Logo Przewdonik Katolicki

Kazanie bez waty

Monika Białkowska
łowo Boże głosi się osobie, która może w jego świetle zbadać swoje życie i motywacje, skorygować cele, zachwycić się Jezusem / fot. R. Woźniak / PK

Wywiad z o. dr Tomaszem Zamorskim OP, dawniej duszpasterzem dzieci i młodzieży, obecnie kaznodzieją, o tym, w jaki sposób głosić kazania.

Zacznijmy od dzieci. Mam wrażenie, że właśnie z mówieniem do dzieci mamy w Kościele największy problem…
– Słowo Boże głosi się osobie, która może w jego świetle zbadać swoje życie i motywacje, skorygować cele, zachwycić się Jezusem i podjąć decyzję: chcę iść za Nim, chcę się nawracać. Ile z tego rozumie dziecko? W jakim sensie może się ono nawrócić? W Kościele w Polsce sporo uwagi poświęca się dzieciom, być może wychodząc z założenia, że są jego przyszłością. Moje doświadczenie kaznodziejskie podpowiada mi, że to nie tak powinno być. Zbyt wiele poświęcamy dzieciom dobrej energii, którą powinniśmy raczej skierować ku dorosłym. W próby głoszenia dzieciom wkładamy masę wysiłku, angażujemy pacynki, maskotki, wspierające zespoły świeckich. Duszpasterz stara się dzieci zabawić, skanalizować ich energię w pląsach czy w rozwrzeszczanym śpiewie. Nieustannie szuka form, które sprawią, że będą  siedziały i słuchały albo zaangażują się w dialog, byle tylko się nie nudziły. Gdzie w tym wysiłku i pracy jest miejsce na przeżycie misterium? Niestety, dominuje pokusa, żeby z Mszy św. zrobić reality show – im śmieszniej, tym fajniej; im głośniej, tym fajniej; im bardziej dzieci są pobudzone, tym lepiej. A przecież nie to jest celem głoszenia. Jeśli nauczymy dzieci tylko takiej formy uczestnictwa, to za każdym razem będziemy musieli wymyślać coś bardziej ekstrawaganckiego. Może rozbijemy telewizor, żeby było fajnie? Może celebrans włoży perukę? Może będziemy polewać się wodą? Pytanie tylko, czemu to służy? Zabawa tak: ale niech ona będzie poza Mszą św.
Homilia podczas Mszy św. to często jedyna okazja, żeby spotkać się z dorosłymi, porozmawiać, pociągnąć ich do Pana Boga. My tę okazję zamieniamy na zabawę z dziećmi. Uzasadniamy to dobrem dzieci, chęcią nowoczesnego przekazywania wiary, ale czy te formy są rzeczywiście skuteczne?
 
Czy w takim razie tak zwane „Msze dziecięce” mają sens?
– Teologicznie nie istnieje coś takiego, jak Msza św. dla dzieci. Jest tylko Msza z ich udziałem. Ściąganie na nią jak największej liczby dzieci i zamienianie liturgii w bajkowe widowisko jest absolutnie nieuzasadnione teologicznie i niezgodne z duchem Mszy św. Owszem, Jezus mówił: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie” – ale brał je i błogosławił, a nauczał dorosłych. Dlatego uważam, że w czasie Mszy św. słowo Boże powinno być głoszone do dorosłych. Msza św. ma pozostać formą modlitwy i słuchania Słowa, które prowadzi do przeżycia tajemnicy, a nie rozrywką dla dzieci.
W pierwszych wiekach chrześcijaństwa słowo Boże głoszono dorosłym. Dziećmi nikt się nie zajmował, bo to robili rodzice! Oni dbali o katechezę i o wpajanie im wiary. I dziś również, choć to bardzo trudne do przyjęcia, głównym głoszącym słowo Boże dziecku jest rodzic. Wiem, że rodzice chcieliby dziś całą opowieść o Panu Bogu i sprawy religii oddać w ręce specjalistów: księży, sióstr zakonnych czy katechetów, ale to jest pomyłka. Jeśli w domu nie będzie chodziło o Pana Boga, to szkolno-kościelne uczenie wiary nie będzie miało mocy realnego oddziaływania. Jeśli w domu nie będzie odniesień do Boga, nie będzie modlitwy, cały głoszony w kościele świat sacrum zawieszony będzie w próżni. Na tym właśnie polega  problem sensowności głoszenia kazania dzieciom. Wkładamy mnóstwo energii w coś, co funkcjonuje w próżni. Ten ogromny wysiłek należałoby raczej skierować do rodziców, żeby ich nauczyć, żeby pomóc, żeby podpowiedzieć. Żeby zobaczyli, że wiara jest również wiernością wierze w dniu codziennym wiernością modlitwom, gestom i znakom.
 
Czy w takim razie należałoby zrezygnować z Mszy ze specjalnym udziałem dzieci, czy raczej znaleźć dla dzieci inne miejsce?
– Być może jest to sprawa proporcji, zachowania równowagi pomiędzy treścią i formą, aktualnej pamięci o liturgii. Na początku kapłańskiej posługi byłem pełen pomysłów. Przełożony poprosił, żebym odprawiał Msze św. z udziałem dzieci. Zauważyłem wtedy, że po pierwsze tych dzieci wcale nie ma tak dużo – a po drugie, że notorycznie razem z rodzicami spóźniają się na Mszę i poukrywane są gdzieś w kościele. Wpadłem na pomysł z Dziabągiem. Podczas ogłoszeń parafialnych ministranci wnieśli ogromną kopertę, do której prawie zanurkowałem, żeby wyciągnąć karteczkę z napisem: „Będę za tydzień – Dziabąg. Przyjdźcie 15 minut przede Mszą”. W następną niedzielę kwadrans przed Mszą kościół był pełen ludzi. Dziabąg okazał się całkiem sporą pacynką, rezolutnym szmacianym chłopcem, który o wszystko bezczelnie pytał. Odprawiałem Msze św. z udziałem dzieci przez dwa lata i przez dwa lata przed ich rozpoczęciem prowadziłem rozmowy z Dziabągiem. Nie było mowy, żeby ktoś się spóźnił! Nie było też pytań głupich ani zakazanych. Tłumaczyliśmy i wyjaśnialiśmy sobie, po co zapala się świeczki w kościele, jakie znaczenie ma cały wystrój, poszczególne figury, ołtarz. Udało się na tym dziecięcym poziomie przeprowadzić rozmowy na temat liturgicznych symboli, miejsc i czynności, które wykonuje się w kościele. Ale to wszystko działo się przede Mszą. W czasie Mszy św. modliliśmy się, czasem również w homilii sięgałem po formę dialogu.
 
Dialogowane kazania to bodaj najpowszechniejsza forma mówienia do dzieci. Efekty wskazują, że raczej nie najłatwiejsza…
– Dialogowane kazanie jest bardzo trudną formą. Kaznodzieja musi precyzyjnie wiedzieć, co chce dzieciom powiedzieć i jakie pytania zadać. Każdą odpowiedź dziecka trzeba zauważyć i nie poprzestać na tym, że jest ona czasem nie na temat. Ważne jest, żeby cokolwiek dziecko powie, umysł kaznodziei na tym się nie zatrzymywał, ale szukał, jak wykorzystać to dla narracji. Na tym polega trudność takich kazań: nie mogę mieć tylko jednej ścieżki, ale muszę być gotowym na wiele dróg. Wiem, dokąd chcę dziecko zaprowadzić, ale cały czas zachowuję czujność i sprawdzam, czy to, co ono mówi, prowadzi mnie w dobrym kierunku i czy mogę tam podążyć. Błąd popełniany nagminnie polega na rozminięciu się z zaplanowanym celem albo po prostu na nieprzygotowaniu („nie wiem, o co mi chodzi”, „jakoś to będzie”, „dzieci zawsze coś powiedzą”).
Myślę, że jeśli już decydujemy się na mówienie do dzieci, najlepsza jest po prostu opowieść biblijna. Będzie to zrozumiałe, a biblijni bohaterowie zaludnią dziecięcą wyobraźnię. Nie mam pewności, czy słuszne jest odwoływanie się do jakiejś współczesnej mitologii, do bohaterów dziecięcego świata. Wydaje mi się, że w dzieciach trzeba zakorzeniać Biblię, ciągle powtarzać tamte historie, wydobyć z nich ciekawą puentę, zaproponować „zadanie domowe”. Trzeba jednak pamiętać, że nawet wtedy nie przestajemy mówić do dorosłych i o nich nie wolno zapomnieć. Konstrukcja dziecięcej homilii powinna być tak przemyślana, by treści kierowane były dla dorosłych, a jednocześnie  zrozumiałe dla dzieci.
 
