Dodatkowo ogrodzonej wysokim murem. Jeśli jakimś cudem uda ci się go przeskoczyć, to musisz wiedzieć, że wcale nie musi być tak, że zostaniesz przyjęty z otwartymi ramionami. Wręcz przeciwnie. Może się okazać, że prędzej poczujesz się jak intruz, którego przyjścia nikt nie oczekiwał i nikt się z twojej niespodziewanej wizyty nie cieszy.
Nie jest to subtelny opis sytuacji, ale niestety nie wyssałem go sobie z palca. Właśnie z takim Kościołem bardzo często zderzają się ludzie, którzy niekoniecznie mają do czynienia z katolicyzmem na co dzień. Mówię o osobach, które z różnych powodów przychodzą do parafii po dłuższym okresie nieuczęszczania na nabożeństwa. Albo w ogóle pojawiają się tam po raz pierwszy. Albo żyją w jakiejś skomplikowanej sytuacji.
Konkretny przykład. Znajoma para chciała ochrzcić swoje dziecko. Żyją w związku niesakramentalnym. On jest wierzący. Ona niewierząca. Jemu bardzo zależy na chrzcie. Ona szanuje jego wiarę. Nie podziela jej, ale szanuje. Przychodzą do kancelarii parafialnej. Według wskazań papieża Franciszka o takich ludzi powinniśmy się zatroszczyć najbardziej. To są ci ludzie z peryferii. Długo ich nie było, ale teraz się pojawili, więc jest szansa. Można ten moment wykorzystać. Pokazać im, że dla każdego jest nadzieja, dla każdego dobra nowina, że każdego Bóg szuka. Nawet jeśli my się do Niego odwracamy plecami i ignorujemy Go.
Niestety, nie napotkali otwartych ramion. Raczej dostali otrzeźwiający strzał pięścią prosto między oczy. Niemiły ksiądz, biurokracja, niekończące się pytania, podważanie szczerości ich intencji. Wszystko w takiej atmosferze, jakby byli na przesłuchaniu na posterunku policyjnym, a nie w kościele. Najtrafniej postawę takich księży określił papież, nazywając ich kontrolerami wiary. Zamiast otwierać na spotkanie z Bogiem, bawią się w urzędników sprawdzających, czy w papierach wszystko się zgadza.
Czy mnie takie postawy stresują? Nie. Zbyt długo już jestem w Kościele, zbyt wiele rzeczy widziałem. Ale wiem, że jest to stresujące dla wielu ludzi, o których wspomniałem. Jeśli ktoś żyje w jakiejś poplątanej sytuacji i od dawna nie był w kościele, to już sam proces podjęcia decyzji o powrocie może być bardzo trudny. Więc dobrze by było, żeby księża im nie dokładali, ale raczej ściągali z nich ciężary. Jeśli ktoś przychodzi do kościoła po dłuższym czasie i chce ochrzcić dziecko albo wziąć ślub, albo po wielu latach skorzystać z sakramentu pojednania, to potrzebuje wsparcia i zwyczajnej miłości, a nie pouczania, moralizowania i formalizmu.
W jednym z nagrań zmarły niedawno ks. Jan Kaczkowski zwrócił uwagę na problem osób, które przychodzą do kościoła raz do roku. W Wielką Sobotę. W zasadzie to zwracał uwagę nie na nich, tylko na księży, którzy ich tego dnia przyjmują. „Wyobraźmy sobie, że jestem zupełnie niewierzącym człowiekiem i idę raz w roku ze święconką do kościoła. Widać po moim dzikim wzroku, że czuję się tam jak nie u siebie. Wtedy słyszę od duszpasterza, że moje życie jest puste jak ta wydmuszka, którą przyniosłem w koszyku”. Czy taki tekst kogokolwiek przybliży do Boga? Raczej nie.
No więc apel do naszych księży jest taki, żeby byli wrażliwi. Żeby się wsłuchiwali w przychodzących do nich ludzi. Tak często poranionych i zagubionych. Wtedy świeccy na pewno będą się mniej stresować.