Pierwszy raz Dom Miłosierdzia Bożego dla kobiet w Uliszkach, oddalony 17 kilometrów od Koszalina, odwiedzam wczesną wiosną. Dom znajduje się blisko krajowej jedenastki, ale zjazd można przegapić. Droga jest gruntowa, o tej porze roku dziurawa i błotnista. Dom jest zwyczajny, rodzinny, z przełomu lat 70. i 80. W środku boazeria, ściany proszące o malowanie, w kuchni do niedawna rozlatujące się meble. Parter jest murowany, a piętro drewniane, przez co często pojawiają się tu myszy. W jednym z pokojów widzę na parapecie koc, którym pozatykane są szpary w oknach. Skromnie i chłodno. Wzrusza widok leżącej na łóżku czystej, przytulnej pościeli z satyny bawełnianej. Już od wejścia czuć zapach pieczonych jabłek.
Zaczęło się od ogona
– Modliliśmy się nowenną do św. Jana Bosko o zapłacenie naszych faktur – opowiada ks. Radosław Siwiński, prezes Stowarzyszenia Dom Miłosierdzia Bożego. Stowarzyszenie prowadziło już wówczas dom w Koszalinie, gdzie schronienie znajduje kilkadziesiąt osób z różnymi problemami życiowymi. – W ostatnim dniu nowenny zadzwonili do mnie księża z Wyższego Seminarium Duchownego, mówiąc, że mają dom z byłym gospodarstwem rolnym. Dom stał pusty, a oni nie wiedzieli, co z nim dalej robić.
Ponieważ już wcześniej stowarzyszenie widziało potrzebę utworzenia domu dla kobiet, gdzie nie będzie mężczyzn i będzie daleko do miasta, zgodziło się to miejsce zająć.
W urodziny Maryi
Dom ma dwoje patronów: św. Jana Bosko i Maryję. Propozycja przyjęcia domu pojawiła się rok temu w święto Jej narodzin. – Dokumenty podpisaliśmy we wspomnienie Maryi Panny Bolesnej, a we wspomnienie Matki Bożej z La Salette wprowadziły się już pierwsze kobiety. To nie było przez nas zaplanowane. Pan Bóg często prowadzi nas przez takie szczególne znaki – mówi ks. Siwiński.
Do domu trafiają kobiety, które mają różne problemy, są m.in. uzależnione od alkoholu czy narkotyków, bezdomne, po wyjściu z więzienia, znajdujące się w trudnej sytuacji finansowej albo rodzinnej. Jak zapewnia ks. Radosław Siwiński, formuła tego domu to bycie „bez specjalności”. – Tacy chcemy być, chociaż to trudne – wyjaśnia. – Mamy tu kobiety, które były maltretowane przez mężów, takie, które otarły się o narkotyki lub prostytucję. Są też kobiety, które „zawiesiły się w życiu” i nie wiedzą, co dalej robić, albo mają długi i tu odkładają na ich spłatę – tłumaczy. Do Uliszek i Koszalina trafiło też kilka obywatelek Ukrainy, które tu zaczynały swoje życie w Polsce, bo przyjeżdżając do Polski do pracy, zostały oszukane. Czasami zatrzymują się tylko na kilka dni, a czasami zostają na kilka miesięcy albo jeszcze dłużej.
Niektóre zostają na zawsze. Dach nad głową otrzymała tu na przykład kobieta, która dwa razy straciła swoją rodzinę. Pierwszy raz męża i dwójkę dzieci, a potem drugiego męża i córkę. – Była po wielu terapiach, depresji, rocznym pobycie w szpitalu psychiatrycznym, skąd trafiła do nas, i ona z nami zostanie – mówi ks. Radosław.
Bogu dzięki za udar
Sonia w domu w Uliszkach mieszka pół roku. Jest szczupłą kobietą o pogodnym wyrazie twarzy. Mimo że jest jedną z najstarszych mieszkanek, od razu każe zwracać się do siebie po imieniu. Żartuje, zabawia rozmową, zaraża optymizmem, którego nie straciła mimo swojej choroby nowotworowej. Do Uliszek przywiozła ją karetka pogotowia prosto ze szpitala, gdzie była na rehabilitacji po przebytym udarze. – W życiu mi się nie ułożyło. Jestem po rozwodzie i mieszkałam w domu swojego byłego męża, który prawie codziennie dawał mi do zrozumienia, żebym się wyprowadziła – opowiada pani Sonia. Gdy trafiła do szpitala wiedziała, że nie będzie miała dokąd wrócić. Mąż spakował jej rzeczy i zabrał klucze. – Inni ludzie, jak dotknie ich takie nieszczęście, narzekają, dlaczego ich to spotkało. Ja udar traktuję jako dar Boży – przekonuje. Po udarze pięć tygodni spędziła w szpitalu, od nowa ucząc się siedzenia i stania. Nadal ma całą lewą stronę niewładną, ale może się już poruszać przy użyciu laski. To w szpitalu poznała ludzi, którzy pomogli jej znaleźć dom w Uliszkach. – Jestem szczęśliwa. Mam tu za ścianą kaplicę i żywego Chrystusa – mówi z radością pani Sonia. – W mieście ludzie muszą iść do kościoła, żeby się pomodlić przed tabernakulum, a ja mam je w domu. Przebudzę się w nocy, smutno mi, to sobie z laseczką pomykam do kaplicy, posiedzę przy Panu Bogu w ciszy. Nie warto było mieć udar? – opowiada. – Nikt tu nie oczekuje od nas pieniędzy za pobyt i nikt nie pyta o przeszłość. Nie jesteśmy oceniane przez pryzmat nałogów czy doświadczeń – dodaje. I dopowiada: – Nie muszę się już martwić, gdzie się podzieję. To daje mi bezpieczeństwo, miłość i bliskość Pana Boga.
Czuły dom
Dzień zaczynają od modlitwy w kaplicy. Potem mają wspólne śniadanie, po którym przez kilka godzin pracują w domu i ogrodzie. – To jest dom, w którym trzeba rąbać drewno i napalić w piecu. Uprawiamy też ogród i robimy przetwory, sprzątamy, pierzemy, gotujemy. Wyrabiamy również świece – wyjaśnia Anna, prowadząca ten dom wraz z wolontariuszkami. Terapia odbywa się przez pracę.
– Nasze domy zbudowane są na trzech filarach. Pierwszy to Pan Bóg, w wolności, ale kobiety widzą, że kochamy Jezusa i z Nim przebywamy. Drugi filar to ciężka, solidna praca. Trzeci filar to miłość wobec bliźniego, bo kochać to chcieć dobra dla drugiej osoby – wyjaśnia ks. Siwiński. Ks. Radek po sześciu latach prowadzenia koszalińskiego domu zauważył, że osoby, które zawierzyły się Bogu, najszybciej wracały do sił. – Nam najbardziej zależy na tym, żeby to był czuły dom, bo jak ktoś się wycierpiał w życiu, to potrzebuje być w takim pewnym, kochającym miejscu, gdzie będzie mógł odpocząć – dodaje.
Z ulicy w pewnym mieście…
W domu w Uliszkach spotykam około 50-letnią Joannę. Ma krótkie, kręcone i szpakowate włosy oraz szlachetne rysy twarzy, na której wyryte są trudne doświadczenia życia. O trudach tych wiele powiedzą też dłonie kobiety. Joanna wychowała się w Kanadzie, gdzie już jako nastolatka chorowała na depresję. Bojąc się ludzi i różnych sytuacji, zaczęła pić alkohol. Skończywszy studia psychologiczne, kilka lat podróżowała po świecie, pracowała z trudną młodzieżą i osobami niepełnosprawnymi. Następnie wyszła za mąż i została matką. Niestety, syn zachorował na białaczkę i w wieku 11 lat zmarł. Joanna znowu zaczęła pić i po jakimś czasie trafiła do szpitala psychiatrycznego. Depresja i uzależnienie od alkoholu przyczyniły się do rozpadu jej małżeństwa. Reszta rodziny też się od niej odsunęła. Kiedy skończyły się oszczędności, wylądowała na ulicy „w pewnym mieście w Polsce”.
… do Uliszek
– Tutaj trafiłam przypadkowo – mówi pani Joanna. – Byłam bezdomna, siedziałam zapłakana w deszczu na starówce „pewnego miasta”. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić – wspomina. Nie pierwszy raz miała myśli samobójcze. – Kiedy siedziałam na kamiennej ławce pod kościołem, podeszli do mnie młodzi ludzie i zaprosili na spotkanie modlitewne do kościoła. Nie wiem, czy to była desperacja, czy wola Boska, bo nie miałam zwyczaju z kimś rozmawiać, a tu się zgodziłam – opowiada Joanna. Kilka godzin spędziła wówczas na modlitwie i śpiewie. – Płakałam z radości po raz pierwszy od długiego czasu – wspomina. Młodzi ludzie z tej wspólnoty poświęcili czas, by zorganizować jej pomoc. A ponieważ znali ks. Radosława Siwińskiego, kolejnego dnia przewieźli Joannę na drugi koniec Polski, do Domu Miłosierdzia Bożego w Koszalinie. – Byłam chora,[a1] bez grosza przy duszy, głodna, zanim mnie nakarmili. Nikogo tu nie znałam i bałam się, ale postanowiłam zaufać – mówi z uśmiechem pani Joanna.
Nie mówią, tylko żyją
Joanna przyznaje, że pomaga jej przebywanie w domu w Uliszkach, bo są tu też inne kobiety po przejściach. – Tu wróciłam do Pana Boga – dodaje. – Przez wiele lat moja złość na Pana Boga z powodu śmierci syna była silna, ale przez to byłam samotna. Tu obserwuję ludzi, którzy nie tyle mówią o Ewangelii, ile nią żyją. Widzę ich relacje z Jezusem, Matką Bożą i chociaż bywa trudno, to czuję ich miłość. Mogę mieć zły dzień, ale wtedy idę do kaplicy. Dla mnie jest to miejsce, gdzie czuję spokój i jest mi dobrze – opowiada. Tu Joanna, pierwszy raz po ośmiu latach, poszła do spowiedzi. Zdaje sobie sprawę, że przed nią długa droga, co potwierdzą potem kolejne miesiące. Pierwszy raz rozmawiałam z nią w marcu. W międzyczasie Joannie zdarzyło się kilka razy sięgnąć po alkohol i zniknąć. Po pierwszym razie wróciła do Uliszek. Dziś mieszkanki Domu Miłosierdzia modlą się za nią, by znowu zapukała do ich drzwi.
A niewierzące?
Tabernakulum z Najświętszym Sakramentem znajduje się w małym pokoiku. Stoi na ławie okrytej białym obrusem. Wokół kilka bukietów kwiatów z pobliskiego ogrodu. Pali się świeca. To miejsce ujmuje prostotą, zwyczajnością, a przede wszystkim bliskością Boga. – Ta Jego obecność jest tu bardzo żywa, wyczuwalna. Dziewczyny przychodzą tutaj szukać pomocy w swoich problemach, walkach, zmaganiach – mówi Anna, prowadząca dom w Uliszkach.
Wiele kobiet jest na bakier z Bogiem i z wiarą. To nie przeszkadza, by tu zamieszkały. – Zapraszamy wszystkie mieszkanki do modlitwy i zachęcamy, by zaufały Bogu – tłumaczy Anna. – Doświadczamy, jak Pan Bóg się o nas troszczy i one są tego świadkami – dodaje i opowiada, jak rok temu nie miały węgla, a zbliżała się zima. – Podczas apelu jasnogórskiego zaczęłyśmy prosić Maryję o węgiel. Po dwóch dniach przywieźli nam dwie tony węgla i 120 metrów drzewa – mówi Anna. – My po prostu prosimy Pana Boga w różnych naszych potrzebach.
Anna stara się przekonać mieszkanki domu, że bez Boga nie poradzą sobie z nałogami, słabościami. – O własnych siłach nie są w stanie z tego wyjść. Potrzebny jest Pan Bóg i Jego pomoc, doświadczenie tego, jaki jest przebaczający i miłosierny. Za każdym razem Bóg nas podnosi – tłumaczy. Ten dom jest wyrazem Bożej miłości, gdzie kobiety, nawet jeśli znowu zapiją, to mogą wrócić. – Tak samo my, osoby prowadzące ten dom, też potrzebujemy Bożej pomocy, bo po ludzku byłoby to niemożliwe – dodaje Anna.
Dobrzyccy dobrzy ludzie
– Ten dom doświadcza ogromnej dobroci od ludzi z całej okolicy. To małe wioski, ale ludzie się dzielą, czym mogą – wyjaśnia Anna. Mieszkanki Domu Miłosierdzia w Uliszkach otrzymują od sąsiadów nie tylko jedzenie, ale także środki czystości. Mogą też pracować u innych gospodarzy i w ten sposób odwdzięczyć się za otrzymane dary. – To jest przedziwne, bo rachunki w tym domu są niskie, wynoszą kilkaset złotych. To nie jest dużo, jak na możliwość ratowania kilkunastu kobiet – zauważa ks. Radosław Siwiński i dodaje, że stowarzyszeniu zależy na tym, by dom stał się samowystarczalny. Na chwilę obecną budynek wymaga gruntownych remontów, przede wszystkim wymiany części okien, przebudowy garażu oraz ocieplenia. Mimo to już teraz jest ważnym miejscem dla wielu kobiet, bo to właśnie tam stanęły na nogi. Udowadnia, że nie ściany, panele, modna glazura tworzą dom, tylko ludzie. Sonia czuje się potrzebna, kiedy w ramach dyżuru w kuchni przygotowywane są potrawy według jej przepisów. Sama gotować nie może. Tylko jabłka do przetworów i szarlotki obiera sama: jedną ręką obrała ich już prawie tysiąc czterysta.
Nie tylko z powodu dużej ilości jabłek za każdym razem, jak tu przyjeżdżam, pachnie szarlotką. Pachnie, bo tu się czeka na gości jak w domu.