Dzieci w liturgii to często również dzieci czytające lekcje lub uczestniczące w modlitwie powszechnej „spontanicznej”…
– Czytanie również jest głoszeniem. Jeśli liturgiczne lekcje czyta zestresowane dziecko, które duka, bezrozumnie łączy frazy i nie rozumie tekstu, to jest to pomyłka. Słowo Boże, jeśli ma być usłyszane przez odbiorców, musi być czytane ze zrozumieniem. Ważna jest i interpretacja, i intonacja, i przecinki – dopiero wtedy słyszę, co Bóg do mnie mówi. Dziecko tego nie potrafi, jest zestresowane, łapie krótkie oddechy, to wszystko utrudnia percepcję słowa Bożego.
Zasadniczo mikrofon w kościele daje się dzieciom po to, żeby się poczuły zauważone. Jest to dla nich sytuacja stresująca, ale i wyróżniająca, dziecko biegnie potem do rodziców pochwalić się: „Mamo, słyszałaś, mówiłem!”. Ale czy to jest modlitwa? W modlitwie powszechnej dzieci słyszą modlitwy kolegów i powtarzają je po raz kolejny: że „za mamę, za księdza, za Pana Jezusa, za Maryję”. To czasem jest zabawne, ale czy tak ma wyglądać modlitwa podczas liturgii? Czy tak chcemy wychowywać kolejne pokolenia? Owszem, to zostanie w pamięci dziecka jako wspomnienie „mieliśmy fajne Msze”. Ale czy to właśnie jest to najistotniejsze, fundujące wiarę doświadczenie? Czy to wystarczy, żeby zapuścić korzenie w Ewangelii, w Kościele, we wspólnocie? Nie jestem co do tego przekonany…
 
Prowadzą ojcowie warsztaty kaznodziejskie. To daje pewien wgląd w kondycję polskiego kaznodziejstwa.
– Po każdych kolejnych warsztatach mam wrażenie, że głoszenie kazań dla większości księży jest dużym wysiłkiem. W wielu miejscach głoszą rzadko, unikają tego, korzystają ze starych notatek, przestają się rozwijać jako kaznodzieje. Wielu też z nikim o tym nie rozmawia. Na plebanii nie dokonuje się korekty: „Słuchaj, świetnie dziś powiedziałeś, ważny temat, przejrzysta struktura, dobry, egzystencjalny przykład”. Tego brakuje, ale nikt się do tego nie przyzna, bo wtedy trzeba by się również zgodzić na krytykę: „Stary, co ty mówiłeś? Jak jesteś nieprzygotowany, to może w ogóle nie wychodź na ambonę, ale nie opowiadaj takich rzeczy!”. Uczciwa rozmowa oznacza, że czasem będzie bolało. Może się okazać, że mimo moich wysiłków wciąż nie potrafię. Nie ma doskonałego kazania, nawet wybitnym kaznodziejom się one tylko zdarzają, na ogół to po prostu przyzwoite rzemiosło. Jeśli jednak z nikim o tym nie rozmawiam, nie weryfikuję swojego warsztatu, to nie wiem, co mógłbym zrobić lepiej. Zresztą sprawa dotyczy też świeckich. Dlaczego, jak słyszą złe kazania, nie rozmawiają o tym ze swoimi duszpasterzami? Dlaczego nie powiedzą: „Proszę księdza, pisać kazań nie będę, ale mogę pomóc, podpowiem”. Bez tego głosu musimy potem słuchać o etyce życia małżeńskiego, uzasadnianej przykładami z Holokaustu – a przecież to są dwa różne światy! Kaznodzieja potrzebuje kontrapunktu, rozmówcy. Tymczasem księża nawet między sobą o tym nie rozmawiają, każdy na mocy święceń głosi swoje, koniec sprawy. To wielki grzech zaniedbania. W Łodzi, w naszym klasztorze, stwarzamy możliwość pracy nad kaznodziejstwem, dla tych, którzy tego chcą. Na szczęście są tacy, którzy i naprawdę ciężko pracują, ale też znajdują na nowo radość głoszenia.
 
Czego uczą się księża podczas warsztatów?
– Nasza praca polega głównie na tym, żeby pomóc kaznodziei odkryć jego potencjał. Może ma świetną barwę głosu, która pomaga mu zyskać zainteresowanie słuchacza? A może przeciwnie, jakąś potworną manierę, fałszywą melodię podczas głoszenia? W zwyczajnej rozmowie wszystko jest OK, a nagle na ambonie mamy do czynienia z innym człowiekiem. Po co? Pierwszą pracą, jaką wykonujemy, jest zbadanie, jakie mamy wpojone paradygmaty kaznodziejskie, a bywają one różne: „Na ambonie nie wypada się uśmiechać”, „Na ambonie nie wolno wymachiwać rękami”, „Na ambonie nie można robić długich przerw”. Wiele tych przekonań to najzwyklejsze zabobony i nieprawdy, które skutecznie unieruchamiają kaznodzieję. Współczesnym ideałem komunikacyjnym jest mówienie naturalne. Nie musimy już uciekać się do patetyzmu, do wielkich fraz. Homilia jest rozmową, jak rozmowa Jezusa w drodze z uczniami idącymi do Emaus. W naszej pracy warsztatowej ważne są emocje i uczucia, a więc radzenie sobie ze stresem czy angażowanie uczuć. Wysiłek uczestników warsztatów polega na odblokowaniu potencjału, wtedy przekaz kaznodziejski staje się dużo bogatszy. Podczas warsztatów podpowiadamy też, jak czytać Pismo Święte, pokazujemy metody i sposoby, uczymy, jak w danym fragmencie odnaleźć przesłanie kerygmatyczne, żeby głoszenia nie zamieniać w tanie moralizowanie. Przypominamy, że słowo Boże musi leczyć, podkreślamy więc wymiar terapeutyczny. Uczymy wrażliwości na słuchacza – czy  w kazaniu słuchacz dostał lekarstwo na swoją  ranę? Czy zaopiekowałem się moim samarytaninem, tym, który stoi po drugiej stronie ambony? Czy moje słowo go podniosło, czy zabiło? Zainspirowało do życia czy wywołało poczucie, że nawet w Kościele zabierają mu chęć do życia? Terapia to dzisiaj bardzo ważny wymiar głoszenia słowa Bożego.
 
Czy kazaniem można zrobić krzywdę?
– Pan Bóg posłużył się oślicą Baalama, więc posłuży się i głupim księdzem, poradzi sobie z  pomyłką, i nietrafionym kazaniem, nawet z tego wyprowadzi dobro. Na tym polega misteryjny i natchniony charakter głoszenia jako takiego. Tym niemniej bądźmy uczciwi: są czasem po prostu bardzo złe kazania: nieprzygotowane, nie na temat albo mające tematów zbyt wiele, będące zlepkiem pobożnych zdań, wypowiadanych nie wiadomo po co. Złe kazania mogą być szkodliwe. Wiążę to przede wszystkim z pychą, czyli postawą kaznodziei, który nie wkłada w przygotowanie kazania wysiłku, nie czyta, nie słucha, nie modli się, nie rozszerza swojego pojmowania świata i człowieka w świetle Ewangelii. Pycha kaznodziei to rodzaj mieszaniny ignorancji i pewności tego, który posiada same odpowiedzi. Bywa, że  mówimy na ambonie rzeczy niesprawdzone, odwołując się raczej do jakiegoś przesądu niż wiary, do nieprawdziwych danych lub poglądów: zwłaszcza na płaszczyźnie psychologiczno–antropologicznej. Zależy nam, żeby kogoś podprowadzić do Ewangelii, ale malujemy Jezusa w czarnych barwach, zaczynamy straszyć, piętnować. Eucharystię w pierwszych wiekach nazywano „pokojem”! I głoszone podczas niej słowo też miało być pokojem, miało jednoczyć ludzi! Jeśli kazanie dzieli i odróżnia „naszych” od „obcych”, jeśli w kazaniu szuka się tylko zła i sieje się zamęt i nieufność, to będzie to szkodliwe mówienie. Nie wiem, czy analogia nie jest za mocna – ale tak jak politycy dla osiągnięcia władzy używają religii, tak i nasze ignorancja zaprzęga czasem religię, żeby siać głupotę. Potrafimy religijnie uzasadniać swoje osobiste fobie lub przekonania, a to jest absolutnie szkodliwe i nie ma nic wspólnego z głoszeniem słowa Bożego.
 
Często kazania są po prostu irytujące. Ksiądz mówi dziwnym tonem i nie zwraca uwagi na to, że ludzie dawno się wyłączyli.
– Manieryzmy, „kaznodziejska wata”, pobożne pustosłowie to obiektywnie błędy w sztuce, świadczące o braku kultury i poczucia smaku. Jeśli kogoś szanuję i chcę z nim wejść w dialog, to nie muszę przez modulację głosu „stawiać się” ponad nim, jako mentor. Homilia ma być przyjacielską rozmową, dlatego trzeba szukać naturalnego i prawdziwego głosu. Zresztą nawet specjaliści od emisji głosu mówią, że kiedy człowiek mówi w swojej naturalnej rozpiętości, wtedy się nie męczy – a kiedy wchodzi na fałszywe tony, wysycha mu w gardle, jest spięty. Są też badania mówiące o tym, że słuchani jesteśmy też tylko wtedy, gdy mówimy naturalnym głosem. Dlatego kiedy słyszymy jakąś manierę na ambonie, warto iść i zapytać: „Co ksiądz robi? Przecież jak ksiądz ze mną rozmawia, to mówi, ksiądz normalnie, jak człowiek do człowieka. Dlaczego ksiądz na tej ambonie tak się zmienia?”. Trzeba zadawać takie pytania, stawiać księdza nawet w niekomfortowej sytuacji, a może się to stać impulsem do zmiany. Może komuś się wydaje, że tak właśnie powinien mówić, że tak jest dobrze? To, że ludzie są znudzeni i zmęczeni kazaniem, wyraźnie widać z ambony. Świadomy kaznodzieja mobilizuje się wtedy, żeby szybko odzyskać słuchaczy. Problem polega na tym, że wielu to nie przeszkadza, bo nie mówią do ludzi, tylko „głoszą chwałę Bożą” ponad ich głowami.
 
Spotykam księży którzy mówią – nie mam czasu. Szkoła, spowiedź, Msza, grupy, na czytanie czy przygotowanie kazania nic już nie zostaje.
– Zgoda na niedoczas to zgoda na jałowienie. Jeśli nie ma dopływu świeżej wody, wszystko robi się stęchłe, nie niesie życia. Kiedy więc słyszę o braku czasu, to stawiam pytanie: czym żyjesz? Co musisz robić, a co i bez ciebie będzie działało? Jak dbasz o siebie samego? Nie zrobisz tego, jeśli nie żyjesz w dyscyplinie, jeśli nie kierujesz się jakimiś priorytetami. Wielu księży rzeczywiście pracuje od rana do nocy. Warto zrobić duchowy remanent, a wtedy znajdzie się czas i na czytanie, na rozważanie Słowa, na przygotowanie się do głoszenia. Kaznodzieja ma obowiązek znać Biblię i ma obowiązek znać świat tak, jak zna Biblię. To jest źródło jego kaznodziejstwa. Musi wiedzieć, do kogo mówi, wniknąć w ludzkie sprawy, rozumieć głębiej i przenikliwiej zachodzące w świecie procesy historyczne, społeczno–ekonomiczne i wnikać w ich mechanizmy (wojny, głód, bieda, niesprawiedliwość społeczna). Z jednej strony więc jest to praca intelektu, z drugiej serca, które pozostaje przy Bogu, a przez to bardzo blisko człowieka. W kaznodziejstwie Bóg może posłużyć się  jedynie ludzką mową, a to bardzo niewiele i bardzo dużo zarazem.



O. dr Tomasz Zamorski OP
Był duszpasterzem dzieci i młodzieży, obecnie jest kaznodzieją rekolekcjonistą i wykładowcą homiletyki, a także współprowadzącym warsztaty kaznodziejskie w łódzkim klasztorze.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki