Po co nam książki o świętych? Czy my, chrześcijanie, nie powinniśmy naśladować przede wszystkim samego Chrystusa? Czy chodzenie po śladach innych ludzi, choćby najdoskonalszych, może zastąpić kroczenie za Jezusem? Ale z drugiej strony, wiara każdego z nas bierze się z przekazywania, nie istnieje nigdy indywidualnie, lecz zawsze „wynika” z wiary innych ludzi, którzy nam ją pokazują i przekazują. I choć najczęściej wiarą dzieli się z nami ktoś spotkany tu i teraz, to przecież może przemówić do nas doświadczenie osoby, której nigdy nie spotkaliśmy. Znają to ci wszyscy, którzy swoje miejsce w Kościele odnaleźli przez konkretną wspólnotę. Żyją wtedy charyzmatem benedyktyńskim, ignacjańskim czy oazowym, opierając się na fundamencie położonym przez założyciela danej szkoły duchowości.
W ten właśnie sposób kard. Raniero Cantalamessa OFMCap uzasadnia, czemu napisał książkę: Franciszek. Kuglarz Boży. Chciał przez nią „zaprosić [młodych] do przeżycia franciszkańskiego doświadczenia”.
Dwa głosy
Włoski kardynał jest z pewnością świetnie przygotowany do roli takiego przewodnika. Zakonną drogę rozpoczął już w wieku 12 lat, wstępując do niższego seminarium duchownego kapucynów. Po tym, jak w 1958 r. przyjął święcenia kapłańskie, kontynuował studia z teologii i literatury klasycznej, a następnie rozwijał karierę akademicką. Przez kilka lat był również członkiem Międzynarodowej Komisji Teologicznej. W wieku 45 lat odpowiadając na, jak to sam nazywa, „drugie powołanie”, porzucił jednak nauczanie, by poświęcić się wyłącznie głoszeniu Słowa. Wkrótce potem został kaznodzieją Domu Papieskiego, pełniąc tę funkcję przy papieżach Janie Pawle II, Benedykcie XVI i Franciszku. Poza tym głosił nauki i rekolekcje w wielu miejscach świata, a ponadto zasłynął jako autor wielu publikacji z dziedziny duchowości.
O napisanie takiej książki dla młodych „wiekiem lub sercem” poprosił kard. Cantalamessę jego przełożony, brat Sergio Lorenzini. On też zasugerował, by ukazać św. Franciszka oczami brata Pacyfika, jednego z jego pierwszych towarzyszy. Autor wszedł w tę konwencję, dopisując niejako do Źródeł franciszkańskich nowy rozdział. Nie musiał jednak wymyślać żadnych nowych faktów, bazował bowiem na dobrze znanych materiałach. Patrząc jednak na postać Ojca Serafickiego oczami współczesnego mu ucznia, mógł na nowo ukazać postać założyciela zakonu. Stąd wynika struktura książki, w której każdy rozdział składa się z dwóch części: pierwsza to opowieść brata Pacyfika, a druga to komentarz brata Raniero.
Sens życia
Kim był narrator książki? Tak naprawdę nazywał się Wilhelm Divini, pochodził z Lisciano w środkowych Włoszech. W młodości był trubadurem i to nie byle jakim! Jeden z cesarzy (najprawdopodobniej Henryk VI) nazwał go „królem poezji”. Zwyczajem przedstawicieli swego fachu, układał wiersze, których tematem najczęściej była dworska miłość. Nie można ukryć, że poezja ta bazowała na koncepcie zakazanego uczucia, łączącego zamężną kobietę z jej kochankiem.
Mimo sukcesów i uznania Wilhelm nie odczuwał spełnienia w swym życiu. Wszystko zmieniło się niemal w jednej chwili, gdy spotkał na swej drodze mało jeszcze wtedy znanego Biedaczynę z Asyżu. Poruszony jego słowami, zaintrygowany emanującym z niego szczęściem oraz doświadczoną wizją dotyczącą Franciszka poprosił go o rozmowę. Ta zadecydowała o jego dalszych losach, gdy w jej trakcie wykrzyknął: „Bracie, cóż jeszcze można powiedzieć?! Przejdźmy do życia. Zabierz mnie spośród ludzi i oddaj mnie najwyższemu Władcy!”. Następnego dnia przyjął habit i otrzymał imię Pacyfik, które potwierdzało, że odnalazł prawdziwy pokój w Chrystusie.
Raniero Cantalamessa zauważa, że to spotkanie decydujące o życiu Wilhelma było w swej istocie spotkaniem z Bogiem, którego odkrył za pośrednictwem Biedaczyny. Kapucyn podkreśla, że każdy, kto doświadcza nawrócenia, doznaje całkowitej przemiany swojego życia. Jak pisze: „Historia każdego człowieka dzieli się jak historia świata: przed Chrystusem i po Nim”.
