Łóżko dla mamy, piętrowe łóżko dla dzieci, mały stolik – tak urządzony jest typowy pokój w Centrum Kryzysowym „Nadzieja” w Koszalinie. Tapczan, szafa i dwa stoliki, które stoją przy schodach na pierwszym piętrze to dar od anonimowego sponsora. – Jedna z byłych mieszkanek urządza mieszkanie. Poprosiła, żebyśmy przechowali jej te meble – wyjaśnia Agnieszka Plust, koordynator Centrum. – Bo przecież kobiety, kiedy do nas trafiają, nie mają ze sobą nic. Uciekają tak, jak stoją. Kiedy od nas odchodzą i urządzają się na nowo, załatwiamy pościel, meble, naczynia.
Na poddaszu całkiem spore mieszkanie: dwa pokoje, kuchnia, łazienka. Przeznaczone dla dużej rodziny. Przez kilka miesięcy mieszkała tu kobieta z czwórką dzieci. Jej sytuacja była wyjątkowa, różni ojcowie dzieci, alkohol, awantury. W czasie pobytu coś się w niej zmieniło: postanowiła ochrzcić trójkę swoich dzieci. Nie miała znajomych, którzy mogliby zostać chrzestnymi. Ksiądz, który sprawuje opiekę duchową nad Centrum, doradził, by zostali nimi jej rodzice. I choć od lutego nie mieszkała już w placówce, przyjęcie z okazji chrztu zorganizowała właśnie tu.
W sumie w Centrum Kryzysowym są 22 miejsca. Jeden pokój – tzw. ambulatorium – zawsze musi być w pogotowiu. To na wypadek, gdyby w nocy ktoś potrzebował pomocy. Niedawno po północy przybiegła roztrzęsiona kobieta. Uciekła przed mężem sadystą. Nie mogła się zdecydować: zostać czy wrócić do domu. Zrezygnowała z noclegu. Zostawiła reklamówkę z rzeczami. Wróciła po nią nad ranem.
Tu nie ma łatwych sytuacji, nie ma prostych życiorysów ani jednoznacznych rozwiązań.
Nie wiedziałam, co mnie spotka
Salka spotkań obok dyżurki. Tu mieszkanki mogą porozmawiać z rodziną albo z bliskimi. Wyspowiadać się i spotkać z psychologiem. Paulina proponuje, żebyśmy porozmawiali właśnie w tym pokoju. Jest w Centrum Kryzysowym od kilku tygodni. W grudniu wróciła z Wielkiej Brytanii. Uciekła przed partnerem, który terroryzował ją i jej 2,5-letniego syna. Partner był alkoholikiem. – Właściwie cała jego rodzina to alkoholicy. Piją bracia i matka – opowiada. Gdy zaszła w ciążę, powiedziała partnerowi, że nie chce już z nim mieszkać. Groził, że skończy ze sobą. Dała mu szansę. I rzeczywiście przez jakiś czas był spokój. Ale kiedy urodził się syn, wszystko znów było jak dawniej: bicie i ubliżanie. Została objęta programem przeciwdziałania przemocy. Sąd zakazał partnerowi zbliżania się do syna i byłej narzeczonej. Refuge – brytyjska organizacja charytatywna, która wspiera kobiety i ich dzieci doświadczające przemocy – chciała załatwić miejsce w domu samotnej matki. – To miało być miasto na drugim końcu wyspy. Bałam się, że sama w obcym kraju nie dam sobie rady. Postanowiłam wrócić do Polski. Wcale tego nie żałuję – mówi.
Pomoc społeczna skontaktowała ją z polską ambasadą. Pomogli w zdobyciu biletu i wyrobieniu paszportu dla syna. Do rodziny na Podkarpaciu nie było sensu wracać. – Matka lubi wypić. Nie mam z nią kontaktu. Siostry żyją swoim życiem. W Koszalinie mam znajomych, postanowiłam, że tu się zatrzymam.
Wynajęła mieszkanie, ale popadła w długi. Właściciele kazali się wyprowadzić. Trafiła na jedną noc do koszalińskiego Domu Samotnej Matki. – Pracująca tam siostra zakonna powiedziała mi o Centrum Kryzysowym. Nigdy wcześniej nie słyszałam o tym miejscu. Nie wiedziałam, co mnie tu spotka.
Odzyskać spokój
Paulina szybko znalazła pracę w pobliskim hotelu. Pracownicy „Nadziei” pomogli jej też w załatwieniu miejsca dla syna w żłobku, teraz pomagają w wypełnieniu dokumentów, bo dziecko nie ma meldunku ani PESEL-u. Trzeba jeszcze przetłumaczyć dokumenty z Anglii. Może uda się zdobyć dofinansowanie do żłobka.
Ojciec nie interesuje się chłopcem. Tylko dwa razy pytał o niego przez Facebooka. Paulina chce przez sąd zobowiązać go do płacenia alimentów, wtedy dostanie też zasiłek 500+.
– Syn na początku był podenerwowany. Teraz garnie się do innych dzieci. Ja też jestem bardziej wyciszona, odzyskałam spokój – przyznaje.
Ta placówka bardziej kojarzyła się jej ze schroniskiem. Bała się, że będzie mieszkać z czterema czy pięcioma kobietami. – Mam pokój dla siebie i syna. Mogę korzystać ze wspólnej łazienki i kuchni. Dzieci bawią się w piaskownicy albo w pokoju z zabawkami. Wspólnie dbamy o porządek. Mamy wyznaczone dyżury – tydzień w łazience, tydzień w kuchni – wyjaśnia. – Czuję się jak we własnym domu. To jest całkiem normalne życie!
Przez trzy miesiące może tu mieszkać za darmo. Potem obowiązuje odpłatność, maksymalnie w Centrum Kryzysowym można przebywać dziewięć miesięcy. Tak stanowi regulamin.
Jak smakuje życie?
Trafiają tu różnie: przywożą je policjanci albo straż miejska. Bywa, że przychodzą za namową znajomych, niektóre kieruje pomoc społeczna. Żyją w strachu, nie chcą, by ktokolwiek dowiedział się, gdzie znalazły schronienie. – Na początku są bardzo wycofane, roztrzęsione. Niektóre są w tak fatalnym stanie, że pilnie wzywamy psychologa. Boimy się o ich bezpieczeństwo – przyznaje Agnieszka Plust.
Przez 13 lat istnienia placówka, którą prowadzi Caritas Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej, udzieliła wsparcia co najmniej kilkuset osobom. – Podstawowy cel to oczywiście zapewnienie schronienia – przyznaje ks. Tomasz Roda, dyrektor Caritas. – W ciągu pierwszych 24 godzin zespół ludzi: pracownik, psycholog, pracownik socjalny – rozpoznaje sytuację tej osoby. Ustalamy, dlaczego tu trafiła i co jest jej potrzebne.
Powstaje rodzaj kontraktu, na podstawie którego jest realizowany program. Bywa, że potrzebna jest praca z terapeutą do spraw uzależnień, czasem konieczna okazuje się większa pomoc psychologiczna. Ważna jest pomoc duchowa kapelana. Cel – jeden: kobieta powinna ułożyć sobie życie tak, by nie było już w nim miejsca na przemoc.
Ale niektóre po jakimś czasie wracają do Centrum Kryzysowego. Jeśli chcą uzyskać schronienie po raz trzeci, to – zgodnie z regulaminem – Centrum Kryzysowe może odmówić. Taka świadomość ma mobilizować do działania. Ks. Tomasz Roda zastrzega jednak, że regulaminy są tylko po to, by porządkować życie. – Staramy się indywidualnie podchodzić do każdego człowieka i problemu. Jeśli ktoś trafia do nas po raz kolejny, nie odmawiamy, a zastanawiamy się raczej, co poszło nie tak. Nie przypominam sobie zresztą, by ktoś był u nas trzy razy.
Większość z czasem odzyskuje spokój. Otwierają się, opowiadają o swoich przejściach. I uczą się życia na nowo. Niektóre muszą uczyć się go od podstaw: jak prać czy sprzątać. –Bierzemy szczotkę do ręki i pokazujemy, jak to się robi – przyznaje pani Agnieszka.
Uczą się też życia wśród innych ludzi. Spięcia nie należą do rzadkości. – Natychmiast reagujemy. Staramy się uświadomić przebywającym tu osobom, że agresja jest najgorszym sposobem załatwienia problemów – tłumaczy wychowawca i pedagog Iwona Konarzewska-Bułczyńska.
Niektórym brakuje umiejętności wychowawczych i opiekuńczych. Wychowawcy służą więc radą, jak pielęgnować dzieci, jak się z nimi bawić, jak przygotowywać prawidłowe posiłki. – One nie miały dobrych wzorców. Powielały schematy z rodzinnych domów: wybrały niewłaściwych partnerów, bo innego życia nie znały – dodaje Iwona Konarzewska-Bułczyńska. Stąd wziął się pomysł, by zaprzyjaźnione z Centrum rodziny z Koszalina i okolicy zapraszały kobiety i dzieci z „Nadziei” na niedzielny obiad. To okazja, by posmakować innego życia, by dzieci mogły poznać inne wzorce.
Pobyt w Centrum Kryzysowym to przede wszystkim jednak czas na uregulowanie sytuacji rodzinnej, znalezienie pracy, załatwienie mieszkania. A kiedy udaje się wywalczyć mieszkanie, przychodzi czas na jego urządzanie. – Pomagamy w zdobyciu farby, w kupnie mebli, sprzętu. Często zapewniamy też żywność, a dzieciom pobyt na koloniach albo zimowiskach – wyjaśnia ks. Roda.
Nie zawsze są sukcesy
Są sytuacje, które dają wielką satysfakcję. Tak było ze sprawą Emilii. Trafiła do Centrum dwa lata temu. Upośledzona intelektualnie. Bardzo się jąkała. Partner znęcał się nad nią fizycznie i psychicznie. W dodatku okradał ją z renty chorobowej.
– Z pierwszego wywiadu wynikało, że ta kobieta nie umie nic. Zakupy, sprzątanie, mycie naczyń, gotowanie – wszystko to za nią najpierw robili rodzice, a potem mężczyzna, z którym mieszkała. W życiu nie pracowała zawodowo. Byłam zrezygnowana, bałam się, że nie da się z tym nic zrobić – wspomina Agnieszka Plust. Ale systematyczna praca przyniosła efekty. Emilia nie mieszka już w Centrum Kryzysowym, ale często tu przychodzi. Odbiera talony na pieczywo i chwali swoją nową sytuacją. Wynajęła mieszkanie z dorosłym już synem. Dba o dom. No i ma pracę.
Bywają też porażki. W placówce pamiętają przypadek Iwony. Młoda, dziś może 25-letnia dziewczyna. Bardzo inteligenta, ale z trudną przeszłością. Alkohol, wyrok, pobyt w poprawczaku. Urodziła dziecko, w domu były awantury. Kiedy wychodziła z Centrum Kryzysowego, wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze. Dostała mieszkanie komunalne, mogła pójść do pracy. Ale coś ją pchało do dawnego życia. Znów więc jest przemoc i awantury. – Wracają do utartych schematów, do życia, które najlepiej znają – przyznaje Iwona Konarzewska-Bułczyńska.
Zróbcie to dla swoich dzieci
Marzena, jedna z mieszkanek „Nadziei”, chciałaby ogłosić wszystkim, którzy doświadczają przemocy, że życie można zmienić. – Ludzie godzą się na przemoc, myślą, że tak musi być. Też tak myślałam, nie wiedziałam, że są takie miejsca, gdzie można szukać pomocy.
Opowiada ściszonym głosem, sprawdza, co zapisałem w notesie. Boi się, że zostanie rozpoznana. Bo wciąż jest na początku drogi.
Mówi, że krzywdzili ją rodzice. – Byłam dla nich workiem treningowym. Raz pastwił się nade mną ojciec, innym razem matka. Słyszałam, że jestem pasożytem, że zamkną lodówkę na klucz. Lepiej nie wspominać… – mówi ze spuszczoną głową.
W Centrum Kryzysowym jest od końca maja, poprzednio była tu pięć lat temu. – Byłam w ciąży z córką. Syn miał pięć lat. Opowiedziałam znajomej o mojej sytuacji, a ona zadzwoniła tutaj – wspomina. – Wróciłam do domu po kilku tygodniach. Chciałam dać rodzicom szansę na zmianę. Ale wszystko szybko wróciło do „normy”. Nie dzwoniła na policję, nie zdecydowała się na założenie niebieskiej karty. – Nigdy bym tego nie zrobiła rodzicom. To przecież najbliżsi mi ludzie.
Wytrzymała kilka kolejnych lat. Po kolejnej awanturze w środku dnia spakowała rzeczy. Ojciec przez telefon wykrzyczał, że – choćby się paliło – nie ma powrotu. O ojcu swoich dzieci nie chce mówić. – To zbyt osobiste sprawy – ucina. Za to o atmosferze w Centrum Kryzysowym może mówić bardzo długo. – Życzliwie wysłuchają człowieka i już jest łatwiej. Czuję, że prawdziwie chcą pomóc. Będę im wdzięczna do końca życia za to, co robią – przyznaje. – Dzięki temu wsparciu daję radę.
Mówi, że kocha rodziców. Próbuje zrozumieć ich postępowanie. Ale wie, że za długo godziła się na przemoc. Radzi, by inne kobiety też się na to nie godziły. – Nie czekajcie biernie. Można zmienić życie. Jeśli nie chcecie zrobić tego dla siebie, to zróbcie to przynajmniej dla dzieci.
Imiona osób przebywających w Centrum Kryzysowym zostały zmienione.