Logo Przewdonik Katolicki

Kto uratuje ratownictwo wodne

Alicja Górska
fot. Patryk Bierski

Ryzykowna i odpowiedzialna praca. Niskie zarobki, starzejący się sprzęt, mało szkoleń. To nie zachęca młodych ludzi do wstępowania w szeregi Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa. Także WOPR na wielu kąpieliskach od kilku lat bez pełnej obsady. Kto uratuje ratownictwo wodne w Polsce?

– Pamiętam swoją pierwszą reanimację metodą usta–usta. Smak tego człowieka miałem przez cały sezon – mówi Leszek Pytel, szef ratowników WOPR w Gminie Mielno. – Moja praca polega na czekaniu na wezwanie. To jest życie pod dwoma telefonami i na kilku metrach kwadratowych pomieszczenia – mówi Jacek Matyjaszewski, od prawie 20 lat kapitan Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa (SAR), aktualnie w kołobrzeskiej jednostce. – Wynik mam ujemny, więcej zaginionych niż odnalezionych – dodaje.
 
Liczy się każda sekunda
W kołobrzeskiej jednostce SAR znajduje się stacja brzegowa i statek ratowniczy typu SAR-1500. W garażu stoi samochód do transportowania łodzi, a obok szatnie i mała siłownia. Na wieszakach rozłożone kombinezony, zarówno dla zawodowych ratowników, jak i ochotników. Od zgłoszenia do odcumowania statku nie może minąć więcej niż kwadrans. –Startujemy w dzień do trzech minut, a w nocy do pięciu – wyjaśnia kapitan. A muszą zejść na dół, włożyć kombinezony, uruchomić statek i ruszyć do akcji. Po łodzi członkowie załogi poruszają się specyficznie, „na miękkich nogach”, żeby nie uderzyć głową w sufit. A o to nietrudno. Statek staje na długości półtorej kadłuba, czyli z pełnej prędkości ponad 30 węzłów (około 50 km/h) zatrzymuje się na 22 metrze. Na wodzie to bardzo szybkie hamowanie. Obrót też robi błyskawicznie, więc gdy są spore fale, każdy, kto chce się przemieszczać po łodzi, musi się ciągle czegoś trzymać. – Jeździ się do różnych rzeczy: od światełek, baloników, po nawet kilkunastogodzinne akcje poszukiwawcze – tłumaczy. Chociaż mają świadomość, że jeśli po godzinie czy dwóch nie uda im się znaleźć zaginionych, to zostanie im… wyławianie ciał. Rocznie wszystkie jednostki brzegowe SAR w Polsce odnotowują około 300–400 interwencji. Czasami mają kilka wezwań dziennie, a potem przez dwa tygodnie żadnego. W sezonie jest ich więcej, ale te po wakacjach są poważniejsze, bo dotyczą jednostek zawodowych, wędkarskich, gdzie ludzie ulegają ciężkim wypadkom albo chorobom (zawały serca, udary). A latem często są to wezwania sprawdzające – na przykład kilka dni temu o 2.00 w nocy policja wezwała ich, bo widzieli w morzu błyskające światełka. Okazało się, że to były… pławki rybackie. Ratownicy SAR pracują w systemie zmianowym, zespół zmienia się co dwa tygodnie. Dyżury trwają 24 godziny na dobę, więc mają w jednostce swoje pokoje z miejscami noclegowymi, kuchnię i świetlicę. – Rodziny są przyzwyczajone, że nas nie ma i w porównaniu do innych marynarzy te nieobecności w domu są krótkie – mówi pan Jacek i dodaje, że pływanie na kontraktach oznacza dłuższą rozłąkę, bo na 6–8 miesięcy.
 
Stalowe nerwy
Mąż zabrał rzeczy i udał się do samochodu, a żona z dwójką dzieci poszła jeszcze pożegnać się z morzem. Mieli już wracać do domu. Ryszard Kostuch, dziś załogant statku ratowniczego „Szkwał” w Kołobrzegu, miał wtedy służbę w porcie w Świnoujściu na „Cyklonie”. Dostał wezwanie, że nad Międzyzdrojami zaginęła przy brzegu kobieta z dwójką małych dzieci. – Ten statek potrafi zrobić 33 węzły, a że port był długi, więc oficer portu pozwolił nam na pełną naprzód – wspomina ratownik.– Jak mamy wezwanie, że człowiek tonie, to liczy się każda sekunda. Tam do wyjścia były dwa kilometry. Gdybyśmy płynęli przepisową prędkością pięciu węzłów, to nie byłoby po co jechać – dodaje. Kiedy dotarli na miejsce,  podczas okrążeń łodzią wydobywający się zza niej strumień wody wyrzucał po kolei dziecko, potem kobietę i drugie dziecko – Wyskakiwaliśmy za nimi, by ich na plaży reanimować, ale bezskutecznie – wspomina. Mówi, że po tylu latach pracy widok martwego człowieka już go tak nie przeraża, ale śmierć dzieci nadal bardzo przeżywa. I kiedy to opowiada, wzrok mu zastyga, a głos grzęźnie w gardle. W tej akcji ratowniczej brał udział oficer, który wcześniej nigdy nie palił papierosów, a w drodze powrotnej do Świnoujścia spalił dziesięć. Skończył zmianę, ale do pracy nie wrócił. Tu trzeba mieć stalowe nerwy. – Denerwuje mnie, kiedy podpływamy do jednostek wędkarskich po chorego czy rannego człowieka, a reszta wędkarzy nie reaguje – mówi kapitan Matyjaszewski. – Oficer musi wyjść i krzyknąć, żeby zwinęli wędki, bo podpływamy do burty i możemy je połamać. Co za znieczulica! – złości się i wskazuje na kolejny problem. – Kiedy przenosimy chorych na noszach, ludzie się gromadzą, wyciągają telefony i robią zdjęcia, bez szacunku do tego rannego. Czy oni chcieliby być w takiej sytuacji fotografowani? – pyta oburzony pan Jacek.
 
Protestują, ale nadal ratują
Praca ratowników wymagająca, ale zarobki niskie. Stąd od końca czerwca trwa protest wszystkich służb SAR w Polsce, czyli 12 statków ratowniczych i 8 brzegowych, a także w Morskim Pomocniczym Centrum Koordynacyjnym w Świnoujściu i w Morskim Ratowniczym Centrum Koordynacyjnym w Gdyni. Działania protestacyjne polegają obecnie na wywieszaniu banerów informujących o niskich zarobkach, ale związkowcy nie wykluczają podjęcia innych działań. Młodszy marynarz zarabia tu 1850 zł brutto, a starszy marynarz 2340 zł brutto i te kwoty zawierają dodatek za pracę w porze nocnej. Oficer mechanik wachtowy ma 2520 zł brutto, a kapitan żeglugi wielkiej (najwyższy stopień w marynarce handlowej) zarabia niecałe 4 tys. zł brutto. W ubiegłym roku otrzymali podwyżki w wysokości około 300 zł, ale już zapowiadanej drugiej transzy podwyżek nie dostali. Oczekują wypłacenia obiecanych dwóch kolejnych transz. Związkowcy podejmują w swych postulatach także kwestie dotyczące organizacji pracy, szkoleń czy sprzętu, na którym pracują. – W tej chwili mamy wstrzymaną modernizację statków. Jeszcze nie ma tragedii, ale po jakimś czasie będą mniej sprawne, a to spowoduje, że cała służba będzie działać gorzej – mówi Jacek Matyjaszewski. – Co do płac, żądamy więcej szacunku. Nie może starszy marynarz zarabiać tyle, co sprzedawca w markecie. My nie chcemy dorabiać na swoim wolnym. Niech to będzie właściwie wynagradzana praca – dodaje. Starszy marynarz Ryszard Kostuch w ratownictwie pracuje od ponad 20 lat, a wcześniej przez 12 lat był ochotnikiem. Dziś przyznaje, że gdyby miał dziesięć lat mniej, odszedłby z tej pracy, ale że zostały mu trzy lata do emerytury, to już  nie będzie tego zmieniał. – To są statki urazowe, rzadko który z nas nie jest po operacji łąkotki czy kręgosłupa. Na takich jednostkach powinni być młodsi ludzie, bo tu mamy ekstremalne sytuacje – wyjaśnia i dodaje, że młodzi za takie wynagrodzenia nie chcą pracować. – Pomocnik na budowie zarabia około 4 tys. Przy naszych zarobkach prawie wszyscy musimy wykonywać dodatkową pracę – dodaje pan Ryszard, który poza pracą w SAR-ze, pracuje w straży pożarnej i ma własną łódź rybacką.
 
Słoneczny patrol bez fanów
Gmina Mielno to 20 kilometrów plaż, siedem miejscowości: Gąski, Sarbinowo, Chłopy, Mielenko, Mielno z Unieściem, Łazy. We wszystkich od początku lipca do końca sierpnia na 16 wieżach pracuje 72 ratowników. Okazuje się, że nie zawsze mile widzianych przez wczasowiczów. Szok? – Większość wypoczywających twierdzi, że te nasze nakazy, zakazy tylko zakłócają im wypoczynek. Taka jest mentalność Polaków na urlopie. Są przekonani, że lepiej wiedzą, kiedy i gdzie jest niebezpiecznie – mówi Leszek Pytel, szef ratowników gminy Mielno. – Kilka dni temu, gdy na wszystkich kąpieliskach na Bałtyku powiewała czerwona flaga, bo było powyżej 3 stopni w skali Beauforta, podszedł do mnie mężczyzna i stwierdził, że w ubiegłym roku w innej miejscowości przy takiej fali była biała flaga. Nie przekonało go to, że nas obliguje ustawa, która wyraźnie mówi, przy jakich warunkach zawiesza się ten kolor flagi. Idą wtedy się kąpać na plaże niestrzeżone i dochodzi do tragedii – mówi ratownik od 45 sezonów pracujący na plaży w Mielnie. Zaskakuje jeszcze jedną informacją. Mówi, że rzadko osoby, którym udzielają pomocy, dziękują im potem za ratunek. – Może się wstydzą, że sami narazili siebie i swoje życie – zastanawia się Pytel. Uważa, że tylko około 10–15 proc. osób wypoczywających nad polskim morzem potrafi pływać. – Więcej jest piwa na plaży niż pływaków – stwierdza. I dodaje, że spożycie alkoholu to w 80 proc. przyczyna wszystkich tragedii nad wodą. – W mentalności Polaków wczasy nadal łączą się z alkoholem. Wchodzą potem do wody, czują się mocniejszymi pływakami i toną – dodaje. Zdarzają się też sytuacje, że zostają zwyzywani albo ktoś psuje im w nocy sprzęt. To zwykłe chuligaństwo, które zaczyna się od tego, że grupa osób najpierw dostaje pouczenie na plaży, a gdy ratownicy kończą pracę, sprayem wypisuje jakieś wulgarne słowa na ich łódkach albo coś niszczy. –  Mszczą się, bo upomnieliśmy ich, że spożywają za dużo alkoholu na plaży albo że łamią zakaz kąpieli – mówi Roman Modrzejewski, ratownik WOPR w Mielnie. Gdy zawieszają czerwoną flagę, często słyszą pod swoim adresem „nieroby”. – A my przy fladze czerwonej mamy więcej pracy niż przy fladze białej, bo wtedy jest silny wiatr, duże fale, prądy wsteczne i właśnie wtedy mamy dużo interwencji na plażach niestrzeżonych – wyjaśnia ratownik z 20-letnim stażem. Co roku mają ponad sto akcji, w których ratują ludzi. Do tragedii najczęściej dochodzi na plażach niestrzeżonych albo po godzinach pracy ratowników. – Od ponad 20 lat na kąpieliskach mieleńskich i w pobliżu tych plaż, czyli minimum pół kilometra, nikt nie utonął – informuje z satysfakcją szef ratowników mieleńskich.
 
Walka o życie
Roman Modrzejewski jest ratownikiem na plaży w Mielnie, instruktorem pływania i płetwonurkiem. Współpracuje ze strażą pożarną i policją podczas działań poszukiwawczych. – Już będąc małym chłopcem, kręciłem się w pobliżu ratowników. Zdarzało się, że rodzice nie mieli czasu mnie pilnować, to ratownicy zabierali mnie na swoje stanowisko – opowiada. – Widziałem dużo wypadków, które się dzieją nad wodą. I jak tylko osiągnąłem wiek, w którym mogłem uzyskać uprawnienia, to je zrobiłem, by pomagać ludziom i by tych wypadków w wodzie było mniej – dodaje. Tłumaczy, że tonący człowiek, jeżeli ma możliwość uchwycenia się czegokolwiek – bojki, koła, ostrogi – ma szansę na ratunek. W innym wypadku walczy przez około 4 minuty, potem traci siły i się poddaje, schodzi na dno. A gdy jest za długo pod wodą, reanimacja nic nie pomoże. – Raz płynąłem po mężczyznę na falochrony i w momencie gdy wkładałem rękę pod wodę, natknąłem się na dziewczynkę. Ona już się poddała i opadała na dno – wspomina ratownik. Udało mu się ją wydostać w porę na brzeg. Potem podeszli do niego jej rodzice i zapytali, czy mogą sobie zrobić zdjęcie z człowiekiem, który uratował ich dziecko. Zaprosili też całe stanowisko ratowników po pracy na obiad. – Znalazłem się w odpowiednim miejscu i czasie – puentuje Roman.
Na ratunek mają maksymalnie 5–10 minut. Jeżeli ktoś potrzebujący pomocy, a jest oddalony od ratowników na więcej niż 6 minut, może dojść do tragedii. Nie zdążą dobiec. Plaże strzeżone w gminie Mielno od dwóch lat mają pełną obsadę ratowników, ale są kąpieliska w Polsce, gdzie ich brakuje. – Ratownictwo to nie był nigdy zawód przynoszący korzyści finansowe, raczej pasja życiowa – mówi Leszek Pytel. Z tym że od czasu zmiany systemu szkoleniowego, który wcześniej był dużo tańszy i dużo wydajniejszy, pojawiły się w niektórych częściach Polski problemy z naborem – wyjaśnia. Teraz, żeby wejść na plażę w stroju ratownika WOPR, trzeba wydać minimum 2 tys. zł na kurs ratownika i kurs kwalifikowany pierwszej pomocy (ten drugi co trzy lata trzeba odnawiać). Większość ratowników sezonowych to młodzi ludzie, którzy nie zawsze mają takie pieniądze do wydania, a tym bardziej, gdy nie mają pewności, czy będą się nadawali do tej pracy i czy im się spodoba. Wolą więc pracować w gastronomii. W Mielnie nie ma problemów z obsadzeniem plaż, bo wzrosły zarobki. Ratownik rozpoczynający pracę dostaje 3600 zł za miesiąc. Zmienił się też system. Na stanowisku jest trzech ratowników z pełnymi uprawnieniami i jeden, który się przygotowuje. – Dzięki temu pojawiają się młodzi ludzie, którzy są po szkółce pływackiej, często to mistrzowie Polski w pływaniu, którzy zostaną z nami przez około sześć lat – mówi Leszek Pytel i dodaje, że dla wielu z nich najsilniejszą motywacją do tego, by zostać jest satysfakcja, że uratowało się ileś osób.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki