Czasy są trudne. Wypada więc pójść na plażę? Można mieć wyrzuty sumienia: niedaleko cierpią ludzie, a my odpoczywamy…
– Pewnie ma pan na myśli wojnę na Ukrainie? Turystyka rozwijała się w każdych warunkach, w czasie konfliktów wojennych także. Wszystko więc zależy od tego, co robimy na plaży. Możemy mieć dylematy, jeśli uczestniczymy w bardzo bogatym życiu towarzyskim. Ale jeśli oddajemy się lekturze, to chyba trudno o wyrzuty sumienia. Sądzę zresztą, że osoby, które mają bliższą styczność z okrucieństwem tej wojny, dla higieny umysłu od czasu do czasu muszą znaleźć miejsce, w którym mogą się zrelaksować. Plaża daje do tego świetną okazję.
Plaża jest dobrym miejscem do rozmów o polityce?
– To przede wszystkim miejsce odpoczynku i fizycznego relaksu. Dyskusje o polityce w szerszym gronie nie są więc chyba wskazane. W większości miejscowości turystycznych mamy przestrzenie, w których można się wypowiadać o polityce. Plażę zostawiłabym jako miejsce neutralne politycznie. I teren, w którym – generalnie – unika się hałasu i głośnych dyskusji.
Dwa tygodnie temu wybrałem się na plażę w Łazach. Obok plażowała rodzina puszczająca z odtwarzacza przeboje lat 80., 90. i późniejsze. Zdawało się, że woda faluje w rytm piosenek Krzysztofa Krawczyka. Muzyka była ściszana tylko wtedy, kiedy siedząca na krzesełku pani telefonowała do kogoś z głębi lądu, głośno relacjonując wrażenia z pobytu nad Bałtykiem. Dlaczego ludzie nie są w stanie zrozumieć, że nie chcę uczestniczyć w ich prywatnym życiu?
– To kwestia wyrobienia, taktu, kultury osobistej. Plaża to teren demokratyczny, spotykają się tam ludzie o różnym temperamencie, mentalności, usposobieniu, o różnej kulturze. Jeśli natrafimy na otoczenie, które nam nie odpowiada, a chcemy spędzić kilka godzin w spokoju, to albo zmieńmy miejsce, albo poprośmy o interwencję powołane do tego służby: straż miejską, ratowników, policję. Próba interwencji na własną rękę może spotkać się z zupełnie nieoczekiwaną reakcją.
A co z parawanami? Pół biedy, że takie ogrodzenie ma wątpliwą urodę. Parawany stanowią kłopot dla rodziców pilnujących dzieci i co gorsza – utrudniają ratownikom dotarcie do osób, które potrzebują pomocy. Dlaczego ludzie tak bardzo chcą mieć kawałek plaży wyłącznie dla siebie? Skąd bierze się w nas, Polakach, coraz większa potrzeba posiadania własnego terytorium?
– Jeśli spojrzy się na zdjęcia z lat 50. czy 60. XX wieku, można zauważyć, że skłonność do zakreślania przestrzeni turyści mieli także wtedy. Tyle tylko, że w tamtym czasie nie służyły do tego parawany, a kosze plażowe, których – co stwierdzam z ubolewaniem – dziś już prawie nie ma.
Namawiam do unikania uogólnień, bo potrzebę posiadania własnego terytorium mają nie tylko Polacy. W znanych kurortach w Grecji, Hiszpanii czy we Włoszech wczasowicze – bardzo różnych narodowości – już wczesnym rankiem rezerwują leżaki, szczególnie te najbliżej wody. Po prostu zostawiają na leżakach ręczniki. W związku z tym dla tych, którzy przyjdą później, zostają miejsca najdalsze. A czasem wolnych miejsc zupełnie brakuje.
Zauważyłam, że na naszym wybrzeżu relatywnie częściej turyści odgradzają się przy pomocy parawanów na bardziej zatłoczonych plażach. Bo tam źle dobrane sąsiedztwo może być najbardziej dokuczliwe. Skoro nie wszyscy przestrzegają ogólnie przyjętych zasad – jak choćby niesypanie piaskiem, czuwanie nad zachowaniem dzieci czy uprawianie sportów w taki sposób, by nie zakłócało to spokoju innych osób – to odgradzamy się od sąsiadów. Tam, gdzie wypoczywających jest zdecydowanie mniej, ludzie rozstawiają parawany tylko wtedy, kiedy jest to konieczne. Może to wskazówka dla władz lokalnych, by staranniej przygotowywały plany zagospodarowania przestrzennego. Bo jeśli w jakimś miejscu baza noclegowa jest bardzo rozbudowana, to prędzej czy później na plaży musi zrobić się tłoczno.
Trzeba przy tym oddać sprawiedliwość osobom, które używają parawanów zgodnie z przeznaczeniem. Jako osoba mieszkająca blisko plaży też używam parawanów. Nie po to jednak, by odizolować się od sąsiadów, ale po to, by osłonić dzieci przed wiatrem i nadmiernym słońcem.
Wiatry na naszym wybrzeżu są silne, więc trzeba sobie jakoś radzić.
– Używamy parawanów, bo taki mamy klimat – zarówno obyczajowy, jak i rozumiany dosłownie.
Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, i na to jest sposób. Od kilku lat na naszych plażach są wytyczane korytarze życia, czyli wolne przestrzenie, którymi w razie niebezpieczeństwa mogą przemieszczać się ratownicy.
Chcę podkreślić jeszcze jedną sprawę: na polskim odcinku wybrzeża plaże są z reguły przestrzenią ogólnodostępną. Parawany więc to jeden z efektów gwarantowanej nam wolności.
Na południu Europy spacer brzegiem morza faktycznie bywa trudny, bo co i rusz napotykamy na teren przypisany do jakiegoś hotelu.
– Pewnie zaletą takiej plaży jest to, że obowiązują tam ściśle określone zasady: leżaki mają identyczny wygląd, parasole też, a kelnerzy serwują wymyślne drinki. Jestem jednak zwolenniczką takiej zasady, że plaża, góry czy inne cenne elementy krajobrazu – poza objętymi ochroną – pozostają miejscem dostępnym dla wszystkich. I niech tak zostanie, mimo wiążących się z tą sytuacją niedogodności.
Niektóre gminy podejmują jednak walkę z parawaningiem. Swego czasu głośno było o akcji władz Darłowa, które wykreowały postać Kapitana Parawana walczącego z plagą parawanów. Widzi Pani sens takich działań?
– Samorządy mają dużo możliwości kreowania ładu w przestrzeni publicznej. W gminie Mielno trwa zakrojona na szeroką skalę akcja, której celem jest przeciwdziałanie śmieceniu na plaży i rzucaniu niedopałków na piasek. Turyści otrzymują jednorazowe popielniczki, które przy wyjściu mogą wraz z petami wyrzucić do koszy na śmieci. Elementem akcji są ciekawe, wpadające w ucho hasła. Palenie papierosów w miejscach publicznych jest zakazane, intencją tej akcji jest jednak to, by osób, które nie podporządkowują się zakazowi, od razu nie karać, a raczej edukować.
Jeśli tak bardzo zależy samorządom na ładzie w przestrzeni, może od walki z parawanami lepsze byłoby zainwestowanie w estetyczne kosze plażowe? A może dobrym wyjściem byłoby założenie publicznych wypożyczalni parawanów? Parawany byłyby jednolite, estetyczne. A nie pstrokate, jak teraz.
Wspomniała Pani o paleniu na plaży. Picie alkoholu też jest zabronione. Przypominam sobie sytuację z ubiegłego roku, kiedy w upalne lipcowe popołudnie, przy głównym wejściu na plażę w Mielnie, pijana para uprawiała seks, mimo że wkoło było mnóstwo turystów. Da się walczyć z piciem na plaży i ze zdziczeniem obyczajów?
– Myślę, że ta para była nie tylko pod wpływem alkoholu. A czy mamy do czynienia ze zdziczeniem obyczajów? Plaża jest przestrzenią publiczną. Prawo do przebywania na niej ma zarówno ten, kto chce poczytać Fausta, jak i wielbiciel prostej rozrywki. Kalejdoskop zachowań może być bardzo różnorodny. A kultura osobista ludzi na plaży zależy od poziomu kultury całego społeczeństwa. Teren nad morzem jest bardziej ograniczony, więc zachowania odbiegające od przyjętych norm są tu bardziej widoczne.
Nie chcę rozgrzeszać polskich turystów, pragnę przypomnieć jednak, że problem z nadużywającymi alkoholu wczasowiczami mają też hiszpańskie kurorty. Na zachowanie zagranicznych turystów uskarżali się także mieszkańcy Krakowa.
Czy da się walczyć z alkoholem? Samorządy i w tej kwestii nie są bezradne. Kilka lat temu Rada Gminy Mielno podjęła decyzję o ograniczeniu godzin sprzedaży alkoholu. Późnym wieczorem i w nocy alkohol mógł być sprzedawany tylko w lokalach gastronomicznych. Na początku były protesty, ale potem okazało się, że ten mechanizm się sprawdza. Przypadków awantur wszczynanych przez pijane osoby było zdecydowanie mniej.
Problemem pozostaje chodzenie po wydmach. Bywa, że dzieci traktują wydmy jak zjeżdżalnię, a dorośli – jako najbliższe miejsce, w które można się udać „za potrzebą”.
– Kiedy widzimy takie sceny, można poprosić o pomoc ratowników albo służby miejskie. Zakładam, że większość takich przypadków wynika z niewiedzy, a nie ze złej woli. Trzeba postawić na edukację. Urzędy morskie i władze lokalne mają pole do popisu. Warto umieścić przy wejściu na plażę tablice przypominające podstawowe zasady. Można też pomyśleć o ciekawej internetowej akcji informacyjnej.
Pani już wymieniła kilka ważnych zasad. Warto więc przypomnieć te najważniejsze: nie niszczymy wydm, nie załatwiamy potrzeb fizjologicznych tuż przy plaży, nie śmiecimy, nie rzucamy niedopałków, nie hałasujemy…
– Ochrona krajobrazu – na to zwróciłabym szczególną uwagę. Bo wydma i plaża są cenną naturalną przestrzenią. Zakazane jest więc nie tylko chodzenie po wydmach, ale także wyrywanie roślinności, zabieranie materiałów, które służą do umacniania wydm.
Mamy świadomość, że plaża jest miejscem demokratycznym. Obok siebie wypoczywają ci, którzy nocują w namiotach, i goście luksusowych apartamentowców, pracownicy korporacji i sprzedawcy z osiedlowych sklepów, ludzie, którzy biegle władają czterema językami, i ci, którzy samodzielnie nie wypełnią druku w urzędzie. Czy takie zróżnicowanie może być wyłącznie źródłem konfliktów, czy raczej okazją do ciekawych, socjologicznych obserwacji?
– Dla mnie, jako politologa, zdecydowanie to drugie. Nie ma zbyt wielu miejsc, w których można spotkać przedstawicieli tak wielu różnych grup społecznych. Wiem, że są ludzie, których takie zróżnicowanie może męczyć. Zawsze można wybrać mniej zatłoczony odcinek plaży. Dla wielu osób cenne jest jednak to, że mogą opuścić swoją społeczną „bańkę”: krąg ludzi w podobnym wieku, o podobnych poglądach, wykształceniu i stopie życiowej. To ważne szczególnie po długim okresie izolacji wymuszonej przez pandemię. Pobyt na plaży daje okazję do obserwacji tego, jak wygląda polskie społeczeństwo na wielu różnych poziomach.
Pani od wielu lat ma okazję do obserwacji. Co z tego wynika?
– Z roku na rok rośnie poziom kultury. Zastrzegam przy tym, że to moja subiektywna ocena. Turyści coraz bardziej dbają o to, by nie zostawiać śmieci na piasku, starają się nie hałasować, uprawiają sport w taki sposób, by nie przeszkadzać innym. Coraz rzadziej widzi się ludzi nadużywających alkoholu czy zostawiających niedopałki na plaży. Zmiany są widoczne, także jeśli chodzi o bezpieczeństwo.
Ekonomiczne również?
– Z tym jest trudniej. O zachowaniu na plaży nie przesądza zasobność portfela, a mentalność. Znam szefów dużych firm, którzy w okresie urlopowym zachowują się inaczej niż na co dzień. Na plaży nie epatują zasobnością: szorty, klapki. Wtapiają się w tłum i tak się relaksują. Różnice ekonomiczne widać poza plażą: w restauracjach i barach.
Muszę wspomnieć o sprawie, która mnie bardzo irytuje: prasa i serwisy internetowe epatują doniesieniami o drożyźnie nad morzem. „Paragony grozy” mają wywoływać dreszcze. Zastanawiam się, dlaczego z nadmorskich gmin nie trafił jeszcze żaden pozew zbiorowy przeciwko takiemu przedstawianiu sprawy. Walka nadmorskich przedsiębiorców przypomina walkę z wiatrakami, choć ma silne podłoże argumentacyjne. Bo nie jest tak, że nad morzem jest drożej niż w innych turystycznych regionach. Proszę porównać to, ile kosztuje gałka lodów, gofry czy obiad w Mielnie, w centrum Warszawy i np. w Zakopanem. Proszę sprawdzić, ile za złowioną rybę dostaje rybak nad morzem, który wykonuje ryzykowną i ciężką fizycznie pracę, a ile te ryby kosztują w głębi kraju.
I jeszcze jedna kwestia: nie drażni Pani, kiedy wczasowicze – głównie ci z głębi kraju – mówią o wypoczynku nad „polskim morzem”? To się zaczęło chyba wtedy, gdy otwarto granice, ludzie odkryli kurorty w Grecji, Egipcie czy Tunezji. Bałtyk stał się zimnym „polskim morzem”. Ta maniera językowa przedostała się do gazet i oficjalnych internetowych serwisów informacyjnych. Morze Bałtyckie jest tajemnicze, groźne, piękne i o każdej porze roku inne. Tymczasem wypoczynek nad „polskim morzem” kojarzy się z ofertą zastępczą – wyjazd, do którego dochodzi z braku lepszej alternatywy.
– To zależy od kontekstu. Jako mieszkanka wybrzeża odbieram określenie „polskie morze” przede wszystkim jako pozytywny przejaw sentymentalizmu, przywiązania do ciekawego regionu Polski. Denerwuję się natomiast, jeśli ktoś używa tego określenia, mając na myśli to, że „polskie morze” jest gorsze, brzydsze, nieatrakcyjne, a przede wszystkim rażąco drogie. Widzę w tym niekonsekwencję: jadę wypocząć na polskim wybrzeżu, choć narzekam, że jest tu tak niewygodnie i drogo? Może jednak dlatego, że mieszkam nad morzem, rzadko spotykam się z takim negatywnym określeniem.
Jest Pani zadowolona z miejsca, w którym mieszka?
– Urodziłam się i wychowałam w Koszalinie, czyli stutysięcznym mieście. Po ślubie przeprowadziłam się do Chłopów. Nasza wioska liczy nieco ponad 200 mieszkańców. Jest jedną z najstarszych i największych osad rybackich typu plażowego. Jestem zachwycona miejscem, w którym od 20 lat mieszkam. Do pracy na uczelni mam 15 kilometrów. Znajduję bardzo dobrą przestrzeń do życia zawodowego i wychowywania trójki dzieci. Walory tego miejsca są nie do przecenienia.
dr Ewa Włodyka
Zajmuje się badaniami w dziedzinie nauk o polityce i administracji, z uwzględnieniem funkcjonowania samorządu terytorialnego, sektora NGO, a także nowych technologii w administracji publicznej. Doktorat uzyskała na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Wykładowca Wydziału Humanistycznego Politechniki Koszalińskiej. W kadencji 2014–2018 radna gminy Mielno, przewodnicząca Komisji Budżetu i Finansów w Radzie Gminy. Od 2021 r. przewodnicząca Gminnej Rady Działalności Pożytku Publicznego