Czego oczekują ludzie od kazań?
– Trzech rzeczy: po pierwsze, żeby to było oparte na słowie Bożym. Po drugie, żeby było rzeczowe, na konkretny temat, naprawdę o czymś, a nie o wszystkim. Po trzecie, żeby to było jak najprościej powiedziane, wyjaśniające, powiedziane zrozumiałym językiem, z obrazami, metaforami, ilustracjami z życia. To są takie trzy elementy, które są gwarancją porządnego kazania.
I to już wystarcza?
– Do tego potrzebne jest to, co nazywam przyprawami dobrego pokarmu, którym jest słowo Boże. Pierwsza z nich to świeżość. Ona jest, jeśli czytane przez kaznodzieję słowo budzi w nim samym ciekawość, jeśli dla niego również jest nowiną. Jeśli odkrywa, że to, co będzie mówił, to ma walor nowości w jego doświadczeniu, w przeżyciu, odkryciu. „Słuchajcie, chciałbym się z wami bardzo podzielić tym, co na nowo do mnie dotarło!”. Kaznodzieja, który wychodzi i nie ma tego czegoś, nie zdobędzie uwagi ludzi. Nie bez powodu nazywa się Ewangelię dobrą nowiną. Zatem po pierwsze: potrzebny walor odkrycia, nowości dla ciebie samego, który głosisz.
A druga przyprawa?
– Nawet jeśli mówisz o trudnych rzeczach, o przykrych wiadomościach, o słabościach, wadach, grzechach, to ostatecznie chodzi o dobro – o to, co Bóg chce w Tobie zrobić. W tym wszystkim jest Boża obietnica. Jedno z ćwiczeń, które przeprowadzamy z księżmi na warsztatach kaznodziejskich, jest takie: zamień zakaz na błogosławieństwo. Weź przykazanie „nie cudzołóż” i powiedz je inaczej, używając formuły błogosławieństwa, która zaczyna się umownie od „obyś…”. Jak byś dokończył to zdanie? Wydobądź dobro, do którego Bóg chce cię poprowadzić, nawet tam, gdzie cię ostrzega przed złem. Tylko dobro może nas pociągnąć!
Nie boi się Ojciec, że to, co dla niego jest świeże, dla innych już takie nie będzie? Ojca pytania nie muszą być pytaniami wszystkich ludzi.
– Kaznodzieja nie jest przed Bożym słowem we własnym tylko imieniu. Jest razem z innymi. Kiedy przygotowuję kazanie, mam przed sobą wyklejankę, takie tablo. Jest na nim kilkanaście postaci ważnych w moim życiu. Każda z nich ma inny profil intelektualny, inne wykształcenie, inne doświadczenie, inną estetykę. Kiedy myślę nad kazaniem, oni są ze mną. Takie symboliczne przywołanie tych ludzi sprawia, że staję przy słowie z tymi, do których mam mówić. Czasami przypominają mi się pytania, które ludzie stawiają. Zastanawiam się, jak ten konkretny człowiek tę Ewangelię by przeczytał, co by to w niej wzbudziło? Mam w ten sposób dodatkowe uszy i dodatkową wrażliwość tych wszystkich, do których będę mówił.
Dziś Ojciec prowadzi warsztaty z mówienia kazań, ale sam też pewnie do tego dorastał?
– Pamiętam takie dwie sytuacje, które mi ustawiły życie dominikańskie, a zwłaszcza kaznodziejskie. Pierwsza miała miejsce na pieszej pielgrzymce hippisów ze zmarłym niedawno ks. Szpakiem. Tłumaczyłem coś bardzo teologicznie jednemu hippisowi. Na koniec usłyszałem: „Słuchaj, nie przekonałeś mnie. Ale już mi się nie chce z tobą gadać”. To najpierw wzbudziło we mnie straszną złość, a potem pomyślałem: „Jak to powiedzieć prościej?”. Od tamtego momentu czegokolwiek słuchałem, nawet jeśli to były wykłady, zawsze próbowałem sobie wyobrazić tamtego hippisa i wymyślić, jak by mu to powiedzieć w sposób zrozumiały. Tamto wydarzenie zaimplantowało taki filtr w mojej wrażliwości.
A druga sytuacja?
– Na tej samej pielgrzymce mówiłem bardzo mistyczne kazania. Podszedł potem do mnie ks. Szpak i powiedział: „Wojtuś, ale powiedz: jak to zrobić?”. To był głos autorytetu, który mówił, że to jest fajne, to jest nawet przemyślane, to jest mądre, to nie jest odgrzewany kotlet, ale brakuje tego czegoś, co by trafiło do tych konkretnych ludzi. Ks. Szpak tych ludzi znał, wiedział, że mówię ponad ich głowami, i wiedział, że oni bardzo by chcieli coś z tego wziąć, ale nie mają o co się zaczepić. „Jak to zrobić, powiedz!?”. Takie filtry daje nam życie. One się rodzą z tego poczucia niezrozumienia, rozminięcia się, czasami z czyjejś pretensji. Nie warto się na to obrażać. Może nawet sprowokować takie sytuacje? Zapytać parafian, czego wam brakuje w naszych kazaniach?
Potrzeba odwagi, żeby powiedzieć księdzu, że kiepskie mówi kazania…
– Przyjechał do nas na warsztaty ksiądz, któremu ludzie w parafii powiedzieli: „Księże, ksiądz jest takim superczłowiekiem. Fajnym duszpasterzem w bezpośredniej rozmowie, możemy z księdzem pogadać i o Bogu, i o życiu. W ogóle jest ksiądz dobrym człowiekiem. A wchodzi ksiądz na ambonę i staje się zamordystą, który rzuca w nas kamieniami! My opłacimy warsztaty, niech ksiądz pojedzie, naprawdę!”. On ich znał, on ich kochał i wiedział, że mają rację! I mówił, że to go przerasta, że sobie z tym nie radzi, że staje na ambonie jakby kij połknął i ma wewnętrzny przymus, żeby ludzi ustawiać do pionu. I było z tym źle, i on sam się z tym męczył!
Przyjeżdżają na warsztaty – i stają się doskonałymi mówcami?
– Najważniejsze, żeby na ambonie czuli się swobodnie. Księży naprawdę męczy to, że mówią albo za długo, albo zbyt negatywnie, albo niezrozumiale, albo za bardzo się trzymają kartki. Czują, że jest źle, dlatego przyjeżdżają. Nas też niesłychanie uczy to pokory: że się zdobywają na odwagę, że muszą poradzić sobie z naturalnym lękiem przed oceną, którym im się włącza. Każda zmiana w człowieku łączy się z jakimś odsłonięciem, ale to jest ogromna rzecz. Uświadamiam sobie skalę dobra, jaka zaczęła się dziać dzięki tym warsztatom. I dostajemy informacje zwrotne, że wyjeżdżający od nas księżą na nowo chcą mówić kazania, na nowo ich to cieszy, zaczynają się nawet otwierać na informacje zwrotne ze strony słuchaczy.