nie jestem tu na stałe, a tylko dochodzę, ostatnio mieszkałam tu trzy dni. To naprawdę fajne miejsce. Gram w siatkówkę w żeńskim zespole, w przyszłości chciałabym być cukiernikiem.

MiBo

 

Uwaga: imiona wychowanków w niektórych przypadkach zostały zmienione

 

 

 

 

Po prostu być

 

Wolontariusze Kasia i Radek mają po 20 lat, studiują w Zielonej Górze. Raz na dwa tygodnie w piątek po zajęciach na uczelni wsiadają w pociąg, przejeżdżają blisko 140 km, by do niedzieli wieczora... pobyć z dziećmi z Domu Młodzieży. Księdza Leszka Ziołę poznali w salezjańskich wspólnotach ewangelizacyjnych, do których zresztą do dziś należą. Jak przyznają, z jego inicjatywy postanowili pomagać. – Przyjeżdżamy tu regularnie od października. Na każdy przyjazd strasznie się cieszę, bo traktuję ich nie jako podopiecznych, a młodszych przyjaciół, zresztą między nami często są co najwyżej trzy, cztery lata różnicy, dzięki czemu łatwiej nam o pewnych sprawach rozmawiać – mówi Radek. I to te rozmowy są najważniejsze. Ale nic nie robią na siłę. – Jak mi coś będą chcieli powiedzieć, to powiedzą. Moja rola najczęściej ogranicza się do tego, by po prostu z nimi posiedzieć, pograć na gitarze, pośpiewać. Tylko tyle – przekonuje Kasia. – Czasem też trzeba, jak starszy brat, ponadzorować przy rozpaleniu ogniska, by nie doszło do jakiejś niebezpiecznej sytuacji, a czasem pomóc rozwinąć zainteresowania, które w nich drzemią. Jeden chłopak ma smykałkę do gry na gitarze, inny do break dance, a ponieważ próbowałem w życiu wielu rzeczy, jak mogę, tak im pomagam – dodaje Radek. A wszystko to, jak mówią, nie z obowiązku, a z potrzeby serca, chęci pokazania świata innego, niż te dzieci znają – świata lepszego, wolnego od pijaństwa i przemocy.

 

Michał Bondyra

 

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki