Akcja pomocy „Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki” ma wielki oddźwięk. Jak Pani wpadła na pomysł, żeby zorganizować ją w formie książki?
– Forma jest wypadkową wydarzeń. Byłam bardzo poruszona tym, że można wysłać myśliwiec i porwać samolot tylko po to, żeby wyciągnąć z niego dziennikarza… Nie mogłam sobie znaleźć miejsca, tak po ludzku. Wieczorem tego dnia napisałam na Facebooku, że czuję, że trzeba coś zrobić: może zebralibyśmy się w grupie kilkunastu dziennikarzy i napisali książkę o tym, jak pracują dziennikarze na Białorusi? Byłam tam mnóstwo razy, nawet nie jestem w stanie policzyć ile. Za każdym razem podziwiałam pracę dziennikarzy. Trochę przypomina mi ona partyzantkę. Ilość problemów, które my mamy w Polsce jest nieporównywalna z tym, czego oni doświadczają w reżimie Łukaszenki. Odzew był niesamowity, zgłosiło się ponad 40 osób. Rano już wiedziałam, że książka powstanie. Ona jest jednak tylko pretekstem do dyskusji i nagłośnienia sytuacji dziennikarzy. Chcemy pomóc im finansowo. Potrzebna jest pomoc prawna, sprzęt (ten, na którym pracują, wciąż rekwirują władze), czasem bezpieczny kąt.
Akcja to świetny przykład solidarności zawodowej. Udało się Pani – nomen omen – porwać dziennikarzy ze wszystkich stron barykady. Jednoczą się, aby pomóc, a nie „przeciwko” Nikt nie powiedział: z tymi nie pracuję?
– Nie, w ogóle. Spotkałam się z opinią, że udało mi się ich przekonać. Ja nikogo nie przekonywałam! I to jest najlepsze. Nie musiałam też nikogo prosić. Ludzie zgłosili się sami, z różnych redakcji – co pokazuje, że w słusznym celu potrafimy działać razem. To jakiś promyk nadziei. Nie tylko dla Białorusi, ale również dla nas (śmiech).
Może Pani podać nazwiska i redakcje?
– Na stronie zbiórki pomagam.pl/partyzanci jest pełna lista autorów. Są to dziennikarze m.in. z: Telewizji Republika, „Idziemy”, TVN24, Dzień Dobry TVN, TVP, Polsatu, „Gazety Wyborczej”, „Newsweeka”, „Dziennika Gazety Prawnej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Press”. Pełne spectrum. Niektórzy to byli dziennikarze i freelancerzy. 29 autorów pisze 20 rozdziałów książki. Wielu dziennikarzy wspiera nas promocyjnie. Niektórzy zaoferowali pomoc przy kolejnych akcjach, bo ta jest dla nich zbyt czasochłonna. Książkę chcemy wydać 9 sierpnia – na rocznicę wyborów prezydenckich na Białorusi, które tyle zmieniły.
Termin imponujący. Tak szybko pisze się i wydaje chyba tylko biografie nowych papieży, których wybór na konklawe był zaskoczeniem…
– (Śmiech) Raman Pratasiewicz od miesiąca jest w areszcie i od tego czasu się organizujemy. Ale tempo rzeczywiście jest zawrotne. Udaje nam się tylko dlatego, że do akcji włączyło się tak wiele osób. Dzielimy się zadaniami, ja spinam to w całość.
Co się w tej chwili dzieje z Pratasiewiczem i aresztowaną z nim jego partnerką?
– Są w areszcie domowym, każde w innym mieszkaniu. Rozmawiałam z ojcem Pratasiewicza. Rodzice, którzy przebywają w Polsce, dowiedzieli się o tym z oficjalnego komunikatu białoruskiego Komitetu Śledczego. Nie mają z nim kontaktu. Adwokat też nic im nie mówi. W sprawach politycznych adwokaci są zmuszani do podpisania klauzul o poufności. Tak samo jest w przypadku Andrzeja Poczobuta.
Jak każdy z nas może włączyć się w tę akcję?
– Na dwa sposoby. Można ją wesprzeć finansowo. Zbieramy na pomagam.pl na książkę, ale wszystko, co z tej zbiórki zostanie i wszystko, co – mamy nadzieję – uda się na książce zarobić, trafi do Informacyjnego Biura Białoruś w Fokusie. To organizacja partnerska polskiego Press Clubu. Czyli wszystko chcemy przekazać na pomoc białoruskim dziennikarzom – na prawników, na sprzęt, który jest im zabierany, na bezpieczne mieszkanie. My Polacy działamy pro bono. Drugi sposób to czytanie nas – książki, jak już będzie, ale także informacji, które na bieżąco publikujemy na fanpage’u na Facebooku i przekazywanie tych informacji dalej. Jeśli zapomnimy o białoruskich dziennikarzach, to zostaną bez pomocy.