W czwartek 25 marca policja aresztowała w Grodnie dziennikarza Andrzeja Poczobuta, który od wielu lat jest pierwszym informatorem czołowych polskich mediów o sytuacji mniejszości polskiej na Białorusi, jak również o ogólnej sytuacji w tym kraju. Aresztu dokonano w dobrze znanym stylu reżimowym sił represji: rano do mieszkania w bloku wtargnął oddział uzbrojonych i zamaskowanych kominiarkami funkcjonariuszy sił bezpieczeństwa. Poczobuta wyciągnięto z łóżka, pozostawiając na miejscu zszokowaną żonę, która musiała przyglądać się totalnej rewizji, jaką w tym momencie rozpoczęto. Niestety, jak dotąd (tekst pisany kilka godzin po aresztowaniu) są to wszystkie wiadomości o losie Poczobuta i jego rodziny. Do uwięzionego nie zdołał dotrzeć ani jego adwokat, ani przedstawiciel polskich służb dyplomatycznych. Nie ma również dostępu do mieszkania dziennikarza, ponieważ cały blok otoczony jest siłami OMON.
Do więzienia za kaziuki
Poczobut jest kolejnym białoruskim Polakiem, represjonowanym na bezprecedensowej fali uderzenia w mniejszość polską, jaką rozpętał w ostatnich dniach reżim Aleksandra Łukaszenki. Dwa dni wcześniej, również w Grodnie, aresztowano prezes Związku Polaków na Białorusi Andżelikę Borys. Jest ona oskarżona o to, że od 2018 r. organizowała i patronowała „szeregowi nielegalnych przedsięwzięć masowych z udziałem niepełnoletnich, w czasie których czczono uczestników band antysowieckich działających w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i po jej zakończeniu”.
O co chodzi w tym reżimowym żargonie? Otóż z inicjatywy Borys rzeczywiście odbywały się, głównie w szkołach polskiej mniejszości, liczne akademie rocznicowe dla upamiętnienia żołnierzy Armii Krajowej, którzy na terenach RP będących obecnie częścią Białorusi walczyli z okupantem niemieckim, potem zaś, od 1944 r., z jego sowieckim następcą. Z tego też powodu represje reżimu, który czuje się spadkobiercą sowieckich okupantów, można przynajmniej teoretycznie uzasadnić. Jednak bezpośredni powód aresztowania Andżeliki Borys brzmi już absurdalnie, gdyż było nim zorganizowanie 4 marca w Grodnie… dorocznego jarmarku, tzw. kaziuków.
Andżelika Borys, podobnie jak Poczobut, jest osobą znaną i zasłużoną. Niedawno została demokratycznie wybrana, na kolejną już kadencję, na szefową największej na Białorusi organizacji mniejszościowej. Rzecz w tym, że Związek Polaków na Białorusi (ZPB), jako organizacja niepoddająca się totalnym zapędom łukaszenkowskiej administracji, działa w zasadzie półlegalnie, od 2005 r. będąc pozbawionym tzw. państwowej rejestracji. Półlegalnie, bo reżim, jak dotąd, nie zamykał masowo polskich szkół ani też nie likwidował terenowych kół ZPB. Obecna akcja to, jak się wydaje, wstęp do takiego właśnie kroku.
Harcerski mundurek rehabilitacją nazizmu
Anna Paniszewa jest dyrektorką społecznej szkoły polskiej w Brześciu nad Bugiem. Szkoła ta wpaja uczniom ideały polskiego harcerstwa oraz uczy polskiego patriotyzmu. Nic dziwnego zatem, że tuż przed 1 marca, dniem obchodzonym w Polsce jako upamiętnienie Żołnierzy Wyklętych, Paniszewa zorganizowała w szkole akademię, podczas której ubrani w harcerskie mundurki uczniowie śpiewali partyzanckie piosenki. Część z nich ułożyli żołnierze Związku Obrońców Ojczyzny, podziemnej polskiej organizacji, która aż do 1949 r. walczyła na tamtych terenach z sowieckim okupantem. Jej centrum był właśnie Brześć.
Taka działalność dyrektorki – dobrej Polki i dobrej społecznicy – jest solą w oku reżimowi. Paniszewą 12 marca aresztowano w sposób równie brutalny, co widowiskowy: na nagraniu, które białoruskie służby podrzuciły do mediów, widać nauczycielkę, która skuta kajdankami i wciśnięta w kąt jakiejś pakamery domaga się respektowania jej praw obywatelskich wobec anonimowego grona otaczających ją dryblasów.
