Logo Przewdonik Katolicki

Trudna miłość

Monika Białkowska
Fot. R. Woźniak/PK

Kościół – jak każda wspólnota – czasem boli. Nic dziwnego, skoro spotykają się w nim ludzie różnych charakterów i temperamentów, mający różne oczekiwania i różne grzechy na sumieniu.

Łączy ich jedno: wiara, że Jezus zmartwychwstał i żyje w swoim Kościele. Żeby móc uczciwie pisać o tym, co nas w tym Kościele boli, przyjąć trzeba jedno założenie: rozmawiać z ludźmi, którzy Kościołem się czują i którzy już na początku rozmowy zaznaczają, że Kościół kochają.
 
My słuchamy!
Punkt pierwszy. Kazania. – W Warszawie, gdzie mieszkam, i w innych miejscach, w których czasem bywam, kazania są tak kiepskie, że płakać się chce – mówi Ewa. – Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie chodzi mi wcale o jakieś rozważania teologiczne wysokich lotów. Chodzi mi o zwykłe kazanie, do którego ktoś się choć trochę przyłoży.
– Kazania to największa zmora liturgii – potwierdza Mariola z okolic Warszawy. – Mam wrażenie, że są zupełnie nieprzemyślane, jakby były układane w drodze z zakrystii do ambony. Brakuje im pomysłu, nie mają żadnej kompozycji. Błędy językowe i stylistyczne czy zaskakujące zwroty akcji są na porządku dziennym.
– My naprawdę próbujemy tych kazań słuchać! – mówi Agnieszka z Poznania. – Pół biedy błędy czy herezje w stylu „z niczego to i Pan Bóg nie stworzy”. Ale nie ma nic bardziej męczącego jak ksiądz, który próbuje kazanie skończyć i nie może. Pierwsze podejście do lądowania, odejście na drugi krąg, kołowanie, drugie podejście i znów się nie udaje, bo jakaś dygresja znosi na manowce, trzeba próba… W takich momentach najlepiej byłoby przerwać w połowie zdania i powiedzieć „amen” – wszyscy poczują ulgę, a i Pan Bóg raczej się nie obrazi.
 
Pomysł na dzieci
Punkt drugi. Dzieci. Dzieci w kościele są ważne i potrzebne, nikt z tym nie dyskutuje. Im wcześniej rodzice je przynoszą i przyprowadzają, tym lepiej. Problemem jest jednak brak pomysłu na dzieci. Rodzice są bezradni, bo chcą być na Mszy św., a księża nie mają pomysłu na to, co można im zaproponować. Efekt jest taki, że znudzone dzieciaki urządzają sobie wyścigi od ołtarza do kruchty i z powrotem – co zresztą często denerwuje innych uczestników liturgii. Bo zachowanie dzieci w kościele to także kwestia odpowiedzialności i wyczucia rodziców.
– Uważam, że problemem są modlitwy powszechne z udziałem dzieci – mówi Magdalena z Gniezna. – Dobrze, że próbujemy dzieci angażować. Dobrze, że uczymy zabierania głosu i brania modlitewnej odpowiedzialności za innych. Ale kiedy każde dziecko po kolei mówi, że módlmy się za rodziców, a potem jeszcze za Pana Boga i za Maryję, zaczynam się zastanawiać, jaki to ma sens? Czy nie można tych dzieci przygotować, usiąść z nimi i opowiedzieć, jak taka modlitwa powinna wyglądać?
 
Dobrymi chęciami…
Punkt trzeci. Muzyka. – O ból głowy i rozstrój nerwów przyprawia mnie jakość oprawy muzycznej kościelnej liturgii – dodaje Mariola. – Wszelkiej maści schole, zespoły, a nawet chóry skutecznie uniemożliwiają pobożne przeżycie nabożeństwa czy Eucharystii. Wiele dają mi do myślenia wielokrotnie słyszane w kościele słowa zachęty, kierowane przez księży przy rekrutacji do tych zespołów: „Nie umiejętności są najważniejsze, ale chęci”. Same chęci to przy muzyce chyba jednak za mało.
– Spotykałam się z tym, że ksiądz w małej parafii, zgadzał się na bardzo złego organistę, bo tak było mu wygodnie – mówi Agnieszka. – Ten zły był tani i posłuszny, poza tym nie trzeba było sobie robić kłopotu z szukaniem nowego. Tyle że ludzie w kościele zupełnie przestali śpiewać, po prostu się nie dało.
 
Kicz i tandeta
Punkt czwarty. Ogólna bylejakość. – Weszłam kiedyś do kościoła. Przy ołtarzy stał obraz. Patrzyłam, kombinowałam i za nic nie mogłam wymyślić, kto to jest? Dopiero przy kazaniu okazało się, że to ks. Jerzy Popiełuszko. Malarzowi ewidentnie coś nie wyszło – śmieje się Agnieszka.
– Najgorsze w tej bylejakości jest chyba przekonanie księży, że na wszystkim się znają – mówi Ewa. – Regularnie uczestniczę w życiu parafialnym, przez lata studiowałam z różnymi księżmi i niestety mam wrażenie, że chcieliby się znać na wszystkim: od kopania rowów i walki ze szczurami po fizykę kwantową i astronomię. To potem owocuje taką właśnie bylejakością: bo zamiast chwycić za telefon i poprosić o pomoc kogoś, kto się naprawdę zna, próbują robić sami. Bo „przecież umieją”. I mamy potem te dekoracje, te plakaty, tę muzykę na takim poziomie, że normalnemu człowiekowi, znającemu trochę świat, chce się wyć z rozpaczy na tę amatorszczyznę. Proszenie o pomoc naprawdę nie jest wstydem: nikt z nas na wszystkim się nie zna, dlatego jesteśmy sobie nawzajem potrzebni!
 
Nie jestem klientką
Punkt piąty. Wymagania. – Często mam wrażenie, że księża niczego od nas nie chcą – mówi Katarzyna z okolic Poznania. – Jestem mamą gromadki dzieci. To oczywiste, że sporo czasu poświęcam właśnie rodzinie. Ale w kościele nie chcę się czuć jak klient w kiosku. Tymczasem często odnoszę wrażenie, że nikt mnie tam na nic poza niedzielą Mszą nie zaprasza. Dla moich dzieci, które są jeszcze małe, nie ma żadnych propozycji. Nie ma żadnego miejsca, w którym moglibyśmy się spotkać. To wcale nie jest tak, że my wszyscy chcemy żyć lekko, łatwo i przyjemnie. Ale w świecie, gdzie jest tyle wyzwań chcemy, by również w Kościele stawiać przed nami wymagania.
 
Człowiek, człowiek, człowiek
Punkt szósty. Bracia i siostry – Irytują mnie ludzie, którym Kościół jest potrzebny tylko po to, żeby ochrzcić dzieci, zrobić imprezę pierwszokomunijną i wziąć ślub – mówi Ewa. – Tacy, którzy wybierają sobie tylko to, co im się w Kościele podoba.
To jest ten ból, który łączy świeckich i księży. – Ludzie niczego nie chcą – mówi ks. Henryk. – Uważają, że Kościół to sprawa i problem księdza, który powinien wszystko sam przygotować, sam załatwić i podać wiernym na tacy jako gotową usługę. A przecież jesteśmy wspólnotą i razem ten Kościół tworzymy!
– Czasem mam wrażenie, że pracuję w kiosku z gazetami – śmieje się ks. Michał. – Dzień dobry, poproszę chrzest. A dla mnie pogrzeb. Ile płacę? I pewnie modlą się w duchu, żebym nie zaczął zadawać pytań, żebym z nimi nie rozmawiał, a już broń Boże nie o Panu Bogu!
– Taka roszczeniowa postawa jest bardzo widoczna na przykład w trakcie kolędy – mówi ks. Adam. – Ludzie siadają i czekają, że będę ich zabawiał. Kiedy próbuję rozmawiać, uciekają albo zbywają mnie jednym słowem. Czekają, aż wreszcie sobie pójdę. Bywa, że kolęda jest naprawdę ważna, piękna i owocna, ale bycie niemile widzianym gościem w domu do przyjemności nie należy.
– O tym to pewnie najtrudniej jest mówić – przyznaje ks. Marek. – Ale w Kościele niestety bolą mnie relacje z braćmi kapłanami… To, że tak trudno tam rozmawiać o Bogu czy choćby o pracy duszpasterskiej. To, że każdy zajmuje się własnym ogródkiem i tak trudno nam współpracować. Że nikt tak nie wyśmieje zapału, jak bracia. Że nikt tak nie plotkuje, jak bracia. Ale to jednak bracia, więc się uczymy tej trudnej miłości…
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki