Jakieś 15 lat temu, gdy jechałem po raz pierwszy samochodem przez Węgry, zwrócił moją uwagę znaczek-naklejka, umieszczony z tyłu wielu samochodów: literka H otoczona konturem, nieco przypominającym skorupę żółwia. Później okazało się, że ten kontur jest wszechobecny, zobaczyć go można w domach, sklepach, urzędach, niektórzy tatuują go sobie nawet w widocznych miejscach. Każdy Węgier, zapytany o ten symbol, odpowie: „Trianon”, albo rzuci: „Nem, nem, soha” („Nie, nie, przenigdy”).
Komuż z Polaków kojarzy się z czymkolwiek nazwa „Trianon”? Może ten, który miał okazję zwiedzać rezydencję królów francuskich w Wersalu, przypomni sobie, że tak nazywa się uroczy pałacyk zbudowany na terenie ogrodów wersalskich przez króla Ludwika XV dla jego licznych faworyt. Dla Węgrów jednak „Trianon” było i jest określeniem największej w ich dziejach klęski, narodowego upokorzenia i źródłem głębokiej traumy, która trwa do dziś i odciska się głębokim piętnem na życiu społecznym i politycznym kraju.
Nasi sąsiedzi
Właśnie upłynęło 100 lat od chwili, gdy w salach niegdyś zajmowanych przez Madame de Pompadour podpisano traktat pokojowy pomiędzy sprzymierzonymi mocarstwami a państwem węgierskim. Traktat, który zakończył dzieje tysiącletniej Korony św. Stefana, czyli państwa, które zajmowało cały obszar niziny karpackiej i było jednym z mocarstw europejskich.
Wielkie Węgry, utworzone na przełomie X i XI w. przez św. Stefana, króla z dynastii Arpadów, obejmowały ziemie położone pomiędzy grzbietem Karpat i wybrzeżem Adriatyku. Dla Polaków na południe od karpackich szczytów zawsze były Węgry. „Zbójnik Mateja z uherskiej (węgierskiej) strony wracoł się. Pod Wołosynem w głymbokim źlebie schowoł skarb, haj!” – mówią słowa góralskiej pieśni. Przez „Węgierski grzebień” do dziś idzie się na południową stronę Tatr, „Węgierska Górka” to nazwa miejscowości pod granicznym grzbietem Beskidów. Jakże wiele pozostało śladów tysiącletniej granicy polsko-węgierskiej, która od stu lat jest granicą polsko-czechosłowacką, a od bez mała trzydziestu polsko-słowacką.
Końcem tego wiekowego sąsiedztwa było właśnie Trianon, traktat podpisany 4 czerwca 1920 r., porozumienie, które pozbawiało Węgrów ponad 70 procent ich historycznego terytorium i pozostawiało poza granicami nowego państwa jedną trzecią narodu. Wtedy narodziły się dzisiejsze Węgry, niewielkie, pozbawione dostępu do morza, pogrążone w nostalgii za dawną wielkością.
Potraktowani niesprawiedliwie
Trudno nie uznać, iż naszych bratanków potraktowano po zakończeniu I wojny światowej w sposób wyjątkowo bezwzględny. Żadne z państw centralnych, walczących ze zwycięską Ententą nie poniosło takich strat. Węgrzy nie rozumieli, dlaczego tak się stało. Nie czuli się przecież odpowiedzialni za wybuch i przebieg „wielkiej wojny”.
Kraje Korony św. Stefana były częścią monarchii Habsburgów, a od 1867 r. Austro-Węgier, państwa federacyjnego, połączonego unią personalną, w ramach której cesarz Austrii był jednocześnie królem Węgier, a wszelkie instytucje i akty oficjalne poprzedzano skrótem k.u.k (kaiserlich und koeniglich), cesarski i królewski, austriacki i węgierski. Sami Węgrzy, do dziś uważają okres od 1867 do 1914 r. za złoty wiek swojej ojczyzny. Byli równoprawną częścią mocarstwa i mieli wszelkie możliwości realizowania swych narodowych aspiracji. W granicach Węgier leżały szczyty Tatr i dalmatyńskie porty nad Adriatykiem.
Wszystko się skończyło po wojennej klęsce, monarchia Habsburgów przestała istnieć, a Węgry najpierw pogrążyły się w chaosie bolszewickiej rewolucji Beli Kuna, a później musiały przyjąć trianoński dyktat Ententy. Wielkie Węgry, tysiącletnia Korona św. Stefana, stały się małym krajem. Utracono Siedmiogród, Górne Węgry, czyli Słowację, Wojwodinę i Burgenland, wszystkie te krainy zamieszkane przecież głównie przez ludność węgierską. Wytyczono granice, historycznie sztuczne, poza nimi zostały miliony Węgrów. „Graniczymy sami ze sobą” – z goryczą mówiono w nowym, kadłubowym państwie. Rozczarowanie było tym większe, że przecież alianci deklarowali wolę kierowania się zasadą samostanowienia narodów. To ludy ziem narodowo mieszanych same miały decydować o swym losie. Rozpisywano liczne plebiscyty – w Szlezwiku, Karyntii, Warmii i Mazurach, Górnym Śląsku. Jedynie na Węgrzech nie było żadnego plebiscytu, choć mieszkańcy południowych regionów Słowacji i sporej części Siedmiogrodu z całą pewnością opowiedzieliby się za przynależnością do Węgier. W dniu podpisywania traktatu w Trianon w całych Węgrzech biły dzwony, odprawiano żałobne nabożeństwa. „Soha”, „przenigdy”, nie pogodzimy się ze stratą – tak myśleli Węgrzy, ponad wszelkimi politycznymi podziałami.
Żałoba i żądza rewanżu
Los Węgier w dwudziestoleciu międzywojennym był całkowicie uwarunkowany trianońską traumą. Narodził się węgierski mesjanizm, kraj został zalany obrazkami, na których Węgry ukazywane były jako Jezus Chrystus, a Trianon jako krzyż. W rocznicę traktatu zamykano szkoły i urzędy, na pięć minut stawała komunikacja publiczna, a flagi państwowe aż do 1938 r. pozostały opuszczone do połowy masztów. Żałobę okazywał parlament, urzędnicy i wszyscy obywatele. W okresie międzywojennym uczniowie zaczynali każdy dzień modlitwą o zmartwychwstanie ojczyzny w granicach sprzed 1920 r.: „Wierzę w Boga, wierzę w Ojczyznę, wierzę w sprawiedliwość, wierzę w zmartwychwstanie dawnych Węgier”. Musimy przywrócić tysiącletnią monarchię św. Stefana – to był absolutny imperatyw myślenia Węgrów.
Cóż się dziwić ich politycznym wyborom? Szli za tymi, którzy chcieli zburzyć porządek europejski ustanowiony po zakończeniu I wojny. Porządek, który był dla nich klęską i upokorzeniem. Skąd wziął się węgierski legion walczący u boku Wehrmachtu, zdziesiątkowany w 1943 r. na froncie pod Woroneżem? Na czym wyrosła pozycja węgierskich faszystów – strzałokrzyżowców, współodpowiedzialnych za zagładę społeczności węgierskich Żydów? Węgierski flirt z nazistowskimi Niemcami i faszystowskimi Włochami był jednak niejako wymuszony, społeczeństwo nie było przepojone rasistowsko-ludobójczymi ideami brunatnego totalitaryzmu. Węgrzy poszukiwali szansy odzyskania tego, co w swoim mniemaniu niesłusznie utracili, ale sojusznicy, którzy mogli im to zapewnić, nie budzili wielkiego entuzjazmu. Admirał Miklos Horthy, regent Węgier, faktyczny dyktator państwa od 1919 r., do końca próbował ratować niezależność swego państwa. Dopóki rządził, bronił swych żydowskich współobywateli, polscy uciekinierzy po wrześniowej klęsce zawsze otrzymywali jego wsparcie. Cóż jednak, małe, pogrążone w trianońskiej traumie Węgry nie miały szans, aby pozostać sobą w rzeczywistości walczących potęg.
Bratankowie?
Polacy i Węgrzy często podkreślają wzajemną bliskość, wspólnotę dziejów i wartości. Stanisław Worcell, działacz wielkiej, polistopadowej emigracji, pisał: „Węgry i Polska to dwa wiekuiste dęby. Każdy z nich wystrzelił pniem osobnym i odrębnym, ale ich korzenie, szeroko rozłożone pod powierzchnią ziemi, splątały się i zrastały niewidocznie. Stąd byt i czerstwość jednego jest drugiego warunkiem życia i zdrowia”.
Do dziś poczuwamy się do tego braterstwa, choć jak w przypadku wielu historycznych mitów, także i ten nie zawsze znajduje potwierdzenie. Zwykle czuliśmy się „bratankami”, jednak nasze potrzeby i interesy nieraz bywały rozbieżne. Porządek europejski ustanowiony w 1919 r. w traktacie wersalskim był dla nas historycznym sukcesem, przywracał Polskę na mapę Europy. Węgrom przynosił gorycz klęski, narodową traumę, skłaniał ku kontestacji całego ówczesnego ładu. Dwudziestolecie międzywojenne, dla nas czas budowy państwa, za którym tak tęskniliśmy, czas entuzjastycznej realizacji idei „szklanych domów”, dla Węgrów było okresem narodowego upokorzenia, frustracji i dążenia do rewizji wszystkiego, co ich otaczało. Byliśmy „bratankami”, choć bardziej w sferze emocji niż faktycznych potrzeb i interesów.
Tęsknota za Siedmiogrodem
Dziś w orbanowskich Węgrzech idea wielkiego, przedtrianońskiego kraju, tego, którego konturem otaczają Węgrzy literkę „H”, ma się coraz lepiej. Ośmielę się napisać, że związane z nią historyczne sentymenty i resentymenty wciąż wpływają na oblicze polityczne kraju nad Dunajem i Cisą.
Ta kwestia zasługuje na osobny tekst, ukazujący, jak silna jest po stu latach węgierska nostalgia za utraconą Arkadią, szczególnie Siedmiogrodem – Erdely. W żaden sposób istota tęsknoty za tą krainą nie da się porównać z naszą tęsknotą za Kresami, jest bardziej intensywna, głębsza, niczym niezrekompensowana. Zrozumie to każdy, kto będzie poprzez dzisiejsze Węgry zmierzał ku Rumunii. Gdy opuścimy Tokaj i będziemy zmierzać na wschód, ku dzisiejszej rumuńskiej granicy, zaczną nam się na zamglonym horyzoncie rysować szczyty Karpat. Węgrzy na nizinach swego kraju, na pusztańskim bezkresie Alfold, Wielkiej Niziny Węgierskiej, nie są w stanie dostrzec niczego poza tą płaską przestrzenią. A przecież góry, szczyty Karpat, są częścią ich dziedzictwa, bezskutecznie wypatrują ich na horyzoncie, mogą je dostrzec dopiero, gdy przekroczą granicę z Rumunią. Kraina, z którą czują tysiącletnią więź, pozostaje dziś w granicach innego kraju. Tak, mogą tam pojechać, nikt im nie broni, ale to nie jest część ich dzisiejszej ojczyzny. Widziałem węgierskie wycieczki w Siedmiogrodzie, co drugi ich uczestnik miał na sobie koszulkę z napisem: „Nie jestem turystą, jestem Węgrem”. Nie muszę pisać, jak reagowali na to Rumuni.
Trauma Trianon
Te emocje mają wpływ na polityczne oblicze współczesnych Węgier. Należy wątpić, czy Viktor Orban byłby w stanie uzyskać taką dominację, gdyby nie umiejętne wykorzystywanie konsekwencji trianońskiej traumy. Państwo patronuje dziś wszelkim inicjatywom podtrzymującym tradycję wielkich, przedtrianońskich Węgier. Budapeszt wspiera zagranicznych rodaków czynami. Fragment preambuły do węgierskiej konstytucji uchwalonej w 2011 r. brzmi: „Obiecujemy, że zachowamy jedność duchową narodu, która w wichrach minionego stulecia rozerwana została na części”. Zmieniono przepisy, kierując się „ideą jednolitego narodu węgierskiego”. Kraj ma „ponosić odpowiedzialność” za los Węgrów mieszkających poza granicami, wspomagać utrwalanie i rozwój tych społeczności, ich dążenia do „zachowania węgierskości” oraz wzajemną współpracę i współdziałanie z ojczyzną. Został także zniesiony konstytucyjny obowiązek uzależniający korzystanie z praw wyborczych od zameldowania na Węgrzech.
To wszystko budzi oczywiście zrozumiałe obawy sąsiadów i skazuje Węgry, podobnie jak było to w dwudziestoleciu międzywojennym, na wątpliwej wartości sojusze z wrogami stabilizacji, niegdyś Niemcami i Włochami, dziś putinowską Rosją. Węgrzy wciąż pozostają trianońskimi sierotami, trauma sprzed stu lat jest nadal siłą kształtującą scenę polityczną Węgier.
Możemy to rozumieć, ale winniśmy jednak, wznosząc się ponad emocjonalne sentymenty wobec „bratanków”, zrozumieć, że polska racja stanu była i jest dość odległa od węgierskiej. My pozostajemy beneficjentami Europy powersalskiej, korzystamy ze stabilizacji kontynentu, zależy nam na europejskim wymiarze naszego bezpieczeństwa. Węgrzy, jeśli nadal są więźniami swych historycznych sentymentów, jeśli wciąż kultywują pamięć „Wielkich Węgier”, łatwo poddają się putinowskiemu kuszeniu. Mit „bratanków” zdaje się powierzchownym w cieniu „traumy Trianon”.