Ks. Henryk Seweryniak: Zainspirowała mnie ostatnio rozmowa Josepha Weilera i George’a Weigla. Weiler to ortodoksyjny Żyd, profesor prawa międzynarodowego, który zasłynął między innymi tym, że wymyślił termin „chrystofobia”. On też przed Wielką Izbą Europejskiego Trybunału Praw Człowieka wygłosił kiedyś genialną obronę obecności krzyża w przestrzeni publicznej. Jest Żydem, że przypomnę. George Weigel zasłynął przede wszystkim biografią Jana Pawła II Świadek nadziei. Jest człowiekiem zakochanym w tym programie dla Kościoła, jaki miał Jan Paweł II.
Monika Białkowska: Czytałam tę rozmowę, ale wątków jest w niej sporo i wszystkie ważne. Wszystkie mniej lub bardziej wprost dotyczą kryzysu Kościoła, z jakim mamy dziś do czynienia.
HS: Dla mnie zaskakujące było, jak wiele miejsca w tej rozmowie poświęcili oni kryzysowi powołań, seminariom duchownym i temu, co ich zdaniem w tych seminariach powinno się stać, żeby kryzys choć częściowo zażegnać.
MB: Myśli ksiądz, że zażegnanie kryzysu powołań to jest kwestia tylko tego, co się dzieje albo nie dzieje w seminariach?
HS: Kryzys powołań jest. Temu już nikt albo prawie nikt nie zaprzecza. Pytanie, które sobie trzeba najpierw postawić, brzmi jednak: co to znaczy „kryzys powołań”? Czy znaczy, że Bóg przestał powoływać? Czy Bóg powołuje nadal, a mamy do czynienia raczej z kryzysem odpowiedzi na te pytania?
MB: Że brakuje odpowiedzi albo odpowiedzi są słabe. Nie idą za nimi odpowiednie motywacje. Po ludzku mówiąc: coś dzwoni, ale nie do końca wiadomo, w którym kościele.
HS: Ja tu bronię tezy, że Bóg powołuje nadal. Część młodych na to odpowiada. Część młodych nie odpowiada. I tu trzeba sobie zadać pytanie: dlaczego nie odpowiadają? Odpowiedź może brzmieć: bo nie interesuje ich taki Kościół. I znów pytanie: taki – to znaczy jaki? A tych, którzy odpowiadają, jaki Kościół ich interesuje?
MB: To jest ten moment, który miałam na myśli, mówiąc o odpowiednich motywacjach. Kościół może być dla kogoś interesujący niekoniecznie ze względu na samego tylko Boga…
HS: Na razie mamy same tylko pytania. Ale Weigel i Weiler stawiają tu swoje tezy. Pokazują Kościół w Polsce, który ich zdaniem naprawdę jest w kryzysie. Obok stawiają Kościół w Stanach Zjednoczonych jako ten, który uleczył swoje rany i idzie ciekawą, wartą naśladowania drogą. I Weigel mówi: „W Waszyngtonie mamy program seminaryjny dla mężczyzn w wieku 18–24 lat i chętnych jest dużo, ponieważ kapłani i diecezje zrozumieli, że muszą poważnie podchodzić do rekrutacji młodych księży”.
MB: Poważnie podchodzić? Czyli jak? Brzmi to trochę tak, jakbyśmy w Polsce podchodzili do tego niepoważnie. A przecież wielu jest takich, którym puste seminaria spędzają sen z powiek.
HS: Ta powaga w podejściu do rekrutacji składa się dla nich z kilku elementów. Młody człowiek – tłumaczą Weigel i Weiler – który wstępuje do seminarium, musi pamiętać o tym, że duszpasterstwo i życie kapłańskie to nie jest ani sprawa komfortu, ani sprawa prestiżu. To owszem, było kiedyś częścią tej społecznej funkcji kapłana, ale zdecydowanie już się skończyło. Zastanawiam się, czy oni nie mają tu racji. Myślę, że do naszych polskich seminariów mimo wszystko wstępuje nadal jakaś część chłopaków, którzy liczą może nie na komfort, ale na ten prestiż.
MB: Księża będą temu zaprzeczać, że żadnego prestiżu nie ma. Ale z tej świeckiej strony widać go wyraźnie. Ksiądz w miasteczku ma zdecydowanie inną pozycję niż mechanik samochodowy w tymże miasteczku.
HS: Obserwuję to choćby na prymicjach. Widać wyraźnie, że ten młody jeszcze chłopak jest w swojej społeczności wyraźnie wyróżniony. Lokalna społeczność bardzo na niego liczy, cieszy się z tego, że on jest, on wyrasta w niej wyraźnie na Kogoś.
MB: Pytanie, co z tym zrobić? To przecież nie jest wina takiego młodego księdza, że wieś z zachwytu próbuje go jeszcze nosić na rękach…
HS: Weigel mocno podkreśla, że do seminarium nie może być przyjęty mężczyzna, który już nie wykazał się w życiu wysokim poziomem dojrzałości moralnej. Mówi, że seminarium nie jest miejscem, żeby dopiero uczyć się kontrolować emocjonalne impulsy i pożądania.
MB: Trochę inna perspektywa niż nasza. Może się mylę, ale mam wrażenie, że u nas zakłada się raczej, że wszystkiego można się jeszcze nauczyć, wypracować, że kandydaci do seminarium są raczej materiałem do urobienia. Założenie, że już przychodząc do seminarium, muszą być w jakiś sposób „sprawdzeni”, jest ciekawe. Ktoś powie, że w ten sposób odsieje się większość i kleryków będzie jeszcze mniej. Z tego, co mówi Weigel, wynika, że wcale nie. Że w USA odmawia się przyjęcia do seminarium z braku miejsc, bo kandydatów nie brakuje…
HS: Oczywiście musimy tu też powiedzieć o kwestii rozeznania i rozpoznania uwarunkowań psychiczno-moralnych tego człowieka. Chodzi o to, żeby do seminarium nie wstępowali ludzie, którzy na przykład będą mieli problem ze swoją seksualnością. Weigel na to też kładzie mocny nacisk. Mówi, że trzeba dawać księżom wsparcie, którego potrzebują, żeby mogli sprostać zadaniu dawania miłości w celibacie, na dodatek w świecie skupionym na przyjemnościach. Mówi, że księża muszą w tym wspierać się nawzajem, że powinni być wspierani przez swoich biskupów. To już dotyczy nas wszystkich, bo seminarium nie jest odrębnym i samodzielnym tworem, ale czymś, co powinno żyć w otoczce zdrowego Kościoła diecezjalnego. Kiedy tej otoczki zabraknie, wtedy będą problemy. Ale powaga w podchodzeniu do rekrutacji ma też inny wymiar. Pracuję, żyję w seminarium. Wielokrotnie księża pytają mnie: „ilu tam ich jeszcze macie w tym seminarium?”. Kiedy odpowiadam – dwudziestu, kilkunastu, pojawia się uśmiech politowania. Ci księża nie wiedzą, nie czują, że to jest również ich problem – albo przede wszystkim ich problem.
MB: W zdrowej diecezji czy w zdrowej wspólnocie księży diecezjalnych pytanie powinno brzmieć: „ilu ich tam mamy?”. My.
HS: O to właśnie chodzi. Żeby mówienie o powołaniach nie było wyizolowane z całego kontekstu naszej wiary. Powołania to nie jest sprawa seminarium. To jest nasza sprawa, sprawa całego Kościoła.