Święty Augustyn, gdy był profesorem retoryki w Mediolanie, chodził słuchać kazań św. Ambrożego. Interesowały go od strony zawodowej. Chciał wiedzieć, w jaki sposób popularny kaznodzieja wykorzystuje zasady, których on nauczał przyszłych oratorów. Okazało się jednak, że coś jeszcze przykuło jego uwagę poza formą mów ówczesnego biskupa Mediolanu. To była merytoryczna zawartość jego kazań. Ks. Wojciech Łazewski napisał kiedyś bardzo celnie, że w estetycznym „opakowaniu” kazań Ambrożego była podawana bardzo głęboka treść, która istotnie przyczyniła się do nawrócenia św. Augustyna i do przyjęcia przez niego chrztu.
Słowo Boże wygłosi...
Później, już jako biskup Hippony, Augustyn był przekonany, że między świeckim mówcą a kaznodzieją istnieje podstawowa różnica. Uważał, że to, co wygłasza kaznodzieja nie jest jego własnym przesłaniem, lecz słowem samego Boga. Być może echem tamtego przeświadczenia jest tak często używane w Kościele sformułowanie „słowo Boże” używane nie tylko w odniesieniu do czytań z Pisma Świętego, ale także do tego, co wierni słyszą po ich odczytaniu w czasie Mszy św.
Problem jednak w tym, że czasami (według części polskich katolików świeckich i duchownych w niektórych naszych świątyniach i kaplicach zdecydowanie za często), użycie tego określenia w konkretnych przypadkach okazuje się co najmniej nadużyciem, a bywa, że brzmi wręcz bluźnierczo. Raz po raz zamiast homilii czy kazania z ambony można usłyszeć wypowiedzi kompletnie ze słowem Bożym niezwiązane, a nawet z nim i z nauczaniem Kościoła mniej lub bardziej rozmijające się.
Nie tylko negatywy
Jaka jest skala tego zjawiska w Kościele katolickim w Polsce? Trudno powiedzieć. Być może ktoś prowadzi pod tym kątem badania, jednak nie sposób znaleźć jakiekolwiek miarodajne dane. Temat jakości homilii i kazań, które można usłyszeć w polskich kościołach, pojawia się co jakiś czas w mediach. „Ogólnikowe, moralizatorskie, oderwane od życia i głoszone z pozycji wyższości – takie są często homilie. Ale zdarzają się też inne, gromadzące tłumy” – konstatował pięć lat temu jeden z tygodników. „Gdy w piątej minucie kazania nudzisz się i ziewasz, to jeszcze nie znaczy, że tracisz wiarę. Być może po prostu ksiądz nie umie głosić kazań” – wyjaśniał w zeszłym roku na swojej stronie internetowej regionalny dziennik. Autorka tekstu również nie ograniczyła się do negatywnych przykładów. To ważne. Byłoby błędem wrzucenie wszystkich do jednego worka i poprzestanie na narzekaniu. Choć czasami bywa trudno. Zdarza się, że nawet w dużym mieście z wieloma parafiami wierni mają kłopot, gdy szukają dobrych kaznodziejów. Takich, którzy nie tylko pod względem retorycznym są sprawni, ale przywiązują uwagę do tego, o czym mówią.
O czym było?
To żadne odkrycie, że zasiadający w kościelnych ławkach mają różne potrzeby. Są tacy, którym wystarcza, że kapłan mówi poprawną polszczyzną i potrafi wpłynąć na ich emocje. Zdarza się, że wychodzą po Mszy św. z poczuciem zaspokojenia duchowego, jednak zapytani „O czym było kazanie?” ku własnemu zaskoczeniu nie potrafią wskazać tematu, a tym bardziej streścić lub wskazać główną myśl tego, co usłyszeli po Ewangelii. Inna sprawa, że niejednokrotnie nie są w stanie również przypomnieć sobie, o czym mówiły czytania mszalne. Uważne słuchanie nie jest dla nich w czasie liturgii najważniejsze.
Są też inni. Ci, dla których liturgia słowa ma ogromne znaczenie. Z uwagą słuchają czytań mszalnych i po wyjściu ze świątyni dobrze pamiętają, z jakich ksiąg biblijnych zostały wzięte i czego dotyczyły. No i przywiązują ogromne znaczenie do homilii lub kazania. To oni czasami autentycznie cierpią, gdy zamiast żywego słowa z ambony beznamiętnym tonem odczytywane są listy i komunikaty, podpisane przez biskupów lub rozmaite kościelne gremia. Niezależnie już od tego, że czasami są one po prostu konieczne. Tylko czy zawsze?
Okruchy
Jednak jeszcze większym nieszczęściem i bólem okazują się dla nich niedobre, nieprzygotowane lub źle przygotowane przemowy duchownych, wygłaszane w miejsce homilii. Jak sami mówią, czują się czasami wręcz oszukani. Nie jest to jednak odczucie podobne do tego, jakie mają ludzie na przykład z powodu źle, byle jak wykonanej usługi. Przedstawiają to raczej jako coś zbliżonego do niezaspokojonego głodu w miejscu, w którym nie brakuje strawy. Oni jednak nie dostali szansy, aby jej spróbować. Ktoś im to uniemożliwił. Zamiast pożywnego posiłku podsunął okruchy.
Jak sobie z tym odczuciem radzą? Rozmaicie. Jedni po prostu na czas homilii wychodzą z kościoła i spacerują po pobliskim skwerze, rozważając dopiero co odczytane fragmenty Pisma Świętego. Inni co prawda pozostają na miejscu, ale się „wyłączają”. Nie słuchają słów padających z ambony, lecz sami medytują słowo Boże. Niektórzy osiągnęli w tym taką wprawę, że gdy wszyscy wstają na wyznanie wiary, są zaskoczeni. Nieraz sprawiają wrażenie, że po prostu przysnęli, a to nieprawda. Jeszcze inni toczą bezgłośny dialog, a czasami wręcz kłótnię z kaznodzieją. Zwłaszcza wtedy, gdy mówi on nie na temat albo mija się z nauczaniem Kościoła.
Udający Jezus
Niestety, tak również bywa. Jezuita o. Dariusz Piórkowski odnotował kiedyś tego rodzaju przypadki w ramach swoich wpisów w serwisie mateusz.pl. „Nieraz zdarza się, że na kazaniu dowiaduję się o czymś, czego trudno doszukać się w nauczaniu Kościoła” – napisał i podał dwa przykłady. Jeden dotyczył wielkopostnego rekolekcjonisty, który grzmiał przez kilkanaście minut, przekonując, że każdy grzech przeciwko szóstemu przykazaniu (a zwłaszcza masturbacja) jest ciężki. Drugi przykład mówił o proboszczu, który pouczał wiernych, że Pan Jezus tak naprawdę nie zasnął w łodzi podczas burzy, tylko pedagogicznie udawał, zamykając oczy, aby sprawdzić, jak zachowają się uczniowie. To wydawałoby się drobnostki. Czasami jednak dochodzi do bardzo poważnych uchybień. Niedawno pewien niemłody już ksiądz tak wyjaśniał wiernym tajemnicę Trójcy Świętej, że ostatecznie wyszło z tego trzech bogów, którzy pilnie strzegą swoich prerogatyw, a w niektórych kwestiach działają razem, jakby udając jednego Boga.
To, że w kazaniach i homiliach zdarzają się nie tylko przypadkowe wątki, pomyłki, a nawet bardzo poważne błędy doktrynalne, nie jest niczym zaskakującym. Księża są różni, jedni mają większe zdolności oratorskie inni mniejsze, jedni bardziej się przykładają, przygotowując kolejne wystąpienia, inni mniej, jedni lepiej znają teologię, inni albo się nie douczyli albo już zdążyli sporo z czasów seminaryjnych zapomnieć. Bywa rozmaicie. To jest ludzkie i zrozumiałe. Rzecz jednak w czym innym.
Cała, zdrowa nauka
Prawo kościelne mówi, między innymi, że biskup diecezjalny ma obowiązek przedstawiać wiernym i wyjaśniać prawdy wiary, w które należy wierzyć i stosować w obyczajach, sam często przepowiadając. „Powinien również troszczyć się o to, by pilnie wypełniano przepisy kanonów, dotyczące posługi słowa, zwłaszcza homilii i nauczania katechetycznego, tak żeby wszystkim była przekazywana cała nauka chrześcijańska” – stwierdza kanon 386 Kodeksu prawa kanonicznego. Natomiast kanon 528 wskazuje, że proboszcz ma obowiązek troszczyć się o to, aby w parafii głoszone było nieskażone słowo Boże.
Wiadomo, że katecheza podlega kontroli i wysłani przez biskupów wizytatorzy pojawiają się na lekcjach. Mało jednak słychać o jakichś sposobach stale i na bieżąco weryfikujących stan kaznodziejstwa w poszczególnych diecezjach. Wierni nie wiedzą również, co zrobić, gdy jakiś duchowny często wygłasza zamiast homilii własne poglądy i opinie w różnych sprawach, nie zwracając uwagi na to, czy są one zgodne z Ewangelią i nauką Kościoła. Nie chodzi jednak o to, aby składać skargi na duchownych, ale o to, aby z ambon płynęła zdrowa nauka, a nie to, co się jednemu czy drugiemu kapłanowi nią wydaje.
Problem kaznodziejstwa, w tym treści tego, co jest głoszone, nie jest specyficznie polski. Nie bz powodu w swej pierwszej adhortacji apostolskiej Evangelii gaudium papież Franciszek zamieścił krótki, ale bardzo przydatny kurs przygotowania homilii. Napisał w nim, że homilia może być „rzeczywiście intensywnym i szczęśliwym doświadczeniem Ducha, pokrzepiającym spotkaniem ze Słowem, stałym źródłem odnowy i wzrastania”. Jak często nim jest?