Logo Przewdonik Katolicki

Już nie muszę szukać na całym świecie

Monika Białkowska
FOT.ROBERT WOŹNIAK. Marek Kamiński.

Z Markiem Kamińskim, zdobywcą biegunów, pielgrzymem do Santiago de Compostela, na Synaj i do Ziemi Świętej rozmawia Monika Białkowska

Pomysł wyprawy na Synaj z kamiennymi tablicami Dekalogu nie był Pana pomysłem…
– Większość podróży nie jest wcale moimi pomysłami. Zresztą nie pomysł jest ważny, ale to, co się z nim dalej zrobi. Kiedy wróciłem z Santiago de Compostela, spotkałem Radka Grabowskiego, pomysłodawcę muzycznego projektu Dekalog. Zapytał mnie, czy nie poszedłbym na następną pielgrzymkę, tym razem na Synaj. Odpowiedziałem, że nie. Dopiero wróciłem z Santiago, wyczerpałem limit, potrzebowałem trochę czasu, żeby zrozumieć tamtą drogę. Nie chodzi przecież o to, żeby cały czas gdzieś chodzić – ważne są również owoce i to, co się z tej drogi urodzi. Ale wymieniliśmy się z Radkiem telefonami. Potem zacząłem o tym spotkaniu myśleć. Bo dokąd można pójść z Santiago, jeśli nie do Jerozolimy czy na górę Synaj? I zaczął we mnie ten pomysł kiełkować. Najpierw z kamiennymi tablicami przykazań wszedłem na Giewont, żeby symbolicznie powitać papieża Franciszka, a potem postanowiłem, że Synaj będzie dalszym ciągiem mojej drogi. I dałem się poprowadzić Panu Bogu.
 
Zadziałała owa pokora wobec drogi, o której czasem Pan mówi?
– Pokora wobec drogi to akceptacja tego, co droga przynosi. Wyruszając, zwykle mamy jakieś oczekiwania – ale droga przynosi coś zupełnie nowego, innego. Ta pokora oznacza też gotowość przyjęcia tego, czego chce Bóg, choćbyśmy sami chcieli inaczej. To również wyzbycie się kontroli nad światem: w drodze nie da się wszystkiego kontrolować. Człowiek tymczasem broni się przed tym, nie chce tracić kontroli. Tymczasem widzę po sobie, że im bardziej tę kontrolę oddaję Bogu, tym lepsze to jest dla mnie.
 
Co się wydarzyło w Ziemi Świętej? Które miejsca były dla Pana najważniejsze?
– Te miejsca wzajemnie się dopełniają, ale trzy z nich zrobiły na mnie szczególne wrażenie. Pierwszym była góra Synaj, spotkanie z nią było mistycznym doświadczeniem. Ze względu na zagrożenie terrorystyczne prawie nikt tam teraz nie jeździ, góra była pusta, prawie bez ludzi: tylko natura, historia i tajemnica. Wydawałoby się, że to będzie jakaś mała górka, że w Egipcie nie ma wysokich gór – ale pasmo Synaju robi naprawdę monumentalne wrażenie. Byliśmy tam w Środę Popielcową, księża odprawiali Mszę św. na rozpoczęcie Wielkiego Postu. I mieliśmy świadomość, że jesteśmy w tym samym miejscu, w którym swój post rozpoczynał Mojżesz, zanim otrzymał od Boga kamienne tablice.
Kiedy wchodziłem na tę górę, spotkałem prawosławnego mnicha z klasztoru św. Katarzyny. Na prośbę o pobłogosławienie kamiennych tablic odpowiedział nam, że ta góra sama je pobłogosławi… Miał w sobie coś duchowego, ciepłego, świetlistego. I miał rację, Synaj rzeczywiście daje swoje błogosławieństwo.
 
A drugie miejsce?
– Drugim ważnym miejscem była Jerozolima, miasto proroków, miasto śmierci i zmartwychwstania Jezusa. To miasto, które ciągle zaskakuje, miasto pełne śladów przeszłości, z Wieczernikiem, Litostrotos, Drogą Krzyżową, bazyliką Grobu Pańskiego. Byłem tam już trzeci raz i za każdym razem Jerozolima była inna. Najwięcej doświadczyć w niej można wcześnie rano, kiedy jeszcze nie ma turystów i wszystko się dopiero budzi do życia. Ale również spotkania z ludźmi budziły refleksję. Kiedy szliśmy jakąś uliczką, podbiegł do nas stary, brodaty Żyd, krzycząc: „Gdzie jest Dżepetto? Gdzie jest Dżepetto? Jestem Pinokiem, gdzie jest Dżepetto?!”. To z jednej strony był zabawny widok, ale  jeśli czytać to głębiej, to przecież nie było nic innego, jak historia szukania Stwórcy przez stworzenie.
Starałem się jednak w Jerozolimie znaleźć miejsca bardziej prywatne. Chciałem samotnie przejść Drogę Krzyżową, żeby dopełnić w ten sposób doświadczenie związane z drogą do Santiago de Compostela. Mówiono mi wcześniej, że można wypożyczyć tam drewniany krzyż, żeby go ponieść tą drogą – ale pomyślałem, że wystarczą mi moje myśli. Gdy ktoś podszedł do mnie, proponując wypożyczenie, odpowiedziałem, że już mam swój krzyż. On odpowiedział po angielsku: „Enjoy your cross!”. To znaczy nie tyle „baw się”, co „raduj się swoim krzyżem!”. Wiele było takich zaskakujących spotkań. Każda rozmowa czemuś służyła, coś uświadamiała. Jeśli człowiek jest skupiony i szuka, to wtedy cały świat mu odpowiada.
 
Trzecie ważne miejsce to?
– Jezioro Galilejskie. Ono zrobiło chyba na mnie największe wrażenie, spotkanie z nim przeżyłem najbardziej. Objechaliśmy je dookoła. Byliśmy w miejscu, w którym najprawdopodobniej wpadły do wody świnie, w które weszły złe duchy. Wiedziałem, że w Eremos (Górze Błogosławieństw) jest grota, w której miał modlić się Chrystus. Bardzo chciałem ją znaleźć, ale trudno było ją zlokalizować, różni ludzie wskazywali różne miejsca. Przez pół dnia chodziliśmy nad jeziorem, w dolinie Tabgha, gdzie Jezus cudownie rozmnożył chleb, mówił Kazanie na górze, a potem Zmartwychwstały ukazywał się apostołom. W końcu znaleźliśmy ją zupełnie przypadkowo, była widoczna z głównej drogi, trochę tylko zasłonięta. Najważniejsze nad jeziorem Genezaret było obcowanie z ziemią, gdzie nic się od czasów Jezusa nie zmieniło. Zostały te same kamienie, te same góry, to samo jezioro: i tam się naprawdę czuje, że On tam chodził. To niezwykłe. Tam też zrodziła się we mnie myśl, żeby wybrać się do Izraela z namiotem, zamieszkać na Synaju i na pustyni w okolicach Jerycha. Żeby obcować tam z naturą tak, jak Jezus czy Mojżesz, żeby w tej formie przeżyć kiedyś czterdziestodniowy post. To coś zupełnie innego, niż turystyczne zaliczenie tych miejsc.
 
Nie turystyka, tylko spotkanie?
– Kiedyś mój Jezus był przekazany mi przez rodziców, przez księży, może nie do końca zrozumiały. Był Kimś zewnętrznym. Nie do końca rozumiałem też obrzędy w kościele, chociaż w nich uczestniczyłem. Tak trzeba było, tak robili inni ludzie, tak robiła babcia, więc tak trzeba. Dziś Jezus jest mi bliższy – im dłużej żyję i im bardziej poznaję Jego życie, staje się bardziej „mój”. Podróżując, poznaję go jeszcze lepiej. Jezus jest Synem Bożym, ale również miał ciało, czuł zmęczenie i kamienie pod stopami, te same, po których możemy dziś chodzić. Jego domem były konkretne przestrzenie, wzgórza, drogi, jezioro. Nazaret bardzo się zmienił od tamtych czasów. Jezioro Genezaret się nie zmieniło. Tam najbardziej czuję, że jestem w domu Jezusa. Kiedy jesteśmy w domu u drugiego człowieka, wiele się o nim dowiadujemy, poznajemy jego osobowość, charakter, przyzwyczajenia. Natura w Ziemi Świętej została taka sama, jaką widział ją Jezus. Tam rzeczywiście byłem u Niego.
 
Ta droga na spotkanie z Jezusem w Jego domu coś w Panu zmieniła?
– Za wcześnie jest jeszcze, żeby o tym mówić. Na owoce drogi trzeba czasem poczekać. Na pewno lepiej teraz czytam, całym swoim ciałem rozumiem Izrael. Sam fakt obcowania z tymi miejscami sprawia, że zupełnie inaczej czyta się Pismo Święte. I kiedy jestem w takim codziennym zamęcie, kiedy jestem zmęczony, przypominam sobie tamten pobyt w grocie i patrzenie na Jezioro Galilejskie…
Przed wyjazdem do Izraela zacząłem się uczyć języka hebrajskiego. Wydawałoby się, że przez dwa tygodnie niewiele się można nauczyć, że to nie ma większego znaczenia. Ale nawet te kilka lekcji pozwoliło mi zrozumieć trochę więcej. Zobaczyć na przykład, że hebrajskie „El” oznacza Boga – i że ów boski pierwiastek jest w wielu imionach: Michael, Gabriel, Samuel, Eliasz… Takie umieszczenie Bożej rzeczywistości w konkretnym kontekście miejsc, historii czy języka pozwala wniknąć w nią głębiej.
Do Izraela będę jeszcze wracał, myślę o zrobieniu filmu. Ale temat życia duchowego nigdy się nie kończy, każdy koniec jest tu początkiem czegoś nowego.
 
Najpierw były bieguny, niedostępne dla zwykłego śmiertelnika. Potem Camino – trudna droga, ale jednak przemierzana przez setki tysięcy ludzi. Teraz Ziemia Święta, do której jechać może każdy, kto ma pieniądze na bilet. Coraz łatwiejsze stają się Pana drogi…
– Nie chodzi o to, czy drogi są łatwe, czy trudne: ważne, żeby były. Ważne jest, co robimy ze swoim życiem i czy świadomie jakąś drogę wybieramy. Każda podróż nadaje życiu sens. Każda podróż pozwala wyrazić nam siebie. Nie ma znaczenia dostępność danej drogi. Znaczenie ma tylko to, co z siebie dajemy światu i jak przeżywamy swoje życie. Dla mnie sens miały i podróże na bieguny, i podróż na Synaj. Bieguny zainspirowały wielu ludzi do przekraczania swoich granic. Droga z saniami przez Antarktydę bardzo przypomina los człowieka, który ciągnie za sobą bagaż grzechu pierworodnego. Człowiek też jest tam sam, też wątpi. Myślę, że wszystkie moje podróże miały jakieś symboliczne znaczenie, wyczuwalne bardziej intuicją niż rozumem.
W podróżowaniu nie zmiana miejsca jest najważniejsza. Ważniejsze jest odkrywanie tego, co się dzieje w głębi serca. Człowiek nieustannie szuka Boga i to tak naprawdę jest podstawa całego życia. Lubię wyprawy i pisanie książek, jeśli pokazują ten sens. Kiedy powiedziałem swojemu dziewięcioletniemu synowi, że jadę do Ziemi Świętej i że spotkam tam Jezusa, i zapytałem, jakie pytania powinienem Mu zadać, usłyszałem: „Po co żyje człowiek?” i „Po co istnieje świat?”. Cokolwiek robię w życiu, to właśnie po to, żeby znaleźć odpowiedź na te pytania. Takim poszukiwaniem jest też pomaganie innym. To łatwe i trudne jednocześnie. Łatwe, bo pomocy potrzebuje cały świat. Trudne, bo trzeba się za to zabrać. W roku 1997 założyłem fundację, ufając, że moje doświadczenie z wypraw może przynieść coś dobrego innym. Dziś organizujemy Obozy Zdobywców Biegunów dla dzieci i młodzieży, warsztaty trenerskie i rozwoju osobistego dla dorosłych. Wszystko to opieramy na autorskiej metodzie Biegun Marka Kamińskiego. A moje osobiste szukanie z czasem staje się coraz bardziej spójne i coraz bardziej zawęża się jego pole. Już nie muszę szukać na całym świecie.
 
Mówił Pan kiedyś, również metaforycznie, że nie można zamieszkać na biegunach. Może całe Pana podróżowanie jest szukaniem miejsca, w którym jednak można zamieszkać?
– Człowiek może zamieszkać tylko w Bogu – fizyczne miejsce nie ma takiego znaczenia. W pewnym sensie zamieszkałem już w tamtej jaskini w Górze Błogosławieństw. Fizycznie jestem daleko od niej, ale ona wciąż do mnie wraca. Dla ciała najlepsze nawet miejsce nic nie będzie znaczyć, jeśli dusza będzie niespokojna. Dla duszy Ziemia Święta jest szczególnym miejscem. Niektórzy je lekceważą, pytają, jakie znaczenie ma coś, co wydarzyło się tyle tysięcy lat temu. Ale Bóg to miejsce właśnie wybrał, więc to ma znaczenie! Zbliżając się do tych miejsc fizycznie, zbliżamy się również duchowo do ich tajemnicy. I wtedy człowiek chce jeszcze więcej. Chce poznawać ją coraz głębiej. Chce zamieszkać w namiocie na pustyni…
 
Mówił Pan, że po tych ostatnich duchowych pielgrzymkach, po Camino i Synaju, zacznie Pan tworzyć: malować, eksperymentować, próbować nowych rzeczy. Maluje Pan?
– Zacząłem grać w teatrze improwizacji. Od dziecka chciałem być aktorem, zawsze było mi to bliskie. Zresztą w jakimś sensie zostałem aktorem, gram siebie w filmach dokumentalnych. Teatr improwizacji odkryłem przypadkowo, podczas pobytu w Tokio, zapytałem na Facebooku, zapisałem się, zacząłem chodzić na próby i gram. W teatrze improwizacji fajne jest, że nie ma napisanych scenariuszy, nikogo się nie odtwarza – można być sobą, a przy okazji starać się coś sobą wyrazić. Rysunku też się uczę. I mam nadzieję, że zacznę malować, że ustawię sobie w domu sztalugi… Aktorstwo, malowanie i taniec – tak, to absolutnie są te trzy rzeczy, które chciałbym robić.
 
Co się teraz stanie z kamiennymi tablicami, które zaniósł Pan na Synaj i przywiózł z powrotem?
– Na razie są u mnie w domu. Chciałbym raz jeszcze wyjechać z nimi do Izraela. Wprawdzie z racji nazwiska kolekcjonuję kamienie, przywożone z różnych wypraw, to nie jestem jakoś bardzo przywiązany do rzeczy materialnych. Fajnie by było, gdyby tablice znalazły takie miejsce, które symbolicznie zakończyłoby ich drogę.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki