Kontenerowe „miasteczko” dla pracowników z Azji, które stanęło pod Płockiem, stało się przyczynkiem do kolejnej odsłony sporu o imigrację zarobkową do Polski. Południowokoreański wykonawca inwestycji dla Orlenu stworzył w ten sposób zakwaterowanie dla kilku tysięcy pracowników, których zatrudnił do realizacji projektu. Pochodzić będą z takich krajów jak Indie czy Bangladesz. Ledwie trzy lata wcześniej ta sama koreańska korporacja stworzyła niemal bliźniacze osiedle w zachodniopomorskich Policach, gdzie wykonywała inwestycję dla Polimeru Police.
Opozycja wytyka rządowi hipokryzję: PiS z jednej strony głośno sprzeciwia się relokacji imigrantów z państw Europy Południowej, a z drugiej samemu ściąga pracowników z Azji tysiącami. Faktem jest, że w czasach rządów partii Jarosława Kaczyńskiego imigracja do Polski przybrała niespotykane wcześniej rozmiary – i to nawet bez uwzględnienia kryzysu uchodźczego. Bez tych tysięcy pracowników z całego świata polska gospodarka nie radziłaby sobie jednak tak dobrze zarówno przed pandemią, jak i po niej.
Moment przecięcia
Główną przyczyną gwałtownego napływu zagranicznych pracowników do Polski są trudności ze znalezieniem kandydatów do pracy. Problemy demograficzne trapią Polskę już od lat 90., gdy nastąpił bardzo wyraźny spadek dzietności, jednak przez dwie dekady nie stanowiło to problemu ekonomicznego, gdyż nowych miejsc zatrudnienia i tak było mniej niż przedstawicieli wchodzącego na rynek pracy pokolenia boomu z lat 80. Od połowy lat 90. Polska rozwijała się w tempie jednym z najwyższych na świecie, przy zwijającej się równocześnie demografii. Rynek pracy musiał więc dojść do punktu, w którym miejsc zatrudnienia zaczęło być więcej niż potencjalnych kandydatów. Ten moment nastąpił mniej więcej w połowie drugiej dekady XXI w.
Według danych GUS, w 2013 r. wolne miejsca pracy deklarowało 3 proc. podmiotów gospodarki narodowej. W 2018 r. było to już 7 proc. Przecięcie się krzywych demografii i wzrostu gospodarczego spowodowało ponad dwukrotny przyrost odsetka firm szukających pracowników w ciągu ledwie kilku lat. Znaczenie tego, niedostrzeganego wtedy, momentu widać także w danych bezrobocia. Do 2014 r. odsetek ludzi szukających pracy stabilnie oscylował wokół 10 proc. – w pierwszej dekadzie XXI wieku bywał nawet dwukrotnie wyższy. Po 2014 r. nastąpił radykalny i gwałtowny spadek stopy bezrobocia.
Już w 2017 r.
pracy szukało zaledwie 5 proc. aktywnych zawodowo Polaków, a na koniec 2021 r. ledwie 3,4 proc. Obecnie to 2,7 proc., co jest najniższym wynikiem w UE (wspólnie z Czechami). Spośród krajów Zachodu niższe bezrobocie jest tylko w Japonii, ale różnica jest kosmetyczna (0,1 punktu).
Ta kolejna już nasza „prześniona rewolucja” – parafrazując Andrzeja Ledera – miała plusy i minusy. Plusem był bardzo wyraźny wzrost płac, dzięki któremu pracownicy z Polski wreszcie zaczęli sięgać po owoce wzrostu gospodarczego. Minusem były pojawiające się coraz częściej problemy z zapełnianiem wakatów, co z biegiem lat przyczyniło się również do inflacji. Ratunkiem było ściąganie pracowników z zagranicy. Z powodu celowego utrzymywania słabego kursu złotego – co zapewniało nam stały dopływ inwestycji zagranicznych – musieli to być pracownicy spoza Unii Europejskiej, gdyż dla Litwinów czy Słowaków polskie pensje nie były zadowalające.
Początkowo do Polski zaczęli przybywać przede wszystkim Ukraińcy oraz w mniejszej skali inni obywatele krajów byłego bloku wschodniego. Po kilku latach okazało się jednak, że potrzeby polskich przedsiębiorstw są tak duże, że trzeba sięgnąć głębiej – między innymi do Azji Południowej, gdzie zmagają się z problemami zgoła odwrotnymi od naszych.
Fabryk u nas jak grzybów
Napływające do polski inwestycje zagraniczne mają głównie charakter „greenfield”, co oznacza budowę od podstaw nowego zakładu pracy – najczęściej przemysłowej fabryki. Nic więc dziwnego, że najwięcej wakatów pojawiło się właśnie w przetwórstwie przemysłowym i budownictwie. Według GUS, w 2021 r. przemysł zanotował 35 tys. wakatów, a budownictwo 20 tys. Po nich znalazły się handel detaliczny (z naprawą pojazdów) oraz transport i logistyka – w każdym z tych działów szukano po 15 tys. pracowników. Z brakami rąk do pracy zmagają się więc najważniejsze dla polskiej gospodarki sektory. Wzrost gospodarczy Polski opiera się na eksporcie dóbr konsumpcyjnych oraz produktów przemysłowych, a zagraniczne fabryki dają pracę nie tylko własnym załogom, ale też wielu polskim przedsiębiorstwom, które z nimi blisko kooperują.
Według czerwcowego badania Polskiego Instytutu Ekonomicznego z pracowników spoza UE korzysta co czwarta polska firma. Wśród dużych przedsiębiorstw, czyli zatrudniających powyżej 250 pracowników, nawet przeszło co druga. Główną przyczyną, wskazywaną przez te firmy, jest brak możliwości znalezienia pracowników z Polski – wskazuje na to ponad połowa ankietowanych. W badaniu PIE zapytano również, czy pracownicy spoza UE mają niższe oczekiwania płacowe niż Polacy. 40 proc. przedsiębiorstw stwierdziło, że nie – odmiennego zdania było 30 proc. Obniżenie kosztów pracy jest więc jednym z czynników skłaniających firmy działające w Polsce do zatrudniania pracowników zagranicznych, jednak nie najważniejszym.
Tym bardziej, że ściąganie do pracy cudzoziemców z drugiego końca świata wiąże się z wieloma problemami. Dwie trzecie firm wskazuje na barierę językową, a połowa na długotrwałą i skomplikowaną procedurę rekrutacji, podczas której trzeba przecież nie tylko zdobyć pozwolenie na pracę w Polsce, ale też przynajmniej pobieżnie zweryfikować kompetencje.
Z Dżibuti do Polski
W rezultacie nad Wisłę zaczęli napływać pracownicy z całego świata. Według GUS, w roku 2021 liczba wydanych pozwoleń na pracę przebiła pół miliona, czyli była o jedną czwartą wyższa niż w 2020 r. i aż 8-krotnie wyższa niż w 2015 r. W ciągu ledwie ośmiu lat nastąpił drastyczny skok imigracji zarobkowej do Polski. Obecnie to w ogromnej mierze ludzie z Azji, a nawet Afryki. W ubiegłym roku Polska wydała pozwolenie na zatrudnienie dla 41 tys. Hindusów, 33 tys. mieszkańców Uzbekistanu i 22 tys. Filipińczyków. 1,6 tys. pracowników przybyło także z Nigerii, a z Kamerunu, Angoli i Etiopii po kilkuset. Obecnie do Polski za pracą przylatują więc nie tylko mieszkańcy Azji, ale też Afryki Subsaharyjskiej. Jedno z pozwoleń na pracę wydano nawet obywatelowi Dżibuti.
Poza tym zezwoliliśmy na zatrudnienie prawie 2 tys. mieszkańców Korei Południowej. Akurat z tego kraju raczej nikt do Polski nie przyjeżdża dorobić, gdyż to państwo nadal znacznie wyżej od nas rozwinięte. To kadry kierownicze koreańskich korporacji, które wygrały w Polsce przetargi na wykonanie przeróżnych inwestycji. Tak jak Hyundai w Płocku, a wcześniej w Policach. Wykonujący zlecenia nad Wisłą Koreańczycy ściągają tu do pracy mieszkańców Indii czy Bangladeszu, ale jako brygadziści, kierownicy, analitycy czy specjaliści pracują u nas ich rodzime załogi, oddelegowane tu na czas wykonania zadania.
Według danych rządu, w 2021 r. dwie trzecie pracowników spoza UE trafiło do przemysłu, budownictwa i transportu – a więc dokładnie do tych samych branż, które przodują w liczbie wakatów. Gdzie będą zatem pracować Polacy? Chociażby w wielkiej fabryce półprzewodników, którą właśnie zamierza zbudować pod Wrocławiem Intel, co będzie największą inwestycją w historii III RP. Przyjęliśmy model rozwoju oparty na zagranicznych inwestycjach przemysłowych, co umożliwiło nam ogromny skok cywilizacyjny w zaledwie trzy dekady. Własnymi rękami tych wszystkich rzeczy jednak nie wyprodukujemy.