- Jaruzelski też mówił, że "Solidarności" nie będzie, a po dziesięciu latach musiał to odszczekać - pan Bronisław nie ma wątpliwości, że wszystko skończy się dobrze.
Pszczoły brzęczą w sadzie otaczającym stary dom. W 1914 roku wybudował go dziadek pana Bronisława. Przedwojenna tablica z adresem i nazwiskiem gospodarza została do dzisiaj. Może właśnie z tych ścian czerpie swoją pewność ich obecny właściciel. Tyle zmieniło się w ciągu dziewięćdziesięciu lat - I wojna, potem niepodległa Polska, w której Hoża była dostatnią, liczącą kilkaset zagród wsią, wreszcie 1939 rok, przesunięcie granic i łagier. W 1948 roku władze radzieckie skazały siedemnastoletniego chłopca na piętnaście lat Syberii za współpracę z AK. Wrócił po pięciu latach, po śmierci "Ojca Narodów". - Stalin minął, Łukaszenka też nie jest wieczny - uspokaja pan Bronisław i częstuje świeżym miodem.
Nie wszyscy podzielają spokój starego sybiraka. W sąsiednich Barbaryszkach na dziennikarzy z Polski patrzą nieufnie. Starsza kobieta płucze ogórki przed domem. Na imię ma Janina, kiedyś chodziła z matką do polskiego kościoła, ale teraz już po polsku nie mówi, po białorusku zresztą też nie, przechodzimy na rosyjski. Pytam o konflikt pomiędzy Warszawą a Mińskiem, coś o nim słyszała - podobno Polacy wyrzucili białoruskiego dyplomatę i od tego się zaczęło. Kiedy prostuję, że było akurat odwrotnie, odpowiada krótko: "u każdego swoja racja". I wraca do przerwanej roboty. Przygotować zapasy na zimę to teraz najważniejsze. Ceny większości produktów spożywczych przewyższają polskie, dlatego mało kogo stać na trochę większe zakupy, nawet jeżeli zarabia oficjalną średnią krajową, czyli 200 dolarów na miesiąc. Tadeusz, starszy zażywny mężczyzna, sąsiad Janiny, jednak nie narzeka. - Najważniejsze, że praca jest i wynagrodzenie wypłacają regularnie, nie tak jak w Rosji czy na Ukrainie. Dlatego lepiej cicho siedzieć i władzy się nie sprzeciwiać - mówi, po czym wzrusza ramionami i wraca do przerwanej roboty. Inaczej można skończyć jak Tadeusz Gawin, kiedyś oficer - założyciel Związku Polaków na Białorusi, dziś więziony za chuligaństwo. Obecną prezes Andżelikę Borys ciągle przesłuchuje prokuratura. Grodzieński budynek Związku Polaków zajęła milicja.
"Moi Polacy"
Grodzieński Dom Polski, piętrowy budynek na skrzyżowaniu ulic 17 Września i Dzierżyńskiego, w końcu lipca przypominał oblężoną twierdzę. Dookoła milicja i filmujący wszystko tajniacy, wśród nich kilkunastoosobowa grupa osób - członkowie wybranych w marcu niezależnych władz ZPB - oraz garstka emerytów domagających się oddania siedziby Związku. Teraz panuje tu spokój, przed budynkiem jest pusto, dopiero gdy otwieram drzwi, zatrzymują mnie niewidoczni z zewnątrz pracownicy Związku. Trochę speszeni dziennikarską akredytacją i płynną polszczyzną towarzyszą mi w drodze do gabinetu "Prezesa".
Tadeusz Kruczkowski, wykładowca grodzieńskiego uniwersytetu, popierany przez białoruskie władze, były prezes ZPB siedzi w pokoju jeszcze niedawno zajmowanym przez Andżelikę Borys. To jej wygrana na marcowym zjeździe Polaków wywołała cały kryzys. Złożone przez współpracowników Kruczkowskiego skargi zaowocowały unieważnieniem przez Mińsk marcowego kongresu i nakazem powtórki wyborów. Inna sprawa, że sam Kruczkowski przeciwko takiej wersji wydarzeń stanowczo protestuje. Podniesionym głosem, nie dając sobie przerwać dowodzi, że Związek zgubiło zbytnie upolitycznienie, koalicje z białoruskimi nacjonalistami, wygórowane ambicje Borys i Gawina. No i polskie intrygi. - Komuś w Warszawie zależało na tym, żeby wywołać na Białorusi rewolucję rękoma polskiej mniejszości. Powtórka zjazdu to jedyny sposób, aby ratować Związek - przekonuje mnie Kruczkowski, a gdy pytam, jak ma zamiar to zrobić bez finansowej pomocy z Warszawy, za to z zakazem wjazdu na teren III RP, zaczyna krzyczeć, że Polska postępuje jak Związek Radziecki - łamie konstytucję, krzywdzi zasłużonych przedstawicieli mniejszości i zostanie przez niego - Kruczkowskiego, zaskarżona do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu.
Wołkowysk
Dostać się do tego niewielkiego miasteczka w przeddzień powtórki zjazdu nie było łatwo. Miejscowa milicja zarządziła specjalne ćwiczenia. Akcja "Bieżaniec" (uciekinier) polegała na pozorowanym poszukiwaniu zbiegłych z więzienia niebezpiecznych bandytów. Sprawdzano wszystkie wjeżdżające do miasta samochody. Jedne, jak wynajętą przeze mnie w Grodnie taksówkę, przepuszczano, inne, jak np. auto, którym próbowali wjechać niezależni polscy działacze, zatrzymywano. Andrzej Poczobut i Jan Roman wylądowali w areszcie oskarżeni o chuligańskie wybryki. Złapanemu już w samym Wołkowysku Mieczysławowi Jaśkiewiczowi, zastępcy Andżeliki Borys, milicja zarzuciła niezgodne z prawem posiadanie symboli narodowych. Za to żadnych problemów nie mieli delegaci na zjazd. Tych dowieziono specjalnymi autobusami, pilnie przy tym ograniczając ich kontakty z prasą.
Kilkanaście minut, jakie dano przedstawicielom mediów na rozmowy z przybyłymi do Wołkowyska "Polakami", wystarczyło jednak, by się przekonać, że część delegatów języka polskiego po prostu nie zna. Zrozumiałe, zważywszy na sposoby, w jakich zostali wyłonieni. W Mostach, gdzie nie udało się zastraszyć szefowej lokalnego oddziału ZPB, po prostu organizację rozwiązano. W Porażewie brakujących działaczy uzupełniono dowiezionymi ze wsi ludźmi, z których każdy dostał 5 tysięcy rubli (równowartość ok. 2 dolarów) za udział w przedwyborczym spotkaniu. W Berezinie na zebranie lokalnego oddziału Związku spędzono pracowników miejscowej administracji oraz państwowych przedsiębiorstw. Kryterium było proste - w zebraniu kazano wziąć udział tym wszystkim, którzy mieli polsko brzmiące nazwiska. Nie było istotne, że nie znali języka. Na specjalnie zamówionej porannej Mszy okazało się, że "Polacy" nie tylko nie potrafią śpiewać pieśni kościelnych. Część z nich zamiast klękać, po prostu się kłaniała - jak w cerkwi.
Strach
Nie to jednak było najgorsze, a kończąca zjazd konferencja prasowa, na której wyraźnie przestraszony staruszek, czyli nowy prezes Józef Łucznik, dukał niechętnie podpowiadane przez towarzyszy Kruczkowskiego odpowiedzi. Nowym szefem Związku nie został bowiem nikt ze skompromitowanych działaczy. Ani sam Kruczkowski, ani podejrzewani o współpracę z KGB Eugeniusz Skrobecki, były redaktor "Magazynu Polskiego", czy Kazimierz Znajdziński. Białoruskie władze postąpiły inteligentnie. Wybrano osobę do tej pory cieszącą się nienaganną opinią - Łucznika - 69-letniego nauczyciela i współzałożyciela Związku. Dlaczego się zgodził? - nie wiadomo. Zaprzyjaźniony białoruski dziennikarz twierdzi, że chodzi o jakieś niejasne sprawy dotyczące posiadanej przez Łucznika ziemi. Być może tak, a być może po prostu dał się zastraszyć. I dlatego konferencja z jego udziałem była jednym z najbardziej przykrych momentów mojej białoruskiej podróży. Dużo gorszym niż wizyta tajniaków w mieszkaniu Andżeliki Borys czy kilkugodzinne bezowocne stanie przed budynkiem milicji w oczekiwaniu na aresztowanego Andrzeja Poczobuta.
Ktoś musi zostać
Aleksander Łukaszenka osiągnął swój cel - udało mu się opanować niezależny dotąd Związek Polaków. Szef białoruskiego Komitetu ds. Religii i Narodowości Stanisław Buko już zapowiedział, że władze nie widzą sensu w rejestracji kolejnego polskiego stowarzyszenia. To oznacza, że wybrana demokratycznie w marcu Andżelika Borys i pozostali niezależni polscy działacze będą działali nielegalnie, że szesnaście polskich domów, samochody, redakcje "Głosu znad Niemna" i "Magazynu Polskiego" oraz wyposażenie dwóch szkół przechodzą na własność ludzi zupełnie podporządkowanych administracji białoruskiego "baćki". Prezent w wysokości lekko licząc 50 milionów złotych wyłożonych z pieniędzy polskiego podatnika. Temu Warszawa raczej nie jest w stanie zapobiec. Może natomiast zrobić co innego - objąć zakazem wjazdu do Polski nie tylko Kruczkowskiego i jego otoczenie, co już się stało, ale wszystkich 174 delegatów wołkowyskiej farsy. Tych, którzy brali udział w powtórce zjazdu, ale także pomagali w przygotowaniach do niego, w jego realizacji. Siedzący za prezydialnym wołkowyskim stołem nie chcieli podać dziennikarzom nazwisk nawet członków nowo obranej Rady Naczelnej. Dzięki pomocy białoruskich przyjaciół udało się jednak zdobyć pełną listę. Spis uczestników zjazdu jest już w polskim konsulacie w Grodnie. Znają go polscy dziennikarze i pewnie także MSWiA. Nie chodzi tu o jakąkolwiek zemstę, ale sprawiedliwość i naukę, że na dłuższą metę tchórzostwo i kolaboracja się nie opłaca. Wprowadzenie wizowego embarga dla tych wszystkich, którzy doprowadzili do przejęcia ZPB przez białoruskie władze, należy się nie tylko zamykanym w tej chwili w aresztach niezależnym władzom Związku Polaków na Białorusi. Należy się także wszystkim uczciwym białoruskim Polakom. Takim jak pan Bronisław, który pytany przeze mnie, czy nie miał pokus, aby w 1956 roku wyjechać do Polski, odpowiedział krótko: "przecież ktoś musiał tu zostać".