Szkodliwość doustnej antykoncepcji hormonalnej – to książka wielu autorów, a Pani jest jej redaktorem. Tytuł z tezą…
– Długo się nad nim zastanawialiśmy. Chcieliśmy, aby zawierał informację o treści, a z drugiej strony był na tyle neutralny i medyczny, aby sięgnęli po niego lekarze – nasza główna grupa docelowa.
Neutralny? Neutralnie brzmiałaby Doustna antykoncepcja hormonalna.
– Szkodliwość to pojęcie medyczne. Każdy lek ma działania niepożądane. Gdybyśmy wydali książkę pt. Szkodliwość antybiotyków, nikt by się nie zdziwił, bo wszyscy wiemy, że antybiotykoterapia ma skutki uboczne. Chodziło nam po głowie, aby dodać podtytuł Czy i jak odmawiać przepisywania?, ale to byłaby już ideologia.
Powstały tysiące prac o antykoncepcji. Czym Wasza książka różni się od pozostałych?
– Przede wszystkim zbiera w jednym miejscu badania kliniczne i badania wtórne, czyli metaanalizy i przeglądy systematyczne. Książka nie jest podsumowaniem jednego, jakiegoś nowego i nieznanego badania klinicznego, ale syntezą wiadomości, które już mamy. W tym sensie nie wnosi ona nic nowego. To, o czym napisaliśmy, zostało już kiedyś powiedziane. Naszą rolą było zebranie i zestawienie wiadomości, które już zaistniały w świecie nauki.
Ale skoro grupą docelową są lekarze, to pewnie od dawna mają do nich dostęp.
– Jeśli ktoś zna angielski i ma profesjonalną wiedzę, niezbędną, aby biegle poruszać się w świecie medycznych pojęć, to faktycznie od dawna powinien znać wyniki badań choćby sprzed kilku lat. Ale wielu lekarzy albo do tych badań nie próbowało dotrzeć, np. z braku czasu, albo dotarli i nie w pełni przyjęli do świadomości. Fakt jest taki, że szkodliwość doustnej antykoncepcji hormonalnej nie jest wśród lekarzy wiedzą powszechną. W pracy nad książką interesowały nas tylko wybrane aspekty, przede wszystkim szkodliwość antykoncepcji dla matki i dziecka. Stąd mieliśmy jeszcze jedną propozycję tytułu: Antykoncepcja – druga strona medalu. Bo jest ta druga strona – mniej błyszcząca, ale równie prawdziwa.
Podobno droga do wydania książki była kręta. Jak powstała publikacja?
– W sferze przyrodzonej czy nadprzyrodzonej?
W przyrodzonej. Skupmy się na faktach i nauce.
– Jako lekarz rodzinny miałam w swoim gabinecie trudną sytuację. Przyszła do mnie pacjentka po pigułkę „dzień po”. Odmówiłam przepisania i powiedziałam, że absolutnie nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Jednocześnie odesłałam ją do lekarki w gabinecie obok. Czułam się z tym fatalnie. Po pierwsze, miałam z tym „coś wspólnego”, bo wskazałam innego lekarza. Po drugie, potraktowałam pacjentkę bez miłości. Ta dziewczyna miała panikę w oczach. Mogłam wejść w świat jej emocji, zapytać, co się stało i jako lekarz ocenić, czy w tym konkretnym dniu cyklu miała w ogóle szansę zajść w ciążę – choćby to. A ja się jej pozbyłam.
Dlaczego?
– Sama się nad tym zastanawiałam, bo do tej pory nikogo tak nie potraktowałam. Zrozumiałam, że bałam się konfrontacji. Przestraszyłam się, że pani wybuchnie i mnie zwymyśla, że nie chcę przepisać pigułki. Uświadomiłam też sobie, że nie potrafiłam z nią porozmawiać, bo nikt mnie tego nie nauczył. Wtedy postanowiłam, że nie chcę, aby inni lekarze popełnili mój błąd. I to była pierwsza myśl na temat tej książki – pomóc lekarzom ogarnąć ich emocje, napisać broszurkę o tym, jak prowadzić takie rozmowy.
Ale trzymam w ręce poważną książkę a nie broszurkę.
– Pomysł ewoluował i toczył się jak kula śnieżna. Pomyślałam, że poszukam współpracowników, którzy spojrzą na temat z różnych punktów widzenia. Klucz był prosty: kto mógłby poświęcić Panu Bogu trochę czasu i swoich zdolności oraz zdecydować się na wolontariat, bo perspektywa była jasna – robota za darmo. Jedna z autorek, Karolina Walczak, prześledziła 600 pozycji z piśmiennictwa. Zajęło jej to cały rok. Było też drugie „kryterium” – osoby znane w środowisku. Stąd ginekolog Maciej Barczentewicz, psycholog Bogna Białecka czy doktor filozofii Tomasz Terlikowski – wtedy wschodząca „gwiazda” publicystyki w Polsce.
Co to znaczy „wtedy”?
– Prace nad książką rozpoczęły się w 2009 r. Pisaliśmy cztery lata, bo to było pisanie chałupnicze, po godzinach.
A potem trzy lata szukaliście wydawnictwa? Trochę długo…
– Pierwsze wydawnictwo medyczne odniosło się do książki bardzo pozytywnie. Jego szefem była pani ginekolog. Włożyła w książkę mnóstwo swojej pracy, „zafundowała” nam dwie korekty polonistyczne itd.
Ale?
– Ale książka musiała zostać zaopiniowana przez niezależnych ekspertów. Wszystkie rozdziały, oprócz jednego, który traktował o poronnym działaniu środków hormonalnych, wróciły z pozytywnymi opiniami. Ten jeden miał rekomendację „nie publikować”. Niestety, zamiast merytorycznego uzasadnienia, recenzent zdobył się na ideologiczne docinki. Nie chcieliśmy rezygnować z tej części książki, więc szukaliśmy dalej. Ostatecznie wydało ją duże medyczne wydawnictwo Medipage. Jego szef powiedział, że ma świadomość, że firmy farmaceutyczne mogą mniej chętnie kupować u niego reklamy. Ale mimo to podjął się wydania.
Jak po publikacji zareagowało Wasze środowisko?
– Różnie. Na targach ginekologii i endokrynologii zebraliśmy wiele pozytywnych komentarzy, ale zdarzało się też rzucanie książką o blat.
Z powodu tego jednego rozdziału?
– Pewnie tak.
To porozmawiajmy o nim. Piszecie, że środki antykoncepcyjne mogą, ale nie muszą zadziałać wczesnoporonnie. To znaczy jak?
– Właśnie – co to znaczy „wczesnoporonnie”? Według Wielkiego Słownika Medycznego PAN poronienie to „wydalenie jaja płodowego przed 16. tygodniem ciąży”, czyli po zapłodnieniu. Z kolei WHO podaje swoją „nową” definicję – o poronieniu mówi się dopiero wtedy, gdy zakończy się implantacja zapłodnionej komórki jajowej w macicy. Taką interpretację przyjmują niektóre gazety i internetowe portale. Pisząc, że antykoncepcja hormonalna nie ma działania wczesnoporonnego, opierają się na definicji WHO. Ale to definicja wadliwa, bo przecież ludzkie życie nie zaczyna się po zakończonej implantacji, ale w momencie zapłodnienia.
Wiedząc, że życie zaczyna się w chwili poczęcia, czy można określić, u ilu pacjentek środki zadziałają wczesnoporonnie?
– Trudno to precyzyjnie określić. Wiemy, że owulacje w czasie stosowania doustnej antykoncepcji występują – ma je od kilku do nawet 30 proc. kobiet. U części z nich przy swobodnym współżyciu dochodzi do poczęcia. Wiemy, że macica kobiet stosujących antykoncepcję jest tak zmieniona, że dziecko nie jest w stanie się zagnieździć i ginie. Do tej pory opisano na świecie jeden przypadek poronienia wskutek antykoncepcji hormonalnej. Zapewne jest ich więcej, ale nikt się nie odważy na taki wniosek, bo jest on kontrowersyjny i na ten moment mało naukowy. Ale nie trzymajmy się liczb w sensie bezwzględnym. Najważniejsze jest to, że takie zjawisko istnieje. A czy dotyczy 30 proc. kobiet, czy promila z nich, to już sprawa drugorzędna.
Czyli może być tak, że u jednej kobiety w ciągu roku środek antykoncepcyjny ani razu nie zadziała wczesnoporonnie, a u innej pięć razy?
– Teoretycznie tak, ale nie prowadzono badań klinicznych w tym kierunku. Wiemy, że młodsze kobiety około 20. roku życia częściej mają owulację mimo stosowania środków antykoncepcyjnych. Wiadomo też, że na początku stosowania antykoncepcji, gdy organizm jest w szoku hormonalnym, środki skutecznie ją blokują. Ale z biegiem czasu organizm może się „uodpornić” na hormony i może częściej dochodzić do owulacji, mimo stosowania antykoncepcji. Wiemy o tym niewiele, bo producenci antykoncepcji prowadzą badania trwające sześć miesięcy.
Sześć miesięcy? A co z kobietami, które stosują antykoncepcję hormonalną latami?
– Takich badań po prostu nie ma. One nie są w interesie firm farmaceutycznych, a z naszego punktu widzenia ich zrobienie byłoby nieetyczne. Ciekawym jest też to, że podstawowym źródłem informacji o doustnej antykoncepcji hormonalnej nie są badania prowadzone przez jej producenta, ale np. dane producentów plastrów antykoncepcyjnych. Chcąc zdobyć klientki, przekonują, że kobiety stosujące plastry owulują rzadziej.
Rzadziej, ale jednak?
– Wszystkie środki hormonalne są potencjalnie wczesnoporonne.
Dlaczego w całej publikacji używacie terminu BCP (ang. birth control pill – tabletka kontroli urodzeń), zamiast pisać po prostu „tabletka antykoncepcyjna”?
– Jestem wdzięczna za to pytanie, bo ono dotyka istoty sprawy. Po pierwsze, mówienie o doustnej antykoncepcji, że to lek, tabletka albo pigułka, wskazuje na jej leczniczy charakter. A środki antykoncepcyjne nie leczą. Przeciwnie, ze stanu fizjologicznego, jakim jest płodność, wprowadzają pacjentkę w stan patologiczny, jakim jest niepłodność. Po drugie, sformułowanie „tabletka antykoncepcyjna” utrwala przekonanie, że ona faktycznie działa przeciwpoczęciowo (bo anty-conceptio, czyli przeciw-poczęciu), a jak już mówiłam, może być inaczej. Skoro mamy potencjalność działania poronnego, jak ją nazwać? Angielskie sformułowanie jest bardziej precyzyjne. Określenie „tabletka kontroli urodzeń” mówi, że nie jesteśmy w stanie „skontrolować” poczęć, bo może do nich dojść. Możemy jedynie tą tabletką „skontrolować” urodzenia.
Czy pacjentki są świadome konsekwencji zażywania BCP?
– Mam wrażenie, że wszyscy coś tam wiedzą o skutkach ubocznych. Często słyszą o działaniach niepożądanych, ale wzruszają ramionami i wypierają to ze świadomości. Kiedy już informacje dotrą do świadomości kobiety, pojawia się lęk przed zmianą – jeśli nie hormony, to co? Pojawia się też poczucie winy, bo przecież kobiety nie chcą dokonywać aborcji, a nie wiedzą, czy BCP zadziałała u nich wczesnoporonnie, czy nie. Dziś wiem, że w rozmowie z kobietami potrzeba niezwykłej delikatności, bo mówimy o wiedzy, którą może być trudno udźwignąć.
Co badania mówią o skutkach ubocznych?
– Antykoncepcja hormonalna zwiększa ryzyko choroby zakrzepowej, a jedną z jej konsekwencji może być zgon na skutek zatorowości płucnej. To powikłanie jest przyczyną gigantycznych procesów odszkodowawczych firm farmaceutycznych. Nawet na polskim podwórku mamy taki przypadek – słyszałam, że nastoletnia wnuczka profesora ginekologii zmarła pod prysznicem na skutek zatorowości. Antykoncepcja obciąża onkologicznie. Nie wiem, dlaczego WHO zdjęło ją z listy środków kancerogennych. Najbardziej agresywny i najtrudniejszy w leczeniu podtyp raka piersi jest przyczynowo-skutkowo związany z BPC. To najpoważniejsze skutki uboczne, dające o sobie znać, gdy choroba jest zaawansowana. Inne to bóle głowy czy spadek libido. Połowa kobiet rezygnuje z pigułek z powodu skutków ubocznych, a więc uznaje, że to nie są cudowne cukierki zabierające płodność.
BCP wpływa na płodność?
– Po odstawieniu BCP organizm potrzebuje pół roku, aby odnaleźć się hormonalnie. Ale wpływ długofalowy nie jest znany, bo nie ma takich badań. Jako lekarz, nawet gdybym miała pieniądze, nie mogłabym takich przeprowadzić. Nie mogłabym kazać kobietom brać antykoncepcję przez lata, potem odstawić, współżyć i sprawdzać, czy pocznie się dziecko. Byłoby to nieetyczne.
Ginekolodzy często przepisują antykoncepcję bez zlecania wcześniej żadnych badań. Dlaczego?
– Wierzę, że chcą pomagać pacjentkom. Pewnie są przekonani, że to najlepsze rozwiązanie. Może byłoby inaczej, gdyby na własne oczy widzieli skutki antykoncepcji. A to lekarze innych specjalności: interniści, chirurdzy naczyniowi, onkolodzy „narzekają”, że oglądają jej następstwa. Jest to też pytanie do pacjentek, które od młodości stosują antykoncepcję. Czy jeśli za 30 lat zachorują na nowotwór, powiążą ten fakt z lekarzem, który w wieku 18 lat przepisał im BPC?
Czy spotkał Panią środowiskowy ostracyzm z powodu wydania książki?
– Nie albo jeszcze nie. To ten moment, kiedy muszę powiedzieć o wątku nadprzyrodzonym w powstaniu książki. Od początku miałam przekonanie, że ta publikacja to sprawa Pana Boga. Dostaliśmy mnóstwo znaków, które to potwierdziły. Między innymi taki: na spotkanie w wydawnictwie chciałam pojechać z mężem, który wydał już kilka książek, więc ma doświadczenie. Ale wyznaczono abstrakcyjną dla nas godzinę i nie mieliśmy z kim zostawić dzieci. Rozpłakałam się. „Panie Boże – mówiłam – chcesz tej książki, to co teraz wymyślasz? Przecież nie pojadę tam z dziećmi”. Zmartwiona szłam po córkę do szkoły. Trzy ulice od domu zagadnęła mnie pani, która pracowała w ogródku. Obca kobieta. „Gdyby pani chciała, mogłabym się kiedyś zająć pani dziećmi” – powiedziała ni stąd, ni zowąd.
Brzmi jak scenariusz tandetnego filmu ewangelizacyjnego.
– Pan Bóg jest dowcipny i miewa hollywoodzkie pomysły. W każdym razie znowu się rozpłakałam – z radości – i przestałam się czymkolwiek martwić. Pojechaliśmy i załatwiliśmy, co trzeba.
Mówi Pani otwarcie o swojej wierze. Nie obawia się Pani zarzutu, że katolicki światopogląd zdeterminował treść książki?
– Podczas pisania przedzierałam się przez amerykańskie piśmiennictwo. Tamtejsi naukowcy bez żenady przyznają się do swojego wyznania, robią badania o wpływie religijności na życie pacjentów itd. A my uważamy, że wiara to coś, co nie może wpływać na życie zawodowe, podczas gdy ona wpływa na każdą dziedzinę życia. Nie widzę powodu, aby zakładać naukową maskę i filtrować słowa, które świadczą o tym, że wierzę w Boga.
lek. med. Dorota Jarczewska – lekarz rodzinny, współautorka publikacji Szkodliwość doustnej antykoncepcji hormonalnej. Prywatnie żona i mama czworga dzieci. Mieszka w Krakowie.