Nowe horyzonty
Tym, co zafascynowało Wilhelma, była świętość Franciszka, doświadczana w zetknięciu z tym niepozornym człowiekiem. Pacyfik, obdarzony artystyczną wrażliwością, często doświadczał również wizji, umacniających przekonanie o szczególnym związku jego mistrza z Bogiem. Jedna z nich dotyczyła znaku Tau, który jak wiadomo stał się symbolem całego zakonu franciszkańskiego. Zgodnie z proroctwem Ezechiela, litera ta miała być kreślona na czołach ludzi należących do Pana. Upodobanie, z jakim Biedaczyna z Asyżu oznaczał ludzi i przedmioty, przypomina o powszechnym powołaniu chrześcijan do świętości. Co ważne, to dążenie do chrześcijańskiej doskonałości życia nie przekreśla naturalnych skłonności człowieka, lecz podnosi je na wyższy poziom. Kapucyński kardynał w kontekście brata Pacyfika zauważa, że „Nawrócenie do Boga nie zmusza tego byłego pieśniarza (…) do odrzucenia posiadanego talentu muzycznego, ale otwiera przed nim nowe horyzonty i nadaje nową treść jego życiu”. To dlatego dawny trubadur został posłany, by wraz z innymi braćmi iść na place miast i wsi, a śpiewając na nich Pieśń słoneczną, zachęcać wszystkich do uwielbienia Boga. Mieli się przy tym przedstawiać jako „Boży kuglarze”, nieoczekujący od słuchaczy innej zapłaty niż tylko ich nawrócenia.
Patrząc oczami brata Pacyfika, zauważamy, że Pieśń słoneczna powstała jako owoc wielkiego fizycznego i duchowego cierpienia Franciszka. Radość, której słynny stygmatyk doświadczał, nie była efektem łatwego, bezproblemowego życia. Nie wynikała też z pełnego rezygnacji oswojenia się z cierpieniem, lecz była efektem tęsknoty i nadziei zakorzenionej w Bogu. Jak bowiem przypomina Cantalamessa: „Chrystus nie przyszedł zatem, by potęgować ludzkie cierpienie i głosić konieczność pogodzenia się z nim. Przyszedł, by nadać mu sens, ogłosić zwycięstwo nad nim i je zakończyć”.
Ku prostszemu życiu
Pieśń słoneczna przywołuje także ten element duchowości franciszkańskiej, który jest najbliższy ludziom naszych czasów, a więc umiłowanie całego stworzonego świata. Brat Raniero podkreśla jednak, że troska o stworzenie, wynikająca z polecenia samego Boga, nie wyczerpuje się w ekologii rozumianej jako rozwiązywanie problemów związanych z kryzysem klimatycznym, kwestią dostępu do wody czy ochroną zagrożonych gatunków. To techniczne podejście musi zostać uzupełnione o doksologię, a więc wychwalanie Boga za stworzenie świata. Co więcej, człowiek jako istota rozumna, uczyniona na obraz i podobieństwo Boga, ma użyczyć swego głosu całemu stworzeniu. Włoski kardynał uważa, że człowiek wierzący, świadomy swego posłannictwa w tym zakresie, ma również przemawiać w imieniu tych, którzy dotąd nie poznali Boga.
Uwielbienie Boga w stworzeniu jest bezinteresowne, ponieważ niczego nie dodaje Bogu, ale pozwala nam dostrzec rzeczy z właściwej perspektywy. Ta zaś jest taka, że nie jesteśmy panami Ziemi, lecz jej stróżami. To zaś pociąga za sobą konsekwencje w naszym działaniu, co zrozumiał już św. Franciszek. Pisze o nim Cantalamessa: „Swym wyborem radosnego i wolnego ubóstwa przynagla on bowiem do powrotu do prostszego i oszczędnego stylu życia, bez którego ekologia pozostaje jedynie teoretycznym ideałem”. Oddawanie Bogu chwały wraz z całym światem prowadzi nas ostatecznie do kontemplacji, dzięki której upodabniamy się coraz bardziej do Chrystusa.
Kończąc swą książkę, słynny kapucyn przypomina raz jeszcze, że przeżywanie franciszkańskiego doświadczenia musi być ostatecznie powrotem do Ewangelii. Bowiem Franciszek, jak każdy prawdziwy święty, nie chciał, by ludzie kroczyli za nim, lecz pragnął pociągnąć ludzi do naśladowania jedynego prawdziwego Nauczyciela i Mistrza.