Massimo Recalcati: postać szalenie ciekawa, choć na szerszą skalę znana tylko we Włoszech. Psychoanalityk i filozof. Najpierw zagorzały marksista, potem prawie nawrócony chrześcijanin. Bliski przyjaciel Enzo Bianchiego, założyciela wspólnoty monastycznej Communita di Bose. To z nim już od wielu lat Recalcati prowadzi dialog na tematy związane z duchowością i psychologią. Chce w tej rozmowie siebie zweryfikować, usłyszeć uwagi moralnego autorytetu. A wszystko dlatego, aby zrozumieć doświadczenie, które całkowicie odwróciło jego życie. Zanim się ożenił, usłyszał od lekarza: nigdy nie będziesz ojcem. To było wstrząsające przeżycie – wspomina. I nagle, w noc poślubną, poczyna się jego dziecko, syn. Czy to był jakiś cud? – pyta do dzisiaj, świadomy tego, że pytanie staje niejako w poprzek jego marksistowskim przekonaniom. „Chodziłem do kościoła, obchodziłem go z zewnątrz, wchodziłem i wychodziłem. Kim jest Bóg, czy jest Bóg, co to znaczy, że stałem się ojcem?” – pytał. I to te niepokojące go pytania okazały się tak płodne dla jego naukowych i życiowych poszukiwań odpowiedzi na to jedno wciąż fascynujące go pytanie: ojciec, czyli kto?
Ojcostwo zakwestionowane
Recalcati deklaruje się jako osoba niewierząca albo prawie wierząca, choć zachwyca się Ewangelią. Enzo Bianchi do wiary w Boga jest głęboko przekonany, ale potrafi odnaleźć wspólny język z wciąż nieprzekonanym do ateizmu ateistą. Obaj okazują się jednak wobec siebie wzajemnie na tyle pokorni, aby przez tak wiele lat chcieć siebie słuchać, z siebie wzajemnie czerpać i cytować. I to ta ich niezwykła przyjaźń sprawia, że swoje najważniejsze przekonania dotyczące ojcostwa Recalcati formułuje, opierając się na psychoanalizie i lekturze Pisma Świętego.
Wszystkie swoje teksty i wystąpienia zaczyna dość typowo: od narzekania, jak jest źle, że mamy jednak kryzys ojcostwa, że starsi nie mają czasu dla swoich dzieci, a dzieci wychowywane są bardziej przez instytucje niż przez rodziców. Przynajmniej jeśli dotyczy to najważniejszych spraw życia i światopoglądów, Recalcati prognozuje radykalne rozstanie, jakie ma miejsce we współczesnej kulturze między starszym a młodszym pokoleniem. Ojcowie są zbyt zajęci, czasem po prostu zajęci sobą, własnymi celami życiowymi, biznesem, robieniem kariery. I wcale nie dotyczy to tylko atmosfery wielkich miast. Bywa, że na wsi jest znacznie gorzej: synu, bierz się za robotę, nikt za ciebie tego nie zrobi, widzisz, że ojciec tyra całe życie, żeby było dobrze, a ty co? Chyba wszyscy gdzieś mogliśmy to usłyszeć i to w przeróżnych konfiguracjach rodzinno-zawodowych.
Za tym ojcostwem nie ma co płakać
Recalcati nie jest jednak pesymistą. Nie proponuje rozwiązań obecnego kryzysu na zasadzie: wróćmy do tego, co było; kiedyś to byli ojcowie. Wręcz przeciwnie, jego obawy dotyczą niebezpieczeństwa nasilania się resentymentu, który zachęca do odbudowy tradycyjnego paternalizmu. Zdaniem Recalcatiego czas męsko-ojcowskiej dominacji w rodzinach i społeczeństwie skończył się dramatycznie i symbolicznie w roku 1968, kiedy młode pokolenie tak zbudowany świat radykalnie zakwestionowało.
Resentyment wobec minionego obrazu ojca jest jednak w jego ocenie wciąż żywy. Mimo że w obiektywnym oglądzie – który świetnie oddaje również literatura piękna – ojcostwo sprzed rewolucji obyczajowej lat 60. nie było z zasady czymś lepszym. Nie było takim dla młodych ludzi, którzy postanowili podnieść rewolucyjny głos sprzeciwu. Panująca wówczas w kulturze europejskiej koncepcja ojcostwa nie pomagała im skutecznie rozwiązywać ich młodzieńczych problemów. Dzisiaj rozumiemy, że to był tylko pewien etap dojrzewania tej kultury do głębszego rozumienia roli ojca. Bo to, które wówczas dominowało, wciąż nie sięgało poprzeczki, którą wyznaczało mu chrześcijaństwo. Symbolika twardego i dominującego ojca była bowiem uzasadniana za pomocą religii. To uzasadnienie sięgało jednak częściej do naturalnych wyobrażeń Boga, który dominuje, sądzi i karze, niż do Boga znanego z Ewangelii. Z ewangelicznego obrazu ojcostwa czerpano wciąż za mało.
Recalcati twierdzi więc, że problemem nie jest dzisiaj to, że w naszej ocenie w przeszłości rozumienie ojcostwa było na innym niż dzisiaj etapie. Pojawia się on natomiast tam, gdzie ktoś rozwój tego rozumienia dzisiaj chce powstrzymać. I to w imię owych resentymentów i argumentując religijnie, że dawniej to jednak było lepiej: jak ojciec kazał, to wszyscy do pacierza klękali…
Nosiciel sensu tego, co dobre
Z jednej więc strony lata 60. to początek jakiejś drogi w dół, jakiejś straty, polegającej na osłabieniu roli ojca jako osoby, która była w wychowaniu dzieci ważnym punktem odniesienia. Dzieci widziały w nim wyrocznię w ocenie tego, co dobre, a co złe. Dlatego Recalcati ocenia tę stratę za rzeczywiste zubożenie kulturowej symboliki ojcostwa. Ojciec jest po to, żeby dzieci wiedziały, że istnieje prawo moralne – twierdzi.
Z drugiej jednak strony włoski psychoanalityk stawia pytania o to, czym owo prawo jest? Kto je stanowi i kto może je egzekwować? Bo egzekutorem na pewno nie powinien już być zakwestionowany w latach 60. ojciec bijący dzieci paskiem; stający nad nimi jak sędzia i kat, który musi wymierzyć fizyczną karę, żeby dzieci zrozumiały. Nie powinien nim na pewno być karzący nauczyciel, który nie zna żadnego wobec siebie sprzeciwu, który nie cierpi sporu i wymaga bezwzględnego szacunku wobec wszystkiego, co sam twierdzi.
Ojciec, reprezentant prawa? Tak – odpowiada Recalcati. Ale jakiego, czyjego, jak podanego? – wciąż pyta, nieufny wobec patriarchalnej dominacji ojców odwołujących się do autorytetu bycia starszym, wspieranego czasem legitymowanym kulturowo użyciem przemocy.
Ojcowie zdyspensowani
Ojciec karzący, wymagający egzekutor prawa, odwołujący się do siły swojego autorytetu i przewagi fizycznej pozwolił Freudowi stworzyć teorię na temat kompleksu Edypa. Należy się z Freudem w wielu aspektach jego teorii nie zgadzać – twierdzi Recalcati. Trudno mu jednak nie przyznać racji, kiedy próbuje on opisać świat ojców swojego czasu. Widzi w nim świat postrzegany niejako oczyma mitycznego Edypa, który zabił swojego ojca. Zabił, bo ojciec był dla niego zagrożeniem. Idąc za Freudem, Recalcati twierdzi, że takie było psychologiczne podłoże buntu młodych roku 1968. Tyle że jego efektem jest dzisiaj nie tylko eliminacja ojcostwa rozumianego patriarchalnie, ale całkowity zanik jego autorytetu. Nie mamy już Edypów negujących ojca. Dzisiaj dominuje kompleks Telemacha. Recalcati odwołuje się w ten sposób do mitu o synu Odyseusza, który razem z matką musiał 20 lat czekać na powrót ojca z wojny trojańskiej. Kompleks Telemacha to współczesny brak ojców, brak ich autorytetu, brak woli wychowywania dzieci, brak chęci, aby dzieciom stawiać wymagania i kształtować ich moralność. Stąd – zdaniem włoskiego psychoanalityka – tak duże dzisiaj wśród młodych ludzi poczucie pustki i braku ideałów. To nie młodzi ludzie są winni, że nie wiedzą, za co warto oddać życie. To nie ich wina, że ukształtowały ich matki, a ojcowie od ich wychowania powszechnie się zdyspensowali.
Ojciec czuły
Kim więc ojciec ma być, jeśli nie tradycyjnym egzekutorem prawa? Recalcati sięga do Ewangelii. Czyta przypowieść o miłosiernym ojcu i marnotrawnym synu. Czyta z perspektywy psychologa. I co odkrywa? W sposób zaskakujący, on wciąż religijnie poszukujący, przekonuje się, że nie ma w kulturze europejskiej trafniejszej odpowiedzi. Nie ma w jej historii opowiadania, które pozwalałoby lepiej pokazać, kim ojciec powinien być. Miłosierny ojciec łączy bowiem w sobie dwie cechy, bez których ojcostwo wpisuje się albo w historię Edypa, albo Telemacha; albo dzieci odbierają ojców jako swoich wrogów, albo ich prostu nie mają. Ojciec z ewangelicznego opowiadania jest natomiast głęboko czuły. Ukazuje to scena, kiedy marnotrawny syn wraca do domu. Dobry ojciec daje takie właśnie poczucie bezpieczeństwa. Naprawdę kocha bezwzględnie i potrafi to okazywać. Ojciec musi pokazać swojemu dziecku, że jego życie jest chciane i oczekiwane. Że nie jest ono przypadkiem.
Recalcati podaje przykład, w jaki sposób działa to w spotkaniu z jego córką: po powrocie z pracy ona się chowa; on udaje, że jej nie widzi, biega po domu i woła: gdzie jest mój skarb, gdzie jest moja ukochana córka, co ja bez niej zrobię… a ona w końcu wybiega i rzuca mu się na szyję: tutaj jestem! Po co ta gra? Żeby każdego dnia dziewczynka mogła się przekonać, że jej życie jest cenne, oczekiwane, kochane – odpowiada Recalcati. Żeby głęboko czuła, że bez niej świat ojca już nie jest ten sam. Że ten świat bez jego ukochanej córki rozsypuje się w pył.
Ojciec pozwala na konflikt
Ewangeliczny ojciec pozwala jednak synowi odejść, gdy ten go kwestionuje. Nie karze go za to, że może mieć własny sposób patrzenia na świat. Nie stara się też go od razu naprawiać. Ma świadomość, że syn będzie błądził. Daje mu więc jasno do zrozumienia, że łamie on jakieś ważne prawo. Nie prawo do spadku, ale prawo zobowiązujące do szacunku wobec ojca, zobowiązujące do miłości. Ojciec nie wymaga jednak od niego tego szacunku z racji swojego autorytetu. Nie używa przemocy, aby syna zatrzymać. Wie, że syn w końcu to prawo będzie musiał w sobie odkryć i się zawstydzić. W pewnym sensie pozwala na konflikt. Nie ojciec ten konflikt tworzy. Nie on go podsyca. To syn go prowokuje, on tak właśnie szuka. Dlatego wiedząc, że ojciec rzeczywiście go kocha, w końcu do niego powraca i wyznaje: zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, tzn. względem moralnego prawa, które reprezentujesz, a którego nauczyłeś mnie przez cierpliwe oczekiwanie, przez duchowe towarzyszenie w moich myślach, przez pozwolenie na wolność, która zrodziła między nami płodny konflikt.
Ideał, który nie lubi paska
Recalcati widzi w miłosiernym ojcu ideał ojcostwa w czasach jego kryzysu; widzi ojca czułego i wymagającego. Widzi figurę kogoś, kto czasem powie dziecku: nie, bo nie. Nie dlatego, że nie chce tłumaczyć, ale że nie zawsze da się wszystko wytłumaczyć. Dziecko natomiast będzie pytać i szukać. Będzie przekraczać niektóre normy, a ojcowie będą o nich przypominać. Dziecko będzie stwarzać nieustanne problemy, a czasami długotrwały konflikt. Niespokojni są ojcowie – pisze Recalcati. Niespokojni są jednak tylko ojcowie dobrzy, tzn. tacy, którzy rzeczywiście są przy swoich dzieciach i kochają sekret ich życia. I nie próbują tego sekretu rozwikłać narzędziami swojej rodzicielskiej władzy. Nie stosują subtelnej przemocy. Jeśli naprawdę chcą, aby ich dzieci odkrywały, co jest dobre, a co złe przez zaglądanie do ich własnych serc, a nie za pomocą paska; jeśli naprawdę chcą, aby Dekalogu przestrzegały z przekonaniem, a nie z religijnego lęku; jeśli naprawdę chcą pomóc swoim dzieciom w odkrywaniu ich własnych pragnień, a nie oczekiwań rodziców; jeśli rzeczywiście wierzą, że prawo moralne wpisane jest w pragnienia ich serc, a nie tylko na kamiennych tablicach świętych tekstów; jeśli naprawdę kochają swoich synów i córki nie jak swoją własność, ale jak drugiego człowieka, który z własnej woli może im powiedzieć: kocham cię, tato!