Czy można przyzwyczaić się do czyjejś bliskości do tego stopnia, że przestaje się zauważać i doceniać wyjątkowość tej osoby? Tak. Jest to jeden z symptomów kryzysu w relacjach przyjacielskich, rodzinnych, wspólnotowych. Można zobojętnieć, można stracić wrażliwość serca nawet wobec najbliższych sobie ludzi. Skutków takiego zobojętnienia doświadczył Jezus, gdy po tym, jak dokonał wielu cudów, dotarł do rodzinnego Nazaretu.
Najbliżsi nie przyjęli Go z otwartymi ramionami. Gdy nauczał w synagodze, zdumiewali się Jego mądrością, ale Go ignorowali. Gdy dotarły do nich wieści o nadzwyczajnych znakach, które czynił, uzdrowieniach i wskrzeszeniach, nie zachwycili się Jego wyjątkowością. Nie byli nawet zaciekawieni. Bronili się jak mogli przed dopuszczeniem do siebie świadomości, że potomek zwyczajnego cieśli, ich sąsiad, krewny, jest obdarzony mocą przez Najwyższego. Tym bardziej nie brali pod uwagę faktu, że to Mesjasz, Syn samego Boga. Patrzyli na Niego sceptycznie, a nawet próbowali podważyć Jego misję.
Choć podkreślali łączące ich z Jezusem więzy, zachowywali się, jakby był obcym człowiekiem. Zaprzeczyć Jego mocy było zapewne wygodniej, niż przyznać, że Bóg objawia się przez ich krewnego i znajomego. Woleli zamknąć oczy na Jego widok. Gwarantowało im to spokój i zabezpieczało przed niespodziewanymi zmianami.
Czy to nie wygląda znajomo? Czy Jezus, Jego słowo i sakramenty, nie stały się dla wielu taką oczywistością, że poza jej zewnętrznymi znakami nie widzą już Tego, który przychodzi z miłością? Czyż choroba przyzwyczajenia, stabilizacji, poczucia bezpieczeństwa, nie toczy od dawna naszej wspólnoty? Czyż nie ma w Kościele takich, którzy skupiają wzrok bardziej na fasadach, obrzędach, pobożności, a nie na istocie wiary, czyli na Bogu, który jest blisko i objawia się w zwyczajności, w drugim człowieku, w powszednich sprawach?
Takie zobojętnienie prowadzi nieuchronnie do braku wiary. A to z kolei odbiera Bogu możliwość działania. To jeden z największych paradoksów – wszechmogący Pan jest bezradny, gdy człowiekowi brakuje wiary. „I nie mógł tam zdziałać żadnego cudu, jedynie na kilku chorych położył ręce i uzdrowił ich” – pisze Marek o tym, co się stało w Nazarecie. To przestroga dla wszystkich, którzy czują się rodziną Jezusa i wydaje im się, że to wystarczy do zbawienia. „Tylko w swojej ojczyźnie, wśród swoich krewnych i w swoim domu może być prorok tak lekceważony” – mówi Jezus z goryczą o tych, wśród których żył wiele lat. Z tych słów nietrudno odczytać diagnozę dla tych w Kościele, którzy tak bardzo zapatrzeni są w przeszłość, do której się przyzwyczaili, że przestali słyszeć głos Pana lub go lekceważą – przedkładając nad poruszenia Ducha tradycję, dziedzictwo, własne doświadczenia czy wiedzę.
Jezus uzdrowi swój Kościół, odbuduje go, o ile znajdzie w nim ludzi pełnych wiary; ludzi, którzy znają swoją bezsiłę i destrukcyjną siłę grzechu, ale wiedzą, że tylko Jego moc może pokonać i uleczyć to, co po ludzku wydaje się beznadziejne i nie do uratowania; ludzi, którzy nie wahają się, by przyjść do Niego z ufnością.
I tacy ludzie również byli w Nazarecie. Marek opisuje reakcje mieszkańców tej mieściny, którzy traktowali Jezusa jak zwykłego sąsiada, ale Ewangelia jest przecież także świadectwem o Tej, która była najbliżej i nigdy nie zobojętniała. Maryja nie przestawała się zdumiewać Jezusem, codziennie Go poznawała, zachowywała w swoim sercu wszystkie chwile, bo Go kochała. Miłość jest przeciwieństwem zobojętnienia i jedyną szczepionką na chorobę przyzwyczajenia. Codzienna, wierna miłość, która nie skupia się na nadzwyczajnych doświadczeniach, ale karmi się radością bycia blisko i odkrywania Jezusa wciąż na nowo, najskuteczniej otwiera oczy na Jego obecność w Kościele i w drugim człowieku – tym bliskim i tym, który wydaje się obcy.