Jest to szczególny krzyż. Ma on formę swastyki połączonej z sierpem i młotem. Arcykapłan przygwożdżony do krzyża XX wieku, tak nazwał swoje dzieło Alberto Ceppi, wybitny włoski rzeźbiarz. Właśnie w ten sposób zdecydował się ukazać kard. Józefa Mindszentyego, arcybiskupa Esztergom, prymasa Węgier, więźnia dwóch totalitaryzmów, nazistowskiego i komunistycznego, postać tyleż wielką co tragiczną. Myślę, że dla każdego, kto pochodzi z naszej części Europy, symbolika tego pomnika jest jasna. Tutaj, wyraźniej niż w jakimkolwiek innym miejscu, rozumiemy wspólną naturę obu systemów, czerwonego i brunatnego.
Kraje „korony świętego Stefana”
Postać rozpięta na krzyżu minionego stulecia jest wyrazistym symbolem epoki. Józef Mindszenty został bowiem biskupem w szczególnej chwili, gdy Węgry, jego ojczyzna, znalazły się pod władzą pronazistowskiego reżimu. Był już wówczas znaną postacią, wieloletnim proboszczem w mieście Zalaegerszeg. Cieszył się sławą znakomitego organizatora: budował świątynie, klasztory, domy dziecka, ośrodki pomocy chorym i starcom, pomagał więźniom, fundował stypendia dla młodzieży z biednych rodzin. W 1944 r. papież Pius XII mianował go biskupem diecezji Veszprem, a rok później wyniósł do godności arcybiskupa Esztergom, prymasa Węgier. Któż mógł przypuszczać, jaki krzyż wkłada na jego ramiona? Mindszenty był wówczas najmłodszym z węgierskich hierarchów, a wyzwanie, przed którym stanął, zatrwożyłoby niewątpliwie kogoś bardziej od niego doświadczonego. Trudno je zrozumieć bez, choćby pobieżnego, przyjrzenia się dziejom Węgier w pierwszych dziesięcioleciach minionego wieku. Kraj ten od ćwierćwiecza doznawał losu, który większość narodu węgierskiego uważała za niezasłużoną krzywdę. Decyzje mocarstw zwycięskich w I wojnie światowej zmieniły kształt Węgier, odbierając im trzy czwartre wcześniejszego terytorium. Kraje „korony świętego Stefana”, historyczna domena rządzona przez węgierskich władców od lat tysiąca, sięgały grzbietu Karpat i brzegów Adriatyku, obejmowały całą dzisiejszą Słowację, sporą część Rumunii, Chorwacji i Serbii. Traktat podpisany w 1920 r. w Trianon przykrawał granice państwa węgierskiego do tych, które znamy dziś i pozostawiał na obcej odtąd ziemi 2 mln etnicznych Węgrów. Z tej „traumy Trianon” Węgrzy nie mieli się już otrząsnąć, żyją nią do dziś. Nasza nostalgia za utraconymi Kresami jest niczym przy bólu Węgrów. Właśnie ta trauma kazała im stanąć podczas II wojny światowej u boku Niemiec w płonnej nadziei na odzyskanie tego, co utracili. Gdy w 1944 r. rządzący krajem Miklós Horthy postanowił porzucić chylącą się ku upadkowi III Rzeszę, wojska niemieckie wkroczyły na Węgry, a władza spoczęła w rękach węgierskich nazistów, tzw. strzałokrzyżowców. Rozpętał się terror, którego najstraszliwszym efektem było wywiezienie do Birkenau niemal pół miliona Żydów, gdzie zostali zamordowani w komorach gazowych.
Czerwony terror
To wtedy po raz pierwszy trafił do celi biskup Mindszenty, m.in. za to, że podpisał list protestujący przeciw tej zbrodni. Wkrótce, po zajęciu kraju przez wojska sowieckie, przyszło mu – już jako prymasowi – zostać ofiarą drugiego, czerwonego totalitaryzmu. Rządy komunistyczne na Węgrzech odznaczały się wyjątkowym okrucieństwem. W żadnym z krajów podporządkowanych ZSRR liczba ofiar nie była tak wysoka w stosunku do liczby mieszkańców kraju jak na Węgrzech. Ofiarą terroru stało się również wielu duchownych, wśród nich Józef Mindszenty aresztowany 26 grudnia 1948 r. Poddany okrutnemu śledztwu, katowany, faszerowany narkotykami, podpisał absurdalne zeznania i został skazany w pokazowym procesie na karę dożywotniego więzienia. Po ośmiu latach, jesienią 1956 r. uwolnił go węgierski narodowy zryw powstańczy, który niestety po zaledwie kilkunastu dniach został zgnieciony przez sowieckie czołgi. Gdy wojska sowieckie weszły do Budapesztu, prymas, który był wolny od zaledwie czterech dni, schronił się w ambasadzie USA, jak sądził na krótki czas. Miał tam pozostać piętnaście naznaczonych coraz większą goryczą lat. Społeczeństwo węgierskie szybko zapomniało o ideałach roku 1956, pogrążyło się w wygodnym letargu „gulaszowego komunizmu”, który zapewniał mu dobrobyt relatywnie większy niż w pozostałych krajach bloku sowieckiego. Kościół węgierski, któremu władze już w czasach stalinizmu skutecznie przetrąciły kręgosłup, również się nie podniósł. Brak mu było duszpasterskiego dynamizmu, nie odzyskał autorytetu, nie był dla Węgrów „przestrzenią wolności”, taką, jaką stał się ówcześnie Kościół w Polsce. Wielu węgierskich biskupów aktywnie współpracowało z systemem i jego służbami, a władze uzależniły od siebie księży także pod względem materialnym. Mindszenty, odizolowany za murem amerykańskiej ambasady, popadał w coraz większe zapomnienie, zaczynał być problemem niemal dla wszystkich. Szczególnie bolesne musiało być dla niego to, że w latach 60., gdy za pontyfikatu Pawła VI Stolica Apostolska zaczęła wdrażać nową politykę otwarcia wobec komunistycznego Wschodu, stał się problemem także dla niej. Władze Węgier uzależniały podpisanie umowy z Watykanem od pozbycia się kardynała z Budapesztu. Opierał się długo, dopiero w 1971 r. na osobistą prośbę papieża wyjechał do Rzymu, później zaś osiadł w Wiedniu. Oficjalnie pozostał jednak arcybiskupem Esztergom, co ogromnie drażniło komunistyczne władze i wielu watykańskich dyplomatów, którzy dali się uwieść argumentom swych partnerów zza „żelaznej kurtyny”. Próbowano go skłonić, aby sam zrzekł się tytułu, nie ugiął się. W 1973 r. decyzją Pawła VI przestał być prymasem Węgier. Zaakceptował to w duchu posłuszeństwa, ale uznał za najboleśniejszy cios, jakiego doznał w swym życiu. Zmarł w 1975 r. w zaciszu austriackiego sanktuarium Mariazell. Zastrzegł sobie, że nie spocznie w ziemi węgierskiej tak długo, jak stoją na niej wojska sowieckie, jego ciało wróciło zatem do ojczyzny dopiero w roku 1991.
Prymasowski krzyż
Losy dwu ludzi splotły się w tych okrutnych czasach w sposób szczególnie znamienny. Józef Mindszenty i Stefan Wyszyński, kardynałowie, prymasi Węgier i Polski. Ulegając utartemu przekonaniu o bliskości naszych dwu państw i narodów, uznać możemy, że ich biografie były nadzwyczaj podobne. Przyjęli krzyż prymasostwa w tym samym czasie, obaj stali się więźniami, obaj odzyskali wolność jesienią 1956 r., po równi są dziś symbolami losu swych wspólnot narodowych i kościelnych w najtrudniejszych czasach XX stulecia. Myślę jednak, że to podobieństwo jest złudne, tak samo jak złudne jest przekonanie o podobieństwie polskiej i węgierskiej formy katolicyzmu. Kościół w Polsce wyszedł z totalitarnej próby mocny jak nigdy wcześniej, prymas Wyszyński gdy umierał, był dla Polaków, tych wierzących i tych niewierzących, postacią pomnikową. Na ulicach stolicy żegnały go 31 maja 1981 r. tysięczne tłumy. „Królewski pogrzeb”, mówiono. Mindszenty odchodził w samotności, w poczuciu krzywdy i opuszczenia, a Kościół węgierski wegetował, złamany, podporządkowany władzy, pozbawiony autorytetu. Gdzie jest przyczyna tego kontrastu? Niekiedy sprowadza się ją do różnic osobowości i politycznych talentów obu prymasów. To powierzchowna ocena. Istota „sukcesu” kard. Wyszyńskiego i „klęski” kard. Mindszentyego leży gdzie indziej, o wiele głębiej w historii obu narodów, państw i Kościołów. Otóż, węgierski katolicyzm od stuleci był ściśle związany z państwem, szczególnie od momentu, gdy cesarz Józef II pod koniec XVIII w. objął ścisłym, biurokratycznym nadzorem wspólnoty religijne swej monarchii. Władza decydowała nawet o liczbie świec, które mogły palić się na ołtarzu. Ten tzw. józefinizm przetrwał w mentalności duchowieństwa krajów dawnej monarchii Habsburgów, również na Węgrzech. Kościół otaczany opieką przez państwo, był bezpieczny, potężny jako instytucja, dysponował ogromnym majątkiem, dominował w sferze edukacji, mediów, opieki zdrowotnej itp. Kościół i państwo były splecione w ścisłym związku, choć w józefińskiej tradycji to raczej władza świecka dominowała nad duchowną. Cena tej pozornej potęgi i bezpieczeństwa była wysoka. Gdy państwo przestało być życzliwym opiekunem, a zaczęło walkę z Kościołem, odbierając mu szkoły, gazety, szpitale, ziemię i budynki, runęło wszystko. Autorytet budowany na sojuszu z władzą, na materialnej substancji, zgasł; duchowieństwo okazało się w nowej rzeczywistości bezradne, odruchowo szukało tego, co znane: bezpieczeństwa poprzez posłuszeństwo i bierność. Tu leży źródło tragedii życia kard. Mindszentyego. Kościół, któremu przewodził, okazał się znacznie mniej odporny na wyzwanie totalitaryzmu niż ten, na czele którego stał kard. Wyszyński.