Łączy ich jedno: wiara, że Jezus zmartwychwstał i żyje w swoim Kościele. Żeby móc uczciwie pisać o tym, co nas w tym Kościele boli, przyjąć trzeba jedno założenie: rozmawiać z ludźmi, którzy Kościołem się czują i którzy już na początku rozmowy zaznaczają, że Kościół kochają.
My słuchamy!
Punkt pierwszy. Kazania. – W Warszawie, gdzie mieszkam, i w innych miejscach, w których czasem bywam, kazania są tak kiepskie, że płakać się chce – mówi Ewa. – Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie chodzi mi wcale o jakieś rozważania teologiczne wysokich lotów. Chodzi mi o zwykłe kazanie, do którego ktoś się choć trochę przyłoży.
– Kazania to największa zmora liturgii – potwierdza Mariola z okolic Warszawy. – Mam wrażenie, że są zupełnie nieprzemyślane, jakby były układane w drodze z zakrystii do ambony. Brakuje im pomysłu, nie mają żadnej kompozycji. Błędy językowe i stylistyczne czy zaskakujące zwroty akcji są na porządku dziennym.
– My naprawdę próbujemy tych kazań słuchać! – mówi Agnieszka z Poznania. – Pół biedy błędy czy herezje w stylu „z niczego to i Pan Bóg nie stworzy”. Ale nie ma nic bardziej męczącego jak ksiądz, który próbuje kazanie skończyć i nie może. Pierwsze podejście do lądowania, odejście na drugi krąg, kołowanie, drugie podejście i znów się nie udaje, bo jakaś dygresja znosi na manowce, trzeba próba… W takich momentach najlepiej byłoby przerwać w połowie zdania i powiedzieć „amen” – wszyscy poczują ulgę, a i Pan Bóg raczej się nie obrazi.
Pomysł na dzieci
Punkt drugi. Dzieci. Dzieci w kościele są ważne i potrzebne, nikt z tym nie dyskutuje. Im wcześniej rodzice je przynoszą i przyprowadzają, tym lepiej. Problemem jest jednak brak pomysłu na dzieci. Rodzice są bezradni, bo chcą być na Mszy św., a księża nie mają pomysłu na to, co można im zaproponować. Efekt jest taki, że znudzone dzieciaki urządzają sobie wyścigi od ołtarza do kruchty i z powrotem – co zresztą często denerwuje innych uczestników liturgii. Bo zachowanie dzieci w kościele to także kwestia odpowiedzialności i wyczucia rodziców.
– Uważam, że problemem są modlitwy powszechne z udziałem dzieci – mówi Magdalena z Gniezna. – Dobrze, że próbujemy dzieci angażować. Dobrze, że uczymy zabierania głosu i brania modlitewnej odpowiedzialności za innych. Ale kiedy każde dziecko po kolei mówi, że módlmy się za rodziców, a potem jeszcze za Pana Boga i za Maryję, zaczynam się zastanawiać, jaki to ma sens? Czy nie można tych dzieci przygotować, usiąść z nimi i opowiedzieć, jak taka modlitwa powinna wyglądać?
Dobrymi chęciami…
Punkt trzeci. Muzyka. – O ból głowy i rozstrój nerwów przyprawia mnie jakość oprawy muzycznej kościelnej liturgii – dodaje Mariola. – Wszelkiej maści schole, zespoły, a nawet chóry skutecznie uniemożliwiają pobożne przeżycie nabożeństwa czy Eucharystii. Wiele dają mi do myślenia wielokrotnie słyszane w kościele słowa zachęty, kierowane przez księży przy rekrutacji do tych zespołów: „Nie umiejętności są najważniejsze, ale chęci”. Same chęci to przy muzyce chyba jednak za mało.
– Spotykałam się z tym, że ksiądz w małej parafii, zgadzał się na bardzo złego organistę, bo tak było mu wygodnie – mówi Agnieszka. – Ten zły był tani i posłuszny, poza tym nie trzeba było sobie robić kłopotu z szukaniem nowego. Tyle że ludzie w kościele zupełnie przestali śpiewać, po prostu się nie dało.
Kicz i tandeta
Punkt czwarty. Ogólna bylejakość. – Weszłam kiedyś do kościoła. Przy ołtarzy stał obraz. Patrzyłam, kombinowałam i za nic nie mogłam wymyślić, kto to jest? Dopiero przy kazaniu okazało się, że to ks. Jerzy Popiełuszko. Malarzowi ewidentnie coś nie wyszło – śmieje się Agnieszka.
– Najgorsze w tej bylejakości jest chyba przekonanie księży, że na wszystkim się znają – mówi Ewa. – Regularnie uczestniczę w życiu parafialnym, przez lata studiowałam z różnymi księżmi i niestety mam wrażenie, że chcieliby się znać na wszystkim: od kopania rowów i walki ze szczurami po fizykę kwantową i astronomię. To potem owocuje taką właśnie bylejakością: bo zamiast chwycić za telefon i poprosić o pomoc kogoś, kto się naprawdę zna, próbują robić sami. Bo „przecież umieją”. I mamy potem te dekoracje, te plakaty, tę muzykę na takim poziomie, że normalnemu człowiekowi, znającemu trochę świat, chce się wyć z rozpaczy na tę amatorszczyznę. Proszenie o pomoc naprawdę nie jest wstydem: nikt z nas na wszystkim się nie zna, dlatego jesteśmy sobie nawzajem potrzebni!
Nie jestem klientką
Punkt piąty. Wymagania. – Często mam wrażenie, że księża niczego od nas nie chcą – mówi Katarzyna z okolic Poznania. – Jestem mamą gromadki dzieci. To oczywiste, że sporo czasu poświęcam właśnie rodzinie. Ale w kościele nie chcę się czuć jak klient w kiosku. Tymczasem często odnoszę wrażenie, że nikt mnie tam na nic poza niedzielą Mszą nie zaprasza. Dla moich dzieci, które są jeszcze małe, nie ma żadnych propozycji. Nie ma żadnego miejsca, w którym moglibyśmy się spotkać. To wcale nie jest tak, że my wszyscy chcemy żyć lekko, łatwo i przyjemnie. Ale w świecie, gdzie jest tyle wyzwań chcemy, by również w Kościele stawiać przed nami wymagania.
Człowiek, człowiek, człowiek
Punkt szósty. Bracia i siostry – Irytują mnie ludzie, którym Kościół jest potrzebny tylko po to, żeby ochrzcić dzieci, zrobić imprezę pierwszokomunijną i wziąć ślub – mówi Ewa. – Tacy, którzy wybierają sobie tylko to, co im się w Kościele podoba.
To jest ten ból, który łączy świeckich i księży. – Ludzie niczego nie chcą – mówi ks. Henryk. – Uważają, że Kościół to sprawa i problem księdza, który powinien wszystko sam przygotować, sam załatwić i podać wiernym na tacy jako gotową usługę. A przecież jesteśmy wspólnotą i razem ten Kościół tworzymy!
– Czasem mam wrażenie, że pracuję w kiosku z gazetami – śmieje się ks. Michał. – Dzień dobry, poproszę chrzest. A dla mnie pogrzeb. Ile płacę? I pewnie modlą się w duchu, żebym nie zaczął zadawać pytań, żebym z nimi nie rozmawiał, a już broń Boże nie o Panu Bogu!
– Taka roszczeniowa postawa jest bardzo widoczna na przykład w trakcie kolędy – mówi ks. Adam. – Ludzie siadają i czekają, że będę ich zabawiał. Kiedy próbuję rozmawiać, uciekają albo zbywają mnie jednym słowem. Czekają, aż wreszcie sobie pójdę. Bywa, że kolęda jest naprawdę ważna, piękna i owocna, ale bycie niemile widzianym gościem w domu do przyjemności nie należy.
– O tym to pewnie najtrudniej jest mówić – przyznaje ks. Marek. – Ale w Kościele niestety bolą mnie relacje z braćmi kapłanami… To, że tak trudno tam rozmawiać o Bogu czy choćby o pracy duszpasterskiej. To, że każdy zajmuje się własnym ogródkiem i tak trudno nam współpracować. Że nikt tak nie wyśmieje zapału, jak bracia. Że nikt tak nie plotkuje, jak bracia. Ale to jednak bracia, więc się uczymy tej trudnej miłości…