Choć w całym roku przez ulice polskich miast przechodzą tysiące pochodów, marszów czy manifestacji, zakończony właśnie czerwiec jak co roku był inny. Bo wówczas odbywają się marsze tęczowe. Są one wyjątkowe z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że ich uczestników łączy nie tyle jakaś idea polityczna (jak wtedy gdy manifestuje prawica czy lewica), nie chęć osiągnięcia jakichś interesów czy partykularnych zmian w prawie (jak wtedy, gdy protestują rolnicy, górnicy czy związki zawodowe, albo przeciwnicy przyjmowanych ustaw).
Tym, co łączy uczestników marszów tęczowych, jest chęć wyrażenia swojej orientacji czy tożsamości seksualnej. Owszem, padają tam postulaty zmian w prawie, padają hasła o charakterze politycznym. Ale ich idea polega na tym, że mówią o swej seksualności. I to pierwszy powód, dla którego budzą one tyle emocji. Pomysł parad równości wziął się ze Stanów Zjednoczonych, gdzie pojawiły się ruchy LGBT, które postulowały, by osoby nieheteroseksualne przestały się wstydzić, przestały ukrywać swoją tożsamość, lecz by ją z dumą okazywały. Dlatego też nazwały czerwiec miesiącem „dumy LGBT”. Dlatego dla części opinii publicznej, szczególnie tej konserwatywnej, stanowią one pewne wyzwanie.
Wyjątkowością czerwcowych marszów jest też to, że wywołują ogromne emocje polityczne, szczególnie po prawej stronie. Kilka lat temu jeden z obecnych ministrów mówił o „marszu sodomitów”, ostatnio inny ważny minister mówił o dewiacjach i wynaturzeniach, które wywołują zgorszenie opinii publicznej. Politycy prawicy często mówią o konieczności obrony tradycyjnych wartości, czy obrony rodziny przed ruchami lub tzw. ideologią LGBT.
Nie mam jednak wrażenia, by wyzywanie osób LGBT w jakikolwiek sposób wzmacniało tradycyjne wartości. I nie wiem też, w jaki sposób wybrzydzanie nad niemoralnym zachowaniem uczestników tęczowych parad umacniało polskie rodziny. Polskie rodziny będą silniejsze, gdy będą wiedziały, że mogą w trudnych chwilach liczyć na pomoc państwa. A że tak nie jest, pokazują statystyki demograficzne. Ostatnio rząd przedstawiając nową strategię demograficzną, analizował cały szereg czynników, które sprawiają, że Polacy nie chcą mieć dzieci. Od braku mieszkań, po sieć żłobków czy przedszkoli. Jeśli przyjmiemy na moment założenie, że siłę rodzin można mierzyć właśnie dzietnością, to polskie rodziny są bardzo słabe. A w wielu krajach Zachodu, gdzie rzekomo królują dewiacje i zboczenia, są silniejsze. To nie marsze równości osłabiają polskie rodziny, ale wiele systemowych braków, także kulturowych. I tu kamyczek do własnego, męskiego ogródka: od pewnego czasu eksperci alarmują o niedojrzałości polskich mężczyzn. Nie czując wsparcia w mężczyznach, nie będąc pewnym ich odpowiedzialności, kobiety nie będą chciały tworzyć rodzin ani rodzić dzieci.
No ale rytualne oburzanie się przez polityków prawicy na tęczową demoralizację jest znacznie wygodniejsze niż przeprowadzenie żmudnych i skomplikowanych reform, które sprawią, że łatwiej będzie znaleźć mieszkanie, nie biorąc na nie kredytu na całe życie, że będzie łatwiej wysłać dziecko do żłobka i przedszkola w sytuacji, gdy wyjechało się do innego miasta i nie można liczyć w opiece nad dzieckiem na pomoc rodziców czy teściów.