Ciemnowłosy mężczyzna skrupulatnie układa gazety na stojaku według daty wydania. – Trzeba tu zrobić porządek – wyjaśnia i wita się ze mną. – Zaprosiłbym pana do swojego gabinetu, ale sam pan słyszy, za ścianą zajęcia dla przedszkolaków.
Albert Szułczyński półtora roku temu został dyrektorem gminnej biblioteki w Rybnie. – Uczę się tego – mówi skromnie. Organizuje zajęcia dla dzieci i osób starszych, studia piosenki, potańcówki. Poza tym jest kaowcem w nieodległym domu pomocy społecznej, uczy muzyki w szkole i pracuje jako organista w Niepokalanowie. Tym Niepokalanowie. Przede wszystkim jest jednak mężem i ojcem. – Typowy trzydziestolatek. Głowa rodziny na dorobku – uśmiecha się.
Barbara: on gaśnie
Pani Barbara Szułczyńska pokazuje zdjęcie Alberta z jego córką. Chwilę później chwyta za inną fotografię. – O, tu są wszyscy synowie! Cała ósemka: Arek, Karol, Przemek, Leszek, Bogdan, Marek, Paweł i Albert. Prawdę mówiąc, w ogóle mi się to imię nie podobało – wyznaje. Gdy w połowie lat osiemdziesiątych spodziewała się przyjścia na świat najmłodszego syna, udała się po poradę do siostry Klaudii, zaprzyjaźnionej przełożonej warszawskich wizytek. – Jak ja go nazwę? Siedmiu chłopaków w domu, a każdy ma dwa imiona. Cały kalendarz już zużyłam – żaliła się zakonnicy. Ta wiedząc, że rodzina ma działkę nieopodal Niepokalanowa namawiała, by ochrzcić chłopca imieniem kanonizowanego kilka lat wcześniej Maksymiliana Kolbego. Pani Barbara stanowczo jednak odmówiła. – Za długie. Z takim nazwiskiem nie zmieści się w linijce w szkolnym zeszycie. To musi być coś krótkiego – stwierdziła. Wtedy siostra zasugerowała imię Albert i opowiedziała historię młodopolskiego malarza, który został zakonnikiem i przyjacielem ubogich. – Uznałam, że może być – wspomina Szułczyńska. – Ale już w drodze do domu wyleciało mi z głowy. Próbowałam sobie przypomnieć, jak to było? Alfred? Alfons? Albert! Były wtedy popularne herbatniki „Alberty”, więc kupiłam po drodze paczkę, żeby zapamiętać. W domu położyłam ją na kuchennej półce, by mieć imię w zasięgu wzroku.
Albert Szułczyński urodził się 19 marca 1986 r. w warszawskim szpitalu wojskowym. Brat Albert Chmielowski był wtedy błogosławionym. Po pięciu dniach rodzice zabrali chłopca ze szpitala, ale już nazajutrz zaniepokojona pani Barbara wróciła z nim do placówki. – Zżółkł mi okropnie. Mąż był w pracy, więc zabrałam wszystkie dzieci i tramwajem pojechaliśmy do lekarza – wspomina. – Specjalista z miejsca wezwał karetkę. Zostawiłam pozostałe dzieci mieszkającej nieopodal koleżance i pojechaliśmy do szpitala. Wojskowy lekarz kazał mi odebrać dokument, zezwalający na przebywanie z dzieckiem. Pielęgniarka oddziałowa wręczyła mi przepustkę na dziesięć dni. Kiedy się zdziwiłam, że tak długo, zapytała, czy myślę, że dziecko tyle nie przeżyje. Wtedy dowiedziałam się, że Albert jest śmiertelnie chory.
Diagnoza była przerażająca: wirusowe zapalenie wątroby, poważne zakażenie całego organizmu, sepsa, zatrzymanie pracy nerek. Wskaźnik bilirubiny był u chłopca tak wysoki, że powinno nastąpić zażółcenie szarych komórek. Poziom mocznika w surowicy krwi przekroczył 80, podczas gdy dorośli leczą się na uremię przy 40. Najbliższe tygodnie niemowlę spędziło w szpitalu. Pani Barbara regularnie przedstawiała wyniki badań siostrze Klaudii, która była z wykształcenia lekarzem. Pewnego dnia usłyszała: – Basiu, on gaśnie. Dramatu dopełniła katastrofa w Czarnobylu. Albertowi, podobnie jak innym dzieciom, podano płyn Lugola, wodny rozwór jodu. Nikt nie wiedział, że chłopiec jest uczulony na jod. Sytuacja wydawała się beznadziejna, a załamana matka raz jeszcze udała się do znajomej siostry zakonnej. – Poprosiłam ją o modlitwę o dobrą śmierć dla synka. Nie mogłam już patrzeć, jak cierpi. Nie było chyba miejsca na jego ciele, które nie byłoby nakłute – wspomina pani Barbara. Siostra Klaudia zareagowała na tę prośbę nietypowo. – Dlaczego my mamy się modlić? Niech się modlą albertynki. Chcą mieć świętego, więc niech się starają – powiedziała i chwyciła za telefon. Całe zgromadzenie, wszystkie domy albertyńskie na całym świecie wyznaczyły sobie konkretną godzinę, w której modliły się w intencji chorego malca.
Albert: książki i muzyka
– Kawa czy herbata? – pyta uśmiechnięty dyrektor biblioteki. Odpowiadam, że kawa, a on znika za drzwiami. – Z cukrem czy bez? – wychyla się zza futryny. – Bez, poproszę – odpieram, a on znów znika, by pojawić się za moment. – W eleganckiej filiżance czy w kubku, żeby było więcej – dopytuje. – Pewnie, że w kubku, jeśli to możliwe. Ale nie traćmy już czasu, rozmawiajmy – proszę, zakłopotany nieco dociekaniami szefa placówki. On znów wychodzi na dłuższą chwilę, a ja rozglądam się po sali, do której przyszliśmy, by skryć się przed hałaśliwą grupą przedszkolaków. Słowniki, lektury szkolne, książki podzielone według klucza przedmiotowego: geografia, przyroda, podróże itd. Przeciętna gminna biblioteka. Moją uwagę przykuwają złożone w kącie mikrofony i stare rzeźbione pianino. – Pan je tu wstawił? – pytam, gdy gospodarz pojawia się w końcu z kubkiem i talerzem domowych wypieków. Chwilę później słucham opowieści o miłości do muzyki, grze na puzonie, szkole muzycznej, pracy organisty, nowo założonym zespole seniorów, który działa przy bibliotece i o tym, że to wszystko było przepowiedziane.
Barbara: on żyje!
Wojskowy ordynator nie zgodził się, żebym wprowadziła na teren szpitala księdza, by go ochrzcił. Takie były czasy – wzdycha kobieta. Jednak gdy sytuacja stała się naprawdę dramatyczna, jedna z pielęgniarek zaproponowała, że może sprowadzić na oddział znajomego kapelana.
– Pamiętam ten dzień – mówi Szułczyńska. – Mąż z resztą dziećmi siał właśnie kukurydzę na działce niedaleko Niepokalanowa. Żeby się z nim skontaktować, zadzwoniłam do sołtysa. Ten wsiadł na rower i sprowadził męża do telefonu. – Przyjeżdżaj, bo będzie chrzest – powiedziałam, a on przebrał się prędko i ruszył do Warszawy. Gdy dotarł do szpitala, pobiegł do toalety na oddziale. Tam spotkał mężczyznę zakładającego koloratkę. To był ojciec Jan Wolny, paulin wezwany przez pielęgniarkę. Ona sama zgodziła się być matką chrzestną. Pobiegła też szukać kandydata na ojca chrzestnego. W jednej z sal spotkała wojskowego, który właśnie odwiedzał swoje dziecko. Ten odmówił stanowczo i stwierdził, że jest niewierzący. Ale była z nim teściowa, która sprała mu głowę. – Umierającemu dziecku odmówisz?! – usłyszał i ostatecznie niechętnie przystał na prośbę.
– Wciąż mam bliski kontakt z moimi rodzicami chrzestnymi – opowiada Albert Szułczyński. – Co ciekawe, po tych wydarzeniach ów niewierzący mężczyzna przyjął bierzmowanie, wziął ślub kościelny, a dziś jest praktykującym katolikiem, regularnie jeździ na pielgrzymki i uczestniczy w życiu Kościoła. Co więcej, jego córka założyła w swoim mieście stowarzyszenie pomocy ubogim. Czyż można nie dopatrywać się tu interwencji Brata Alberta?
Chłopiec został ochrzczony 2 maja. Wycieńczona wielotygodniowym zmaganiem z przeciwnościami pani Barbara wróciła z mężem na noc do domu. W środku nocy otrzymała telefon od pielęgniarki, która dopiero co została matką chrzestną jej dziecka. – Powiedziała mi, że Albert jest w stanie agonii, a ona kończy zmianę i nie ma odwagi zamknąć mu oczu – wspomina pani Barbara. Z samego rana pojechała do szpitala. Tam, w sali, w której spędzili ostatnie tygodnie, czekało puste łóżeczko. Choć wiedziała, czego może się spodziewać – oniemiała. Wtedy dostrzegła na korytarzu potężną sylwetkę ordynatora. Zasadniczy i bezkompromisowy wojskowy był wyraźnie poruszony. – On żyje! – wypalił i wyrecytował fragment inwokacji Pana Tadeusza: – I zaraz mogłem pieszo, do Twych świątyń progu iść za wrócone życie podziękować Bogu.
– Przytuliłam się do tego chłopa, a jak już go puściłam, jego fartuch był cały mokry od łez – wspomina Szułczyńska.
Albert: zaśpiewałem psalm
– Przez długi czas nie wiedziałem, skąd u mnie to zamiłowanie do muzyki. Od dziecka nasłuchiwałem w kościele organów, a po powrocie do domu próbowałem odtwarzać to, co usłyszałem. Później trafiłem do domu kultury, gdzie rozpocząłem przygodę z instrumentami dętymi. Następnie przyszedł czas na szkołę muzyczną i naukę gry na puzonie. Uczyłem się też śpiewu operowego w Warszawie – opowiada Albert i przyznaje, że zawsze dziwiły go te zainteresowania, bo w rodzinie raczej nikogo nie ciągnęło do muzyki.
Kilka lat temu odnalazł rozwiązanie zagadki. – Odebrałem telefon – wspomina. – Z Jasnej Góry dzwonił paulin, który odnalazł mnie na prośbę umierającego ojca Jana Wolnego. Tego, który mnie ochrzcił.
Zakonnik bardzo chciał przed śmiercią spotkać się z człowiekiem, któremu dwadzieścia kilka lat wcześniej udzielił sakramentu. Albert Szułczyński wybrał się do Częstochowy.
– Po tym spotkaniu zapytałam syna, o czym rozmawiali – mówi pani Barbara. – Odpowiedział, że niewiele mówili, bo zakonnik prawie cały czas płakał.
– Gdy dowiedział się, że jestem organistą, bardzo się wzruszył – mówi pan Albert. – Przyznał, że tamtego dnia w szpitalu modlił się, bym przeżył i niejako odziedziczył po nim talent. Opowiedział, że jako młody zakonnik był organistą w Krakowie na Skałce. – Będziesz żył i śpiewał chwałę Bożą – miał powiedzieć, gdy udzielił mi chrztu. To niezwykłe, że ten kapłan tak mocno to zapamiętał i zapragnął mnie odnaleźć. Umówiliśmy się na kolejne spotkanie w krótkim czasie, ale już nie zdążyliśmy się zobaczyć. Zaśpiewałem psalm podczas jego pogrzebu.
Barbara: pampersy na kanonizację
Uzdrowienie nastąpiło 3 maja między 6 a 8 rano. Wszystkie dolegliwości ustąpiły. – To tak, jakby dziś urodziło się zupełnie zdrowe dziecko – orzekł lekarz, który badał Alberta. Chłopiec wrócił do domu.
– Po kilku tygodniach w drzwiach stanęła wysoka zakonnica – wspomina pani Barbara. To była siostra Benilda, która miała zebrać dokumentację do stwierdzenia cudu w procesie kanonizacyjnym Brata Alberta. Zadanie nie było łatwe, bo w wojskowym szpitalu w PRL-u nie mogło oficjalnie dojść do cudu. Władze odmówiły wydania dokumentów. Z pomocą przyszła pielęgniarka, matka chrzestna Alberta. – Umówiła się ze swoją przełożoną, żeby tamta raz „zapomniała” zamknąć szafkę z dokumentacją – opowiada pani Barbara. – My z siostrą Benildą czekałyśmy w nocy przed szpitalem. Wzięłyśmy te papiery. Siostry albertynki wskazały miejsce, gdzie mogłyśmy zrobić kserokopie. O wyznaczonej godzinie teczka wróciła do szpitala, a ryzykująca wyrzucenie z pracy pielęgniarka odłożyła ją na miejsce. Nikt się nie zorientował.
Po dogłębnych badaniach i przesłuchaniach świadków zatwierdzono cud. Kanonizacja Brata Alberta odbyła się 12 listopada 1989 r. w bazylice św. Piotra w Rzymie.
– Wyjechaliśmy z Albertem do Rzymu na tydzień. Pozostałe dzieci rozesłałam po ciotkach – wspomina Szułczyńska i dodaje, że z podniosłej uroczystości najbardziej zapamiętała całkiem prozaiczny szczegół. – Kupiłam wtedy pierwsze pampersy w życiu. Tylu chłopaków wychowałam, a dopiero wówczas spotkałam się z tym niezwykłym wynalazkiem. A wszystko ze strachu o to, że Albert nie wytrzyma całej celebry. To może śmieszne, ale jak to musiałam przeżywać, skoro do dziś jest to pierwsze wspomnienie z tego dnia: ten lęk o to, jak w razie potrzeby się wydostać z pierwszych rzędów i gdzie szukać toalety dla trzylatka. Ot, taka historia.
Albert: jak chleb
Gdy pytam Alberta, czy czuje się w jakikolwiek sposób wyróżniony, odpowiada, że oczywiście tak, ale z drugiej strony cuda i nadprzyrodzone działania Boga towarzyszą mu od zawsze. – Nigdy nie pytałem o to, dlaczego to mnie dotknęła łaska. Tak po prostu zawsze było w moim życiu – mówi. – To niewątpliwie wielki dar, ale też zadanie. Przecież „uzdrowiony” nie znaczy automatycznie „święty”. Ostatnio pewien kardynał powiedział mi: – Pamiętaj, żeby pięknie żyć. Masz zobowiązanie wobec Brata Alberta. To trudne. Już w szkolnym internacie wołali za mną „święty”. Jest to również pewnego rodzaju krzyż. Jak dotąd, chcę go jednak nieść.
Rok Świętego Brata Alberta będzie dla mężczyzny niezwykle aktywny. Poza licznymi obowiązkami zawodowymi w bibliotece, szkole, domu pomocy społecznej i niepokalanowskiej bazylice czekają go dziesiątki wyjazdów, spotkań i wystąpień. Na wszystkie się zgadza, choć przyznaje, że odbija się to na relacjach w rodzinie. – Żona znosi cierpliwie moją nieobecność. Sama mówi, że wiedziała, w co się pakuje. Zresztą po ślubie albertynki oficjalnie powitały ją w swojej rodzinie.
– Czego życzyłbyś sobie w roku twojego patrona? – pytam. – Tylko jednego – odpowiada. – Co dzień jadąc do pracy, modlę się o to, by zapominać o swoim uporze i podążać za potrzebami innych: żony, dziecka, najbliższych, współpracowników czy podopiecznych. Aby śladem Brata Alberta być dla nich dobry jak chleb.