Logo Przewdonik Katolicki

Tu ratujemy życie

Jarosław Jurkiewicz
il. Lidia Piasecka

Uciekają przed biedą, przemocą, bezdomnością. W Domu Samotnej Matki próbują dać nową przyszłość sobie i swoim dzieciom. Nie zawsze kończy się wygraną.

Przedwojenna kamienica w pobliżu centrum Koszalina. 30 lat temu, przed wizytą Jana Pawła II w mieście, Caritas Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej utworzyła tu Dom Samotnej Matki. Od tego czasu dach nad głową znalazło w nim kilkaset kobiet: były w ciąży albo szukały schronienia z małymi dziećmi. Pod koniec 2018 r. rozpoczął się kapitalny remont domu. Rok później, kiedy roboty były już na ukończeniu, wandale zdewastowali budynek: powyrywali krany, zniszczyli toalety.
– Woda lała się po schodach aż do piwnicy: zalane stropy, woda w pokojach. Tygodniami trzeba było osuszać budynek, a w niektórych miejscach skuwać tynk – siostra Barbara Wilkowska, kierowniczka Domu Samotnej Matki „Dar Życia” im. św. Józefa w Koszalinie wspomina najtrudniejszy dzień w dziejach placówki. – Jesienią 2020 r. przyjęliśmy znowu podopieczne. Tak dom narodził się na nowo.

Przetrwać? To za mało
Zasada pozostała ta sama: dom jest miejscem pobytu dla tych kobiet w ciąży i z małymi dziećmi, których życie jest zagrożone. Są bezdomne, bezrobotne. Bywa, że uciekają przed przemocą ze strony męża, partnera czy rodziców.
Przyjeżdżają z maleńkich wsi i dużych miast. Niektóre nie mają wykształcenia, ale są i takie, które ukończyły studia. Pochodzą z Pomorza, przyjeżdżają też z odległych regionów. Muszą opuścić otoczenie, żeby życie poukładać sobie na nowo.
Dla niektórych pobyt w tym domu to chwilowa sytuacja. W przypadku innych wyjście na prostą wymaga dłuższego czasu. Generalnie można tu przebywać nie dłużej niż rok (dziecko nie może mieć więcej niż trzy lata).
Z reguły trafiają tu kobiety w wieku od 25 do 35 lat. Ale zdarzają się też czterdziestoletnie panie i dziewczyny, które dopiero co ukończyły 18 lat. Przyjeżdżają ciężarne, które opuściły domy wychowawcze. Czasem sądy kierują tu matki z wyrokami w zawieszeniu i jest to jedyny sposób, by nie odbierać im dziecka.
Zazwyczaj jednak o tej placówce kobiety dowiadują się w ośrodkach pomocy społecznej. Z reguły też pomoc społeczna opłaca potem ich pobyt i włącza się w myślenie, jak pomóc, by mogły stanąć na własnych nogach. – Staramy się, żeby pobyt nie był czasem obliczonym na przetrwanie – podkreśla siostra Barbara. – Bo Dom Samotnej Matki to nie jest typowo opiekuńcza placówka. To miejsce, które oferuje całodobowe wsparcie i od pierwszego dnia pobytu obliguje kobiety do szukania drogi do usamodzielnienia się.
Z reguły po miesiącu kierownictwo domu zawiera z mieszkanką kontrakt indywidualnego programu usamodzielnienia. Zawarcie kontraktu jest warunkiem dalszego pobytu w placówce. Mieszkanka określa cele, które chce zrealizować. Pierwszy kontrakt jest zawierany zwykle na miesiąc i kończy się wspólnym podsumowaniem rezultatów (co się udało, co trzeba poprawić). Jeżeli ocena jest pozytywna, można podpisać następny kontrakt.
Są warunki do nabrania sił, ale trzeba podjąć działania: szukać pracy, dokończyć naukę, znaleźć żłobek dla dziecka albo przedszkole, czasem podjąć leczenie z nałogu, uregulować sytuację rodzinną. A przede wszystkim nauczyć się sprawowania codziennej opieki nad dzieckiem.
Takich domów jest w Polsce blisko 50.

Kuchnia i pralnia to też nauka
Poznajmy koszaliński dom. Mieszkańcy miasta kojarzą go z założonym w 2009 r. oknem życia. Okno na parterze Domu Samotnej Matki pozwoliło do tej pory uratować dwoje niemowląt. – Od razu myślałyśmy, jak dać im na imię. Dziewczynka to Maria Zofia, a chłopiec Gabriel – wylicza siostra.
Do okna życia przylega pokój spotkań. Na parterze jest też bawialnia. I jedno z najważniejszych miejsc w domu – jadalnia. Przynajmniej dwa posiłki dziennie je się tu wspólnie. To ważna zasada – część terapii grupowej. Posiłek to czas wspólnego planowania i dzielenia się tym, co się wydarzyło w ciągu dnia.
Obok duża kuchnia z wielofunkcyjnym piecem. Mieszkanki na zmianę odbywają dyżury w kuchni lub zajmują się sprzątaniem pomieszczeń. Przygotowują obiady i sprzątają po posiłkach. Obsługują kuchenny piec i przy okazji zdobywają fach niezbędny do pracy w gastronomii.
Na poddaszu – mieszkania dla sióstr ze Wspólnoty Dzieci Łaski Bożej, które od początku zajmują się domem (wspólnota istnieje od ponad 40 lat, swój początek ma w ruchu Światło Życie). A w piwnicy pralnia i suszarnia. Obsługa pralek jest okazją do powiększania podstawowej, życiowej wiedzy. Choćby o tym, jak używać detergentów. To nie zawsze jest oczywiste.
Na pierwszym i drugim piętrze osiem pokoi, każdy z oddzielną łazienką (przed remontem była jedna łazienka na piętrze). Kobiety w ciąży mogą mieszkać po dwie w pokoju, matki z dziećmi mają oddzielny pokój.
Przed pandemią czas między dyżurami i opieką nad dziećmi wypełniały spotkania terapeutyczne i pogadanki, spotkania z przedstawicielem biura pracy i psychologiem. Była nauka pisania CV i aktywnego szukania pracy. Był cykl spotkań nt. szkodliwości alkoholu i skutków picia w okresie prenatalnym, a także rozmowy z pedagogiem o właściwym wychowywaniu dzieci.
Pandemia utrudniła życie. I choć mieszkanki nie akceptują zdalnych porad, terapii nie wstrzymano. Są spotkania z przedstawicielami biura pracy. Są porady psychologa i pedagoga.
To niezbędna nauka, bo część kobiet ma trudną przeszłość. Dzieci alkoholików – w dzieciństwie bite, odpychane. Żyjące z piętnem dziecka kryminalisty. – Skutki przemocy często widać gołym okiem. Nie doświadczyły miłości i nie umieją jej dać swoim dzieciom. Serce się kraje, kiedy patrzymy, jak traktują własne dzieci – mówi siostra Barbara.
Trudno im wejść w życie: utrzymać pracę, dbać o higienę, troszczyć się o dziecko, zajmować się mieszkaniem. Nie mają tego we krwi, to nie jest ich rutyna.

Tacy jak my
W domu obowiązuje regulamin, który pozwala utrzymać porządek, ale uczy też nowych nawyków. Podstawą jest poszanowanie praw współmieszkańca. Większość kobiet to akceptuje, odzyskują szacunek i spokój.
Są i takie, które nie umieją podporządkować się zasadom. Dla niektórych problemem jest zakaz spożywania alkoholu. Inne nie potrafią pohamować agresji. Mają kłopot z przestrzeganiem prostych zasad: zachowania ciszy nocnej, regularnego, wspólnego spożywania posiłków, unikania wulgaryzmów. Nie miały odpowiednich wzorców, więc same nie potrafią nauczyć swoich dzieci poszanowania wyposażenia i odpowiedniego odnoszenia się do współmieszkańców.
Bywają trudne sytuacje, nie pomagają rozmowy. Wtedy trzeba podziękować. – Czasem rozstajemy się z wielkim hukiem. Słyszymy pogróżki, że dom pójdzie z dymem – opowiada siostra Barbara i przyznaje: decyzja o szukaniu pomocy w tej placówce wymaga od kobiety odwagi. Wytrwanie wymaga zaś dużego samozaparcia.
Niektóre tego nie wytrzymują, opuszczają dom po cichu i wracają do swoich oprawców. Siostra pamięta młodą dziewczynę. Piękna, wysoka, z bogatej rodziny. Mąż pastwił się nad nią i fizycznie, i psychicznie.  – Kiedy przyjechała do nas, przegadałyśmy dwie godziny. Mówiła, że chce wszystko zmienić. Kibicowałyśmy jej: chciałyśmy, żeby zawalczyła o siebie. Pobyła dwa dni, zobaczyła, jak tu jest. Uznała, że z mężem nie jest tak źle. Spakowała się i wyjechała.
Niektóre wychodzą na prostą: troszczą się o dzieci, znajdują pracę i miejsce w żłobku albo w przedszkolu, zdobywają stancję, niektórym udaje się wywalczyć mieszkanie.
Są osoby, które na długo się zapamiętuje. Jeszcze przed remontem do Domu Samotnej Matki trafiła ciężarna kobieta. Wróciła z Kanady, dobiegała czterdziestki. Jej związek się rozpadł.  – Była na życiowym zakręcie, ale szybko się pozbierała. Urodziła dziecko, znalazła pracę. Osoba wielkiej kultury, w życie naszego domu wprowadzała dobrą atmosferę – wspomina siostra Barbara. – To są tacy sami ludzie jak my. Mają słabości, potrzebują pomocnej ręki.

Gdybym miała mieszkanie
Małgorzata zgodziła się na rozmowę. Właśnie zakończyła dyżur na parterze: sprzątnęła pokój, gdzie jest okno życia, odkurzyła bawialnię i jadalnię. Teraz siada w fotelu, krzyżuje dłonie na zaokrąglonym brzuchu. Ma 34 lata. W czerwcu po raz trzeci zostanie mamą.
Ma dwóch synów: trzynasto- i siedmiolatka. Od męża dawno odeszła. – Tego małżeństwa właściwie już nie ma. Jesteśmy w trakcie sprawy rozwodowej. Już pięć lat ze sobą nie żyjemy – opowiada.
Pochodzi z małego miasteczka na Pomorzu. Kiedyś pracowała w Biedronce, a wcześniej – w fermie świń. – Byłam nawet przy porodach, nie bałam się macior. Pomagałam prosiakom wyjść na świat. Nie boję się żadnej pracy.
Ostatnio pracowała w pizzerii – przez jakiś czas legalnie, później na czarno. – Nie było klientów, więc szłam do pizzerii na cztery–pięć godzin dziennie. Dostawałam 11 zł za godzinę, ledwo starczało na opłaty. Zwolnili mnie, kiedy zaczęły się problemy z koronawirusem.
Z synami mieszkała w wynajmowanym mieszkaniu. Szef szedł na rękę, wyznaczał godziny pracy tak, żeby młodszego syna mogła odprowadzić do przedszkola i potem go odebrać. Zrezygnowała z najmu, kiedy została bez dochodów. Nie chciała popadać w długi.
O Domu Samotnej Matki dowiedziała się w ośrodku pomocy społecznej. Ośrodek zasponsorował jej test na COVID. – Dokładnie w Wigilię przywieźli mnie do tego domu. Dziewczyny szykowały kolację, siostry wszystko zaplanowały. Łamałyśmy się opłatkiem, śpiewałyśmy kolędy. Było jednak bardzo smutno, bo synów nie miałam przy sobie.
W małżeństwie zaczęło się psuć po urodzeniu drugiego syna. Była przemoc, alkohol i narkotyki. Mąż bił ją i dzieci, wyzywał, zastraszał. – Starszemu naderwał uszy, w szkole widzieli, że ma sińce na ciele. Sprawa była zgłaszana na policji.
Mąż potajemnie nagrywał jej rozmowy z dziećmi, z koleżankami, ze znajomymi. Potem straszył, że puści to w internecie. Sprawa toczy się w sądzie, wkrótce ma zostać orzeczony rozwód.
Małgorzata od lat stara się o mieszkanie komunalne. Z Domu Samotnej Matki też często dzwoni do urzędu gminy. I wciąż słyszy, że mieszkań nie ma. – Gdybym dostała choćby pokój z kuchnią, byłoby inaczej. Dałabym radę: są zasiłki, alimenty, jest darmowa żywność z pomocy społecznej. Za jakiś czas mogłabym pójść do pracy – snuje plany. – Dzieci byłyby przy mnie. Pomoc społeczna mogłaby sprawdzać, czy dobrze wywiązuję się z obowiązków.
Teraz synowie są z ojcem. Boi się o ich bezpieczeństwo. Nie miała z kim ich zostawić. Codziennie kontaktuje się z synami. Nie rozmawia z nimi o ojcu, nie chce ich buntować ani drażnić.
Na pomoc rodziny nie może liczyć. Rodzice są w podeszłym wieku. Przyjęli pod dach chorą siostrę z szóstką dzieci, wszyscy żyją w jednym pokoju na parterze. Na piętrze mieszka trzech braci Małgorzaty. Też skomplikowało im się życie. Jeden jest po rozwodzie, drugi w separacji.
O mężczyźnie, który będzie ojcem jej córki, nie chce mówić. On też nie ma warunków, żeby jej pomóc.

Urodzić córkę, mieć dach nad głową
Małgorzata ma nadzieję, że koszaliński dom pomoże jej zbudować życie na nowo. – Siostry dają nam dużo wsparcia. Zawsze możemy liczyć na podpowiedź: jak dojechać do urzędu, jak napisać podanie albo znaleźć lekarza. Nigdy nie odmawiają pomocy – zapewnia.
Pomogły dotrzeć do urzędu pracy i bardzo wsparły, kiedy miała problem z zębem. Za skomplikowane leczenie trzeba płacić, więc lekarz w przychodni chciał go chirurgicznie usunąć. Siostry znalazły dentystę, który mimo rygorów związanych z epidemią podjął się leczenia ciężarnej. W ośrodku pomocy społecznej załatwiły dofinasowanie wizyty.
Małgorzata odzyskuje spokój. Wierzy, że odzyska też rodzinę.
– Urodzić córeczkę, mieć dach nad głową i synów przy sobie. O niczym więcej nie marzę – mówi. – Dom Samotnej Matki to dobre miejsce. Ale tęsknota jest ogromna. Strachu też nie brakuje: że dzieci będą buntowane, że odsuną się ode mnie.

Tutaj się urodziłem
– Wiara w Boga i wiara w człowieka – bez tego trudno byłoby prowadzić taki dom – przyznaje siostra Barbara. – Kiedy patrzę na każdą z przebywających u nas kobiet, myślę sobie: „Dasz radę, nie poddawaj się!”. Zmieniają się na naszych oczach, nabierają siły.
Niektóre utrzymują kontakt z placówką, nawet kiedy się usamodzielnią. Przychodziły w czasie remontu, oglądały postęp robót. Dom ma stałych darczyńców. Kilka lat temu przed Bożym Narodzeniem jedna z byłych mieszkanek przywiozła prezenty dla wszystkich matek, tłumaczyła, że może na to sobie pozwolić, bo teraz dobrze się jej powodzi.
Siostra Barbara przypomina sobie też młodego mężczyznę, który bez zapowiedzi odwiedził kiedyś placówkę. – Dobrze ubrany. Wędrował po korytarzach i rozpoznawał pomieszczenia: tu była świetlica, tam kuchnia, a tu łazienka. – Skąd pan to wie? – spytały siostry, a on na to: – Ja się tu urodziłem! Łza się w oku zakręciła. Dla takich chwil warto to robić.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki