Logo Przewdonik Katolicki

Wybór Wallenberga

Łukasz Kaźmierczak
Wyszedł z bezpiecznego świata chronionego paszportem dyplomatycznym i wszedł w sam środek piekła Holocaustu, ratując od śmierci około 20 tys. węgierskich Żydów. Fot. TAMAS KOVACS/epa_pap

Podczas II wojny światowej uratował od śmierci 20 tys. węgierskich Żydów, wręczając im szwedzkie dokumenty gwarantujące nietykalność. Jego historia urywa się na początku 1945 r.

Kilka dni temu szwedzki bank SEB zarządzający majątkiem Raoula Wallenberga ogłosił, że wszczął procedurę oficjalnego uznania go za zmarłego. „Szwedzki Schindler”, albo jak nazywają go inni „Anioł Budapesztu”, który w czasie wojny jako dyplomata uratował życie tysięcy Żydów, zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach w 1945 r. po tym, gdy został aresztowany przez Sowietów. Gdyby żył, miałby dziś 104 lata. Nie mogę przegapić takiej okazji i nie przypomnieć sylwetki człowieka, który sam o sobie powiedział, że ryzykuje jedynie życiem jednej osoby, by móc uratować ich znacznie, znacznie więcej.
 
Wszyscy są Szwedami
Od czego zacząć tę opowieść? Najlepiej od statystyk. Według najbardziej prawdopodobnych szacunków, bezpośrednia działalność Wallenberga uratowała od śmierci około 15–20 tys. węgierskich Żydów, a pośrednio nawet 100 tys. Niewyobrażalnie wielka liczba zważywszy na fakt, że działał on na Węgrzech zaledwie przez kilka miesięcy od lipca 1944 r. do stycznia 1945 r. W tym okresie pełnił on funkcję sekretarza poselstwa Szwecji w Budapeszcie, ale de facto od początku miał się zajmować ratowaniem Żydów zagrożonych eksterminacją. Dysponował na ten cel całkiem pokaźnym zasobem gotówki, otrzymanej z amerykańskiej  Komisji do Spraw Uchodźców Wojennych. Początkowo miała to być tylko pomoc pojedynczym ludziom – tym znanym, wpływowym i ustosunkowanym, albo takim, którzy mogli w jakiś sposób udowodnić swoje związki ze Szwecją. Bardzo szybko jednak Wallenberg przestał brać pod uwagę jakiekolwiek kryteria wstępne. Ratował wszystkich bez wyjątku, często szarżując na granicy życia i śmierci. Metody jego działania stały się legendą.
Kilka lat temu w bardzo sugestywny sposób opisywał je Piotr Zychowicz na łamach „Uważam Rze”, przywołując obraz mężczyzny pojawiającego się znienacka w samym środku transportu Żydów, którzy mają zostać za chwilę wywiezieni do obozu zagłady. Człowiek ten wymachując paszportem dyplomatycznym, przeciska się między esesmanami oraz strażnikami i zaczyna wkładać jakieś dokumenty w wyciągnięte przez zakratowane okienka ręce więźniów. Ignoruje wszelkie ostrzeżenia i strzały ostrzegawcze. A po tym wszystkim mówi: „Nazywam się Raoul Wallenberg – oświadcza zaskoczonemu niemieckiemu dowódcy. – Jestem sekretarzem Ambasady Szwecji w Budapeszcie. W tym pociągu znajdują się obywatele mojego kraju, posiadający ważne paszporty. Żądam ich natychmiastowego zwolnienia” – odtwarza jedną z takich sytuacji Zychowicz.
Wallenberg stworzył wręcz cały przemysł nastawiony na jeden jedyny cel: uratowanie jak największej liczby istnień ludzkich. By go osiągnąć, wystawiał masowo szwedzkie dokumenty podróżne, gwarantujące nietykalność i wręczał je ludziom, którzy o Szwecji słyszeli często po raz pierwszy w życiu. Pomagał ich ukrywać, często w kupowanych na rzecz ambasady nieruchomościach, które czynił  „eksterytorialnymi”, umieszczając na nich napisy w rodzaju „Szwedzki Instytut Kultury”, „Biblioteka Szwedzka”, „Szwedzka Akademia Umiejętności”. Pod jego auspicjami działała sieć wolontariuszy zajmujących się rozdawaniem lekarstw, żywności i przemycaniem uciekinierów. Nie wahał się korumpować urzędników, policjantów, węgierskich faszystowskich strzałokrzyżowców, a nawet samych esesmanów.
Jedna z legend głosi, że był to rodzaj osobistego pojedynku, jaki Wallenberg toczył z Adolfem Eichmannem, niesławnym wykonawcą „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”, który w tym czasie przebywał w Budapeszcie, aby osobiście nadzorować wywózkę miejscowych Żydów. I szwedzki dyplomata ten pojedynek wygrał, przekupując w końcu podobno i samego Eichmanna.
 
W środek Holocaustu
Postać Wallenberga i jego metody działania wydają się fascynujące szczególnie od strony psychologicznej. Jego wybory są przecież niezwykłe. Spróbujmy wczuć się w tę sytuację. Dyplomata widzi na własne oczy, jak bezlitośnie prześladowani są Żydzi, słyszy odgłosy egzekucji, przeprowadzanych niemal każdego wieczoru nad brzegiem Dunaju. Kanałami dyplomatycznymi muszą też do niego dochodzić informacje o komorach gazowych, do których kierowane są transporty śmierci z całej okupowanej Europy. Musi tego w jakiś sposób doświadczać nawet w swoim czystym, aseptycznym, dyplomatycznym świecie. Z drugiej strony jest święty spokój i dostatek, bo mimo wojny w Szwecji panuje hossa – jest ona neutralnym państwem, które robi z Hitlerem świetne interesy na handlu surowcami, głównie rudami żelaza. Szwedzi wychodzą z tej wojny tak naprawdę bogatsi niż przed nią, bez zniszczeń wojennych i z dodatnim przyrostem naturalnym. To jest także świat, w którym żyje Raoul Walleneberg, pochodzący z rodziny szwedzkich bankierów i przemysłowców. Jednej z najbogatszych i najbardziej znanych rodzin w Szwecji…
Ile osób zaryzykowałoby utratę tego wszystkiego? Mając tak wiele do stracenia, a z pozoru nic do zyskania? Tymczasem Wallenberg wybrał właśnie to mniej bezpieczne rozwiązanie. Wyszedł z bezpiecznego, sytego świata chronionego paszportem dyplomatycznym, w którym bardzo łatwo udawać, że o niczym się nie wie, stosując wypróbowaną taktykę trzech małp: nie widzę, nie słyszę, nie mówię. On jednak wszedł w sam środek piekła Holocaustu. Działał przy tym z całkowicie otwartą przyłbicą – i pewnie dlatego był tak bardzo znienawidzony zarówno przez esesmanów, jak i węgierskich strzałokrzyżowców, którzy parokrotnie próbowali dokonać zamachu na jego życie. Bezskutecznie…
 
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...
W 1987 r. odsłonięto w Budapeszcie pomnik ku czci Raoula Wallenberga, umieszczając na nim łacińskie przysłowie: „Jak długo uśmiecha się do ciebie szczęście, tak długo masz wielu przyjaciół. W nieszczęściu pozostajesz sam”. To znakomita metafora dalszych losów szwedzkiego dyplomaty.
Na początku 1945 r. na Węgry wkroczyła Armia Czerwona. 13 stycznia 1945 r. Wallenberg został aresztowany w Budapeszcie przez patrol żołnierzy radzieckich. I w tym momencie powinienem właściwie postawić kropkę kończącą ten tekst. Bo wszystko to, co wydarzyło się później, jest tylko zbiorem mniej lub bardziej fantastycznych hipotez i poszlak na temat  dalszych losów Wallenberga. Najbardziej prawdopodobna z nich mówi, że został on oskarżony o szpiegostwo, współpracę z wywiadem USA i kontakty z Niemcami. Znając logikę stalinowskiego paranoidalnego totalitaryzmu, szwedzki dyplomata z szerokimi pełnomocnictwami i kontaktami musiał rzeczywiście znaleźć się na liście głównych podejrzanych wrogów ludu.
Sam Związek Radziecki na przemian milczał i kluczył w tej sprawie. Początkowo twierdzono, że Wallenberg został zabity przez faszystów, potem radzieckie MSZ poinformowało ambasadę szwedzką, że „podjęto środki mające na celu zapewnienie bezpieczeństwa panu Raoulowi Wallenbergowi”. Wreszcie stwierdzono, iż Wallenberg „nie przebywa na terenie Związku Radzieckiego i nie jest znany władzom radzieckim”. W tym wszystkim wyjątkowo niemrawo zachowywała się także szwedzka dyplomacja, obawiająca się zadrażnienia relacji z potężnym ZSRR.  Po latach w oficjalnym raporcie określono to jako „dyplomatyczną porażkę”. Inni mówią wręcz o „hańbie” szwedzkiego rządu. Dopiero w 1957 r., w czasie odwilży epoki Chruszczowa, ZSRR oświadczył, że „więzień Wallenberg zmarł 17 lipca 1947 na atak serca”. I znów nie wiadomo, czy to jest prawda. Pojawiło się bowiem wielu świadków twierdzących, że widziało później Wallenberga w jednym z licznych obozów bezkresnego „Archipelagu Gułag”. Tak twierdził m.in.  przewodniczący Radzieckiej Akademii Nauk Medycznych prof. Miasnikow, który miał opiekować się dyplomatą podczas prowadzonej przez niego głodówki protestacyjnej. Są nawet tacy, którzy przekonują, że Wallenberg żył jeszcze na początku lat 80. Pewne jest tylko jedno: rosyjskie władze nigdy nie przedstawiły świadectwa zgonu ani nie wydały jego zwłok. Na początku lat 90. najbliższa rodzina dyplomaty – która jako jedyna nigdy nie przestała go szukać – otrzymała jedynie osobiste dokumenty Wallenberga.
Wszystko wskazuje na to, że ta historia zakończy się – przynajmniej formalnie – najdalej za sześć miesięcy. Tyle czasu ma szwedzki urząd podatkowy na uznanie Raoula Wallenberga za osobę zmarłą.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki