Logo Przewdonik Katolicki

Powót szeryfa

Maria Przełomiec
FOT. BORIS BEJOVIC/PAP-EPA.

Co siódmy Rosjanin jest przekonany, że jego kraj toczy wojnę ze Stanami Zjednoczonymi. A przecież zaledwie trzy miesiące temu Donald Trump cieszył się w Rosji niezwykłą popularnością, a podporządkowane Kremlowi media wspominały o nim częściej niż o Władimirze Putinie.

Zbombardowanie przez Amerykanów bazy syryjskich wojsk rządowych, oskarżonych o chemiczny atak na zajęte przez rebeliantów miasto Chan Szajchun, zadało cios nadziejom na ocieplenie amerykańsko-rosyjskich stosunków. Zajmujący się sprawami międzynarodowymi komentator rosyjskiej stacji „Kommersant FM” Konstanty Eggert napisał wówczas, że jedyną dobrą wiadomością dla Moskwy w związku z tym wydarzeniem było podskoczenie cen ropy naftowej. Nie na długo, bo i w energetyce Rosję może czekać niemiła niespodzianka. Jeżeli Donald Trump będzie konsekwentnie wdrażał politykę ekspansji amerykańskich węglowodorów, to – zdaniem ekspertów – nie ma co liczyć na wyższe ceny surowców energetycznych, a wtedy amerykańskie łupki mogą okazać się dla rosyjskich interesów równie niebezpieczne jak rakiety Tomahawk. Jakie będą długofalowe, geopolityczne następstwa „powrotu amerykańskiego szeryfa na międzynarodową scenę”?
 
Nie tylko Syria
Na początek wiadomo jedno: Stany Zjednoczony z przytupem wróciły na Bliski Wschód, czyli obszar, na którym od pewnego czasu pierwsze skrzypce grała Rosja. To właśnie z inicjatywy Moskwy w kazachskiej Astanie odbyły się w styczniu i lutym dwie pokojowe konferencje poświęcone syryjskiemu konfliktowi. Na spotkaniach, w których uczestniczyły Rosja, Iran, Turcja oraz przedstawiciele syryjskich władz i części opozycji, a także wysłannik ONZ, Stany Zjednoczone właściwie były nieobecne. Amerykański ambasador został zaproszony tylko w charakterze obserwatora. I chociaż szczyty nie przyniosły żadnych konkretnych rezultatów, propagandowy przekaz wydawał się jednoznaczny: to Rosja jest głównym rozgrywającym w regionie, a w dodatku skutecznie buduje bliskowschodnią oś Moskwa–Ankara–Teheran, przed którą już wcześniej ostrzegali Zachód specjaliści.
To nie wszystko. Od pewnego czasu Rosja coraz intensywniej działa także w Libii, popierając tam walczącego przeciwko legalnym władzom generała Haftara. Tymczasem stworzony z trudem dwa lata temu pod auspicjami Zachodu i ONZ Rząd Jedności Narodowej jest jedyną nadzieją na utrzymanie w tym kraju kruchego pokoju. Oficjalnie Kreml pozostaje neutralny w libijskim konflikcie. Pojawiły się jednak poważne poszlaki, że Moskwa pomaga zbroić siły Haftara, a na pewno udziela mu wsparcia finansowego.
Na początku tego roku maltański minister spraw zagranicznych ostrzegł, że Libia stoi na granicy nowej wojny domowej, co grozi Europie kryzysem migracyjnym, zdecydowanie poważniejszym od tego wywołanego syryjskim konfliktem. Także dlatego, że z wybrzeży północnoafrykańskiej Libii dużo bliżej do Włoch czy Malty. Oczywiście Moskwa stanowczo zaprzecza jakoby udzielała libijskiemu generałowi konkretnej pomocy, niemniej od kilku miesięcy coraz częściej słychać głosy ostrzegające, że kolejnym miejscem rywalizacji pomiędzy Rosją a Zachodem będzie właśnie Libia.
 
Trump mówi „sprawdzam”
W tych rozgrywkach z Zachodem zawsze niejasna pozostawała kwestia, jak wyglądają realne możliwości Rosji. Problem w tym, że poprzednia waszyngtońska administracja wolała tego nie sprawdzać. Atak rakietowy na bazę Szajrat do pewnego stopnia na to pytanie odpowiedział, obnażając rosyjskie słabości.
Po pierwsze, udowodnił, że Moskwa na stanowczą reakcję Zachodu nie była przygotowana. Świadczą o tym sprzeczne komunikaty wydane przez dwa ministerstwa. Ministerstwo Spraw Zagranicznych ustami swego szefa Siergieja Ławrowa oskarżyło organizacje międzynarodowe o sfałszowanie zdjęć ofiar zatrucia gazem bojowym i przekonywało, że żadnego ataku chemicznego nie było, tymczasem Ministerstwo Obrony Narodowej twierdziło, że do wybuchu trującego gazu owszem doszło, ale w wyniku zbombardowania przez samoloty wojsk rządowych rebelianckiego składu broni.
Po drugie, gołosłowne okazały się groźby radykalnego ochłodzenia amerykańsko-rosyjskich stosunków. Wizyta w Moskwie Rexa Tillersona mimo gniewnych pomruków z Kremla nie została odwołana. Co więcej, amerykańskiego sekretarza stanu przyjął nie tylko jego rosyjski odpowiednik, ale także sam Władimir Putin. Tak więc z tej pierwszej próby sił zwycięsko wyszedł Donald Trump.
 
Północnokoreańska próba
Prezydent USA wysłał sygnał ostrzegawczy nie tylko pod adresem Moskwy. Gdy amerykańskie Tomahawki lądowały na syryjskim lotnisku wojskowym, w Stanach Zjednoczonych przebywał chiński przewodniczący Xi Jinping, a na Wschodzie do tego typu gestów przywiązuje się dużą wagę.
Amerykańsko-chińskie rozmowy, które, jak zauważył dziennik „Los Angeles Times”, zostały zepchnięte na drugi plan przez amerykańską operacje wojskową, nie przyniosły spektakularnych efektów, prócz wzajemnych zapewnień o chęci dalszej konstruktywnej współpracy. Nie taki jednak był ich cel. Liczy się sam fakt szybkiego spotkania obu przywódców i zgodnego stwierdzenia, że we wzajemnych stosunkach powiało optymizmem. Konkrety możemy poznać już niedługo. Poważną próbą szczerości deklaracji o współpracy Waszyngtonu i Pekinu może stać się coraz bardziej nieprzewidywalna Korea Północna.
Przebywający z wizytą w Korei Południowej wiceprezydent Mike Pence oświadczył stanowczo, że „era podyktowanej względami strategicznymi cierpliwości wobec Korei Północnej już minęła”. Była to reakcja na kolejną, przeprowadzoną dzień wcześniej przez Pjongjang, próbę rakietową. Chiny, czyli jedyne państwo mogące mieć jakiś wpływ na Koreę Północną, na razie nie zareagowały, natomiast, jak podała rosyjska gazeta „Izwiestia”, skłonić Kim Dzong Una do rozmów spróbuje Rosja. Autor publikacji podkreślił przy tym, że program atomowy Pjongjangu jest jedną z niewielu spraw, co do których Moskwa i Waszyngton mają to samo zdanie. To prawda, tyle tylko, że już podejście do sposobów załatwienia tego problemu jest różne. Podczas gdy Rosja uważa za niemożliwe siłowe rozwiązanie północnokoreańskiej kwestii, USA, chociaż także opowiadają się za rozmowami, dopuszczają wariant siłowy. A Trump już raz dowiódł, że nie są to czcze pogróżki.
 
***
 
Co oznacza dla naszej części Europy stanowcza postawa nowej amerykańskiej administracji? Wariant pesymistyczny – staniemy się ofiarą konfliktu mocarstw. Wariant optymistyczny – Waszyngton udowodnił, że potrafi szybko i stanowczo reagować na coś, co uważa za zagrożenie dla światowego porządku. Niezależnie czy ma to miejsce w Syrii, Korei Północnej, na Ukrainie czy Litwie.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki