Był 1 maja 2014 r. – Jechaliśmy zrobić porządki na grobie ojca w Lęborku. W tym samym miejscu pochowana jest moja babcia i wujek – wspomina Bogusława Mądrzak z Darłowa. – Mąż jechał, żeby załatwić jeszcze jedną, trudną sprawę. Nie był wylewny, ale czułam, że nie daje mu to spokoju. Od dłuższego czasu chodził przygnębiony, może nawet miał depresję.
On milczek, ona wygadana, żywiołowa. – W drodze zawsze prosił, żebym jak najwięcej mówiła. Bardziej się wtedy koncentrował.
W Sycewicach, dwanaście kilometrów przed Słupskiem, chciała powiedzieć coś o mijanym parkingu z potężnymi ciężarówkami. Obróciła się. Mąż trzymał ręce w górze. – Krzyknęłam: Misiek, kierownica! Co było dalej – nie pamiętam.
Kiedy oprzytomniała, ich nissan stał na poboczu. W środku było dużo szkła. Uruchomiły się wszystkie poduszki powietrzne, zadziałały kurtyny. Mąż siedział nieruchomo, z głową odchyloną do tyłu. Na twarzy miał strużkę krwi.
Nie czuła bólu. O własnych siłach wyszła z auta. Nie mogła otworzyć drzwi po stronie męża. Próbowała zatrzymać przejeżdżające samochody. Nikt nie przystanął.
Dopiero po chwili, po drugiej stronie drogi, zauważyła dostawczy samochód, z którym najpewniej zderzyło się ich auto. Miał wgnieciony przód. Kierowca nie wysiadał.
Nie była w stanie wybrać w telefonie numeru ratunkowego. Przybiegł chłopak, który mieszkał w sąsiedztwie. Wezwał policję i pogotowie. Radiowóz przyjechał szybko, pogotowie – po prawie pół godzinie. Strażacy wycinali drzwi, żeby wydostać męża.
Jerzy trafił na oddział intensywnej opieki medycznej szpitala w Słupsku. Ją po badaniach w szpitalu lekarze wypisali do domu. Psa, który został przy drodze, zabrała teściowa.
Nikt nie jest ze stali
Lekarze nie byli w stanie jednoznacznie stwierdzić, dlaczego Jerzy zasłabł za kierownicą. Wykluczyli jedynie zawał serca.
Miał poważne obrażenia głowy: skomplikowany uraz twarzoczaszki, głównie w płacie skroniowym i czołowym, złamane kręgi szyjne. Lekarze wprowadzili go w stan śpiączki farmakologicznej, unieruchomili kręgosłup, „zdrutowali” szczękę.
Bogusława była w słupskim szpitalu codziennie. Zawsze uchodziła za mocną osobę. Jest z gatunku tych, którzy, wyrzucani drzwiami, wchodzą oknem. – Ale w takich sytuacjach nikt nie jest bohaterem. Ludzie wpadają w panikę – przyznaje.
Wspierała ją córka, która z Gdańska przyjechała z dwumiesięcznym dzieckiem. Mnóstwo spraw urzędowych: konto w banku, karty, opłaty, polisy. – Mąż miał kilka polis. Znalazłam karteczkę z numerem ubezpieczenia, zadzwoniłam na infolinię, ale odmówiono mi jakichkolwiek informacji. Zadzwoniłam jeszcze raz. Odebrała inna urzędniczka. Powiedziała tyle, ile mogła, ale to mi wystarczyło. Zasugerowała, że jest jeszcze jedna polisa, o której nie wiedziałam.
Wszystko zależy od człowieka – ocenia, dodając, że ostatecznie konieczne było ubezwłasnowolnienie chorego męża. Sąd w Koszalinie szybko podjął decyzję.
Po trzech miesiącach ordynator ze słupskiego szpitala zasugerował, by zaczęła szukać ośrodka leczniczo-opiekuńczego. Szpital zrobił, co było w jego mocy. – Córka wynalazła ośrodek w Toruniu. Jego szefowa niczego nie chciała obiecać, mówiła, że brakuje miejsc. Zadzwoniłam do niej jeszcze raz po kilku dniach, prosiłam o pomoc. Usłyszałam: właśnie miałam do pani dzwonić, że męża przyjmujemy.
Długo wierzyła, że nastąpi poprawa. Jeszcze w Słupsku zaczęła przeczuwać, że mąż odzyskuje przytomność. – Córka namówiła mnie na zakupy. Podniosłam nogę i mówię: Misiek, kupiłam sobie nowe buty. Zobaczysz? Otworzył oczy. Wiedziałam, że mnie słyszy. Za dobrze się znamy.
Lotnik i pani od niemieckiego
Oboje z tego samego rocznika: 1960. Znają się od szkoły podstawowej, czyli ponad pół wieku. Mąż wypatrzył ją na obozie harcerskim. Dużo czasu spędzali razem. W liceum byli już parą. – Specjalnie się nie afiszowaliśmy, za rękę nawet nie chodziliśmy. Ale wychowawczyni była oburzona.
Na krótko rozdzieliły ich studia: ona wybrała germanistykę w Toruniu, on – Szkołę Orląt w Dęblinie. Pobrali się jeszcze na studiach. Wkrótce urodziła się Agnieszka. – Mąż marzył o pracy w Bazie Lotnictwa Morskiego w Darłowie. Ja zostałam zatrudniona jako germanistka w tutejszym liceum. W Darłowie urodził się syn Lubomir – wspomina pani Bogusława.
On uwielbiał lotnictwo. Był pilotem śmigłowców ratowniczych. W latach 90. miał najwięcej udanych akcji. Brał udział w akcji ratunkowej po katastrofie promu Jan Heweliusz. Jako pierwszy pilot uzyskał uprawnienia do lądowania na platformach wiertniczych. Dwukrotnie zdobył tytuł najlepszego pilota w lotnictwie Marynarki Wojennej. Mnóstwo medali. I najcenniejsza nagroda – Złoty Ikar od dowództwa Sił Powietrznych.
Ona z talentami do języków. W liceum w oryginale czytała rosyjskie powieści. Ale wybrała niemiecki. Uwielbia muzykę Mozarta i Wagnera. Czyta niemieckich klasyków. Jeśli trzeba, tłumaczy dokumenty medyczne. Kiedy mąż zachorował, znajomość medycznych terminów bardzo się przydała.
Jerzy miał inne zainteresowania: literatura wojenna i science fiction. Ale rozumieli się bez słów. Łączyła ich miłość do podróżowania. Jeszcze w czasie liceum byli na obozie wędrownym w Tatrach, potem Jerzy jeździł corocznie na obozy kondycyjne do Zakopanego. – Zaraził mnie miłością do gór. Szlakami wędrowały z nami już kilkuletnie dzieci. Zdarliśmy dziesiątki par butów.
Kiedy mieli owczarka, wybierali niziny, czyli wakacje na Pojezierzu Drawskim. – Po ostatnim szkolnym dzwonku wyjeżdżaliśmy pod Czaplinek. Co roku ta sama paczka znajomych. Łódka, grzyby, rowery.
Uwielbiali też zagraniczne podróże. – Żadnych luksusowych hoteli. Mieliśmy ogromny namiot, z dwoma sypialniami. Nawet ekspres do kawy ze sobą zabieraliśmy! Włochy, Austria, Chorwacja – zwiedzaliśmy, wędrowaliśmy po Alpach, smakowaliśmy owoce morza.
Niewielki krąg znajomych. Nierozłączni, samowystarczalni. – Razem na zakupy, razem remontowaliśmy mieszkanie. Kiedy mąż wymieniał kran, ja mu asystowałam.
To było wydarzenie!
Wypadek na krótko ich rozdzielił. Jerzy trafił do Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego Fundacji Światło w Toruniu. – A ja wróciłam do szkoły. Liczyłam, że popracuję do wakacji. A potem wezmę roczny urlop zdrowotny – tłumaczy. – Po dwóch tygodniach zadzwonili, że mąż trafił na oddział zakaźny. Dostał sepsy, był w stanie krytycznym.
Wzięła wolne, potem złożyła wniosek o wcześniejszą emeryturę. Zamieszkała u przyjaciół we Włocławku i codziennie jeździła do toruńskiego szpitala.
– Byłam przy Jurku od rana do wieczora. Do tego opiekowałam się mężem przyjaciółki, który był w jeszcze cięższym stanie niż Jurek – wspomina.
Potem wynajęła mieszkanie w Toruniu. Przez jakiś czas był z nią syn. Kilka razy zmieniała stancję. W końcu zamieszkała w domu, w którym pokoje wynajmowały wyłącznie kobiety opiekujące się bliskimi. Trudne przypadki. – Koleżanka czuwała przy córce, która też zapadła w śpiączkę. Rówieśnica mojej Agnieszki. Była załamana, mówiła, że nie ma siły do życia.
Mąż jednej z przyjaciółek, prawnik, po wybudzeniu ze śpiączki urządzał w sali rozprawy sądowe. A potem znów zapadł w stan apaliczny. Przykry widok.
Po pięciu miesiącach zauważyła, że Jerzy rusza palcem. – Poprosiłam, żeby kiwnął drugim palcem. Zareagował. „Misiek, a mrugnij okiem dwa razy”. Mrugnął jak trzeba. „A jęzor wystaw”.
Była euforia, zbiegł się personel. Przyjechała regionalna telewizja. O wybudzeniu pisały gazety. Zaczęła się intensywna rehabilitacja. Cyberoko pomagało w komunikacji. Jerzy zaczął się uśmiechać. I wypowiadał pojedyncze słowa. „Buba” – wspominał z uśmiechem swojego psa.
– Śpiewał z nami, kiedy świętowaliśmy jego urodziny. My „Sto …”, on kończył: „lat” …
W takich miejscach, gdzie jest dużo bólu, widać różne postawy. Tu człowiek przekonuje się, ile warta jest rodzina i czy można liczyć na przyjaciół. Niektórzy pacjenci i ich bliscy byli pokorni. Inni reagowali agresją. Zapamiętała starszego gościa z sąsiedniej sali. Spowodował wypadek, w którym poszkodowana była jego ciężarna córka. Dziewczyna zmarła po roku, dziecko trafiło do hospicjum. – Nie mógł sobie tego wybaczyć, był bardzo niemiły, szczególnie wobec mnie. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że on ma żal o to, że mój mąż dostaje więcej rehabilitacji.
Nie jestem pokorna
Jerzy miał wznowy: bakteria, która wywołała sepsę, nie pozwalała o sobie zapomnieć. – Po kolejnym pobycie w szpitalu skończyły się nadzieje, że będzie dobrze. Długo dochodził do siebie, wycofał się.
Potem doszło zapalenie nerek i skomplikowane leczenie w oddziale urologii.
Miał problemy z oddychaniem. Często dostawał ataku kaszlu. – Nienawidził leżeć na prawym boku. Wtedy męczył go ciężki kaszel. Jeśli się w porę nie zareagowało, atak trwał nawet cztery godziny.
Po jednym z takich ataków trafił do szpitala. Pani Bogusława nie należy do pokornych – czasem trzeba było stoczyć wojnę z lekarzami.– Mąż po tracheotomii miał rurkę w tchawicy. Przyszedł młody laryngolog. Zaczął manipulować tą rurką, poszła krew. Lekarz stanął bezradnie. Wpadłam w szał, zaczęłam krzyczeć po niemiecku. Odszedł bez słowa.
Po chwili pojawił się ordynator pulmonologii. Mówił, że nie są w stanie pomóc mojemu mężowi. „Tu leży pilot, uratował życie wielu ludzi. Jak pan mu wytłumaczy, że jako ordynator w szpitalu nie może mu pan pomóc?” – pytałam. Coś go ruszyło, solidnie zajęli się mężem. Załatwił bronchoskopię.
Czy dziadek mówi?
Nie obiecywała sobie zbyt wiele. Sądziła jednak, że mąż wróci do domu, a ona poradzi sobie z opieką. – Zrobiłam remont mieszkania: wymieniłam drzwi, zlikwidowałam progi, przebudowałam łazienkę. Chciałam kupić podnośnik, żeby łatwiej było wykąpać męża – tłumaczy. – Ale jego stan się nie poprawiał. Ja też podupadłam na zdrowiu. Miałam ogromne problemy z jelitami – wizyty u hematologa i gastroenterologa. W końcu trafiłam do szpitala. Do tego wysiadł mi kręgosłup. Przeciążyłam go, ćwicząc z Jurkiem.
Prosiła księdza, który kieruje darłowskim hospicjum, żeby przyjął męża do hospicyjnego zakładu opiekuńczego. Zgodził się.
W połowie kwietnia 2018 r. wrócili samolotem do Darłowa. Na lotnisku Jerzy witał się z dowódcą i kolegami z jednostki. – Poznawał ich, podawał rękę.
Hospicjum zapewniło dobrą opiekę. A ona, jak w Toruniu, była z nim od rana do wieczora. Pokazywała mu w laptopie zdjęcia i filmy z wakacji, do których sam montował podkład muzyczny. Wyraźnie ożywiał się, kiedy pokazywała zdjęcia syna i jego narzeczonej.
– Przez jakiś czas była u mnie wnuczka. Chodziłyśmy do męża codziennie. Przytulała się do niego, głaskała. Raz tylko nieśmiało spytała, czy dziadek mówi. Włączyłam jej film z czasów, kiedy mąż był sprawny. Dla niej to była egzotyka, bardzo ją to rozbawiło.
Syn i córka mają dystans wobec ojca, ale i mają też swoje życie, poza Darłowem. – Mąż nigdy nie był wylewny. Dla mnie miał trzysta procent uczuć. Dzieci traktował jak dorosłych, choć na swój sposób martwił się i cieszył ich sprawami.
Wypadek w jakiś sposób jednak ich scementował, sprawił, że bardziej poczuli się rodziną. Syn bardzo ją wspiera, pomaga w codziennych obowiązkach.
Nie można zapomnieć o sobie
Pandemia wiele zmieniła. Od ponad roku pani Bogusława nie może swobodnie odwiedzać męża. Była tam kilka razy: przy okazji świąt i imienin. Jerzy był zadbany.
– Pielęgniarki mówią, że mogłabym podejść do okna, popatrzeć na niego. Jak bym się czuła, gdyby dostał ataku kaszlu? Przecież w panice wyważyłabym ich drzwi.
Wie, że mąż jest w dobrych rękach: oddana lekarka – zakonnica z Caritas, zaangażowane pielęgniarki.
Ograniczenia sanitarne wymusiły, by najbliżsi trochę się odsunęli. Może to nie jest takie złe. – Ludzie myślą, że przy bliskim, który jest chory, wszystko zrobią najlepiej. I często zapominają o sobie. Dwie koleżanki, które poznałam w toruńskim ośrodku, umarły, bo nie miały czasu, żeby zadbać o własne zdrowie. A niepełnosprawne dorosłe dzieci, którymi się opiekowały, żyją.
Wciąż myśli o przeszłości. W pamięci wracają sceny z wypadku. Wie, że już nigdy nie będzie tak jak dawniej. Pomagają rozmowy z księdzem psychologiem, który ma dyżury w hospicjum.
Ma w sobie dużo lęku. Unika kontaktu z ludźmi. Żyje z dnia na dzień. Z ostatnich siedmiu lat pamięta tylko szpitalne sale. Co będzie w przyszłości?
– Nie chcę myśleć, że Jurka może zabraknąć – mówi. – Czy go kocham? Teraz może nawet bardziej niż kiedykolwiek.