Władze otwarcie mówią o konieczności zamknięcia polskiej szkoły w Brześciu. W interpretacji reżimu rocznicowa impreza była „rehabilitacją nazizmu”, zaś uczniowie w mundurkach ZHP – kimś w rodzaju Hitlerjugend. Żeby dodatkowo podgrzać atmosferę, zarzucono dzieciom, że śpiewały piosenkę sławiącą Romualda Rajsa ps. Bury, postać rzeczywiście mroczną, odpowiedzialną za spalenie kilku białoruskich wiosek na Podlasiu. Zarzut tyleż kłamliwy, co absurdalny, gdyż Rajs, oddzielony od Brześcia jałtańską granicą, był tam osobą kompletnie nieznaną.
Lista szykanowanych polskich działaczy jest znacznie dłuższa. Spośród ostatnio represjonowanych wystarczy wymienić dwie liderki terenowych kół ZPB. Irena Biernacka z Lidy nękana jest zatrzymaniami już od jesieni ubiegłego roku. Do jej mieszkania policja wtargnęła w tym samym czasie, gdy aresztowano Poczobuta. Policyjny nalot, połączony z rewizją klas i pokoju nauczycielskiego, przeszła jednocześnie polska szkoła w tym mieście. Podobnym prześladowaniom poddawana jest w Wołkowysku Maria Tiszkowska.
Grabie Łukaszenki
Poczobutowi, podobnie jak Paniszewej, grozi sprawa karna z zarzutu art. 130 białoruskiego kodeksu karnego, który mówi o „rozniecaniu wrogości między narodami”. To poważny paragraf, za który grozi od pięciu do nawet dwunastu lat więzienia. Na czym owa „wrogość” polega, mówią chociażby korespondencje Poczobuta z ostatniego roku, rzetelnie, ale też z sympatią dla demonstrantów relacjonujące kampanię społecznego protestu po sfałszowanych wyborach prezydenckich. Poczobut w swoich tekstach alarmował również Polskę o zaostrzającym się, konsekwentnym antypolskim kursie reżimu i osobistym wkładzie Łukaszenki w nakręcanie tej spirali kłamstw. W swojej ostatniej korespondencji przed aresztowaniem, opublikowanej w „Gazecie Wyborczej”, napisał, że rząd w Warszawie, nie doceniając zagrożenia, „wchodzi na grabie”, jakie specjalnie podstawił mu samozwańczy prezydent.
I rzeczywiście, odkąd na Białorusi rządzi Łukaszenka, nasz kraj służy mu jako chłopiec do bicia podczas każdego kolejnego kryzysu politycznego. W wydaniu prezydenta są to brutalne, nierzadko chamskie ataki na Polskę, zupełnie pozbawione realnego kontekstu politycznego, a nawet zwykłego sensu. Ale skoro tak wypowiada się prezydent, powstaje „fakt medialny”, a nawet polityczny.
Nie inaczej zdarzyło się wiosną i latem ubiegłego roku, kiedy to reżimowa propaganda niejednokrotnie cytowała słowa samego „Baćki”, który upierał się, że Białorusi grozi polska interwencja wojskowa, zaś biało-czerwone wojska stoją już na granicy w pobliżu Grodna, gotowe przyłączyć to miasto do Polski. Ten paranoidalny obraz trwa jedynie w głowie Łukaszenki, co nie przeszkadzało, by na polskiej granicy odbyły się duże białoruskie manewry „odstraszające”.
Obok tego toczyła się też jednak inna, bardziej subtelna gra białoruskich służb. Białoruskich Polaków próbowano skłócić z głównym nurtem obywatelskiej opozycji. W jednej z polskich stacji nadawczych TV (chodzi o te bardziej egzotyczne, nazywające się „narodowymi”) pojawił się nawet, w charakterze „eksperta”, lnianowłosy Polak z Białorusi, który z niewinną miną i poczciwym kresowym akcentem sugerował, że cały protest to tylko prowokacja „określonych sił” z Zachodu. A przecież sami Polacy pod rządami Łukaszenki mają się dobrze, więc po co im mieszać się w ogólnobiałoruskie sprawy?
Ta gra się nie udała. Jesienią było już wyraźnie widać, że zdecydowana większość białoruskich Polaków jest solidarna z postulatami Rady Koordynacyjnej. Ostatni atak można więc uznać za zemstę reżimu.