Sto lat temu urodziła się Marysia, w zabudowaniach dworskich Kórnika, dokąd za poleceniem hrabiego Zamoyskiego z Zakopanego przyjechał jej ojciec, zarządca dóbr Zamoyskiego. Krótko mieszkali nad Jeziorem Kórnickim, w cieniu zamku niczym z bajki Disneya. Miała starszą siostrę Nawoję i jak tylko nabrała biegłości w mowie, zaczynały układać się jej wierszyki. Tata za każde szczególnie udane rymy częstował ją cukierkiem. Wspominała, że obrzydliwym. A więc w tle rodzinnej mitologii było Zakopane, pan Szymborski nie tylko był zarządcą dóbr właściciela Zakopanego, ale i postacią ogólnie w Zakopanem znaną. Potem Marysia przemieniła sobie imiona, z drugiego zrobiła pierwsze i tak stała się Wisławą. Życie dzieliła na to przed i po „tragedii sztokholmskiej”, jak żartobliwie, ale też trochę poważnie nazywała przyznanie jej literackiej Nagrody Nobla. Nagle z poetki, która sobie w cichym zakątku pisze, stała się osobą publiczną, od której oczekiwano zdania wypowiadanego na każdy temat. W końcu, kiedy umarła, zawłaszczyła ją sobie popkultura i przerobiła na (Gombrowicz powiedziałby: upupiła) miłą, sympatyczną, uśmiechniętą staruszkę, taką dobrotliwą, z papieroskiem w ręku, zajmującą się ciekawym hobby, jakim jest wycinanie z gazet liter i postaci, a potem tworzenie z nich całkiem zgrabnych i dowcipnych kolaży. Oto „pupy” Szymborskiej, warto je zobaczyć, uświadomić je sobie, żeby następnym razem nie przejść obok jej twórczości, jak przechodzi się obok sprowadzonego do wadowickiej kremówki Jana Pawła II.
Szymborska od kota
Łatwo Szymborską cytować, prawie tak łatwo jak ks. Twardowskiego, którego cytatów pełne są nekrologi oraz wypracowania młodych miłośników poezji. Myślę, że poetka wybaczyłaby mi ten lekko sarkastyczny ton. Bo te wiersze, którymi częstowani są uczniowie na lekcjach języka polskiego, które podawane są do analizy na testach, które deklamowane na uroczystościach i wieczorkach słowno-muzycznych, wcale przecie nie są złe. Wiemy, o które wiersze chodzi, na przykład ten o kocie w pustym mieszkaniu, który napisała po śmierci swojego wieloletniego towarzysza, Kornela Filipowicza („Najlepiej w życiu ma Twój Kot, bo jest przy Tobie – pisała do niego z Zakopanego): „Umrzeć – tego się nie robi kotu./ Bo co ma począć kot/ w pustym mieszkaniu”. Albo wspaniałe, krótkie, łatwe do zapamiętania, dzięki zwięzłej i tyle mówiącej formie Możliwości: „Wolę kino./ Wolę koty./ Wolę dęby nad Wartą./ Wolę Dickensa od Dostojewskiego”. Albo idealne na motto życiowe „Tyle wiemy o sobie/ ile nas sprawdzono” z wiersza Minuta ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej. Albo idealny jako dedykacja ku pamięci: „Nic dwa razy się nie zdarza/ i nie zdarzy. Z tej przyczyny/ zrodziliśmy się bez wprawy/ i pomrzemy bez rutyny”. Może nawet byłby to niezły napis na nagrobek dla zmarłego z poczuciem humoru. Powtarzam te fragmenty, a może jednak nie powinnam, bo na nowo je utrwalam, a chciałabym je wymazać. Chciałabym, byśmy przeczytali Szymborską niczym czystą kartę, w całości. Niektórzy uważali, że jest nudna, bo faktycznie stroniła w swojej poezji od nowinek formalnych i eksperymentów. Była do pewnego stopnia przewidywalna, być może to właśnie trochę nas, odbiorców jej poezji, uśpiło. Straciliśmy czujność. Polubiliśmy panią poetkę i jej zdystansowanie do siebie i świata, zamieniającą emocje na lekką ironię, trzymającą na uwięzi słowa i niegrzebiącą w bebechach uczuć, niemoralizującą, a przez to bliską i ciepłą. Faktycznie nie lubiła mówić o sobie i o swoich tekstach. Była przeciwieństwem dzisiaj tak modnego literackiego ekshibicjonizmu. Twierdziła, że wszystko, co ma do powiedzenia, znajduje się w wierszach, ale na próżno w nich szukać autobiograficznych wynurzeń. Nie znosiła pytań o proces pisania, powiedziała tylko kiedyś, że wiele wierszy ląduje w koszu. A w ogóle to śmiała się z pozy młodopolskiego poety przepełnionego poezją, no bo czym: „W prozie może być wszystko, również i poezja,/ ale w poezji musi być tylko poezja” – kpiła w wierszu Trema. I jeśli wciąż jesteśmy przy poezji, to w jednym z wywiadów powiedziała krótko: „Może są poeci, którzy wiedzą, co to jest poezja, ja – nie wiem. I wydaje mi się, że bardzo dobrze jest nie wiedzieć pewnych rzeczy”.
Szymborska od Gołoty
Miła staruszka z papierosem w dłoni popołudnia spędzała przy swoim biurku. Zajmowała się wycinankami, ze stosu starych gazet nożyczkami wycinała literki, całe słowa, głowy pań i ogony psów. Potrzebne jej to było do wykonania pocztówek, które wysyłała przyjaciołom i znajomym. Pisała na nich zabawne limeryki. Wspominajmy poetkę noblistkę bez patosu, niech zejdzie z pomnika – mawiano, i w ten sposób Wisława Szymborska zaczęła funkcjonować jako autorka żartobliwych wierszyków, które – jak sama mawiała – najczęściej powstawały w podróży pod natchnieniem mijanych miejsc i miejscowości. Literackie zabawy to rzecz bardzo sympatyczna i oczywiście nic poza tym. Tymczasem limeryki i przeróżne inne wierszowane formy stały się znakiem firmowym Szymborskiej.
Czy nie miał racji poeta, eseista i krytyk Bronisław Maj, który we wstępie do tomu Błysk rewolwru, zawierającego niepublikowane i odnalezione w szufladach żartobliwe teksty Szymborskiej z różnych okresów, napisał o „wizerunku Poetki jako rozchichotanej, excusez le mot, «celebrytki», facecjonistki wesołej, która niejako na marginesie twórczości par excellence rozrywkowej, czasami pisywała «też» jakieś, zdaje się wiersze”. To oczywiście zdanie napisane trochę z przymrużeniem oka, ale jednak bardzo prawdziwe.
Dzięki poczuciu humoru poetka stała się po śmierci idealną bohaterką anegdot. Że tak ją fascynował Andrzej Gołota, że nie ominęła żadnej jego walki w telewizji, nawet jeśli transmisja odbywała się w środku nocy. Przyjaciele Szymborskiej stworzyli plotki o jej romansie z bokserem, a ten, wzruszony jej oddaniem, po jej śmierci napisał wiersz zaczynający się od słów „Braknie mi Ciebie w moim narożniku”. Zbierała kiczowate przedmioty, w ogóle kicz lubiła, wcale jej nie przeszkadzał, przedmioty, które dostawała od znajomych znających jej gust, wracały do obiegu dzięki organizowanym przez nią loteryjkom. „Zawsze miałam serce do kiczu” – mawiała. Lubiła kurczaki z KFC, a ta znana sieć fastfoodowa uhonorowała ją dożywotnimi darmowymi zamówieniami. Szymborska jednak za skrzydełka płaciła, a voucher zostawiła sobie na pamiątkę. Na spotkaniach z koleżankami z czasów gimnazjalnych, zwanych „sabatami czarownic”, panował zakaz narzekania, przewidywane były kary finansowe. Zapaliła papierosa przy królu Szwecji. Była fanką seriali Niewolnica Isaura i Dynastia. Wszędzie jeździła z chińskim termosem. I tak dalej, i tak dalej.
Rok temu, w dziesiątą rocznicę śmierci poetki, jej sekretarz Michał Rusinek powiedział w jednym z wywiadów, że Wisława Szymborska lubiła się chować za poczuciem humoru, za anegdotą. Dzięki temu tworzyła rodzaj pancerza wokół siebie. Myślę sobie, że to ważne, abyśmy się na ten pancerz nie nabrali. Żebyśmy z Szymborskiej nie zrobili anegdoty. Żebyśmy zajrzeli za kotarę z papierosowego dymu i odkryli, co ma nam do powiedzenia.