Choć od wyborów do Parlamentu Europejskiego minęło parę tygodni i analizowano je na wiele sposobów, większość z komentarzy skupiała się na ich znaczeniu dla polityki wewnętrznej. Warto się jednak na chwilę zastanowić nad tym, jaki wpływ będą miały dla przyszłości Unii Europejskiej.
Przed wyborami do PE dywagowano, czy wygrają partie populistyczne lub nacjonalistyczne, czy europejski mainstream złożony z socjalistów i chadeków straci wpływ na politykę europejską. Dotychczasowy unijny mainstream stracił liczbowo, ale do chadeków i socjalistów dołączą zieloni i liberałowie. Wynik partii krytycznych wobec obecnego status quo był gorszy, niż przewidywano, ale stanowią one dziś poważną siłę w PE, a sam parlament jest znacznie bardziej rozbity.
Liczenie, że przez kolejnych pięć lat w Unii przestaną istnieć siły, które chcą jej zniszczenia, to trochę myślenie życzeniowe. Co prawda po brexicie zapał kolejnych sił antyunijnych do tego, by wyprowadzać swoje kraje z UE nieco osłabł, gdy okazało się, że nawet najbardziej antyeuropejscy Brytyjczycy polegli na procesie rozwodowym z UE. W międzyczasie w Londynie wybuchło multum kryzysów politycznych, łatwo się więc spodziewać, że w innych krajach, ze słabszymi instytucjami i tradycjami demokratycznymi, wstrząsy będą jeszcze większe. Warto więc potraktować wynik wyborów jako głos Europejczyków dotyczący tego, jakiej Unii chcą w przyszłości. Widać, że rośnie procent wyborców, którzy chcą, by zmieniło się dotychczasowe status quo, polegające na tym, że bez względu na to, czy wygrywa lewica czy prawica, polityka Brukseli wygląda tak samo.
Zmiany zachodzą również w partiach mainstreamowych, np. niemiecka chadecja staje się coraz bardziej niechętna przyjmowaniu imigrantów. Manfred Weber, który był kandydatem chadecji na szefa Komisji Europejskiej, powiedział w jednym z wystąpień, że Europa musi pamiętać o swych chrześcijańskich korzeniach, ba – przypomniał, że niemal połowa mieszkańców Unii Europejskiej to katolicy. Kilka lat temu taki punkt widzenia wśród partii głównego nurtu byłby nie do pomyślenia.
By zdać sobie sprawę, jak ważna jest stawka tej dyskusji, wystarczy wyjrzeć poza Europę i zobaczyć, jak zmienia się świat. Marzenie o światowym pokoju opartym na postępie liberalnych demokracji, które jeszcze dwadzieścia lat temu wydawało się czymś nieuchronnym, dziś pryska. Ameryka Donalda Trumpa odrzuca wizję ładu światowego opartego na wielu biegunach i promocji wartości. Trump chce porządkować świat na nowo, nawiązując relacje z poszczególnymi krajami. Dobrze to widzimy w sytuacji, gdy Donald Trump, zamiast rozmawiać z NATO, woli się dogadać się z poszczególnymi krajami, tak jak np. z Polską czy Rumunią. Z drugiej strony mamy Chiny i Indie – gigantyczne państwa, które będą wpływały i decydowały o przyszłości gospodarki globalnej. Polska sama na tym tle niewiele znaczy.
Zwolennicy nacjonalizmu przekonują, że da się wrócić do świata średniowiecznego, w którym swobodnie funkcjonowały małe księstwa i państewka. Tamtego świata już po prostu nie ma. Nie ma alternatywy dla współpracy państw w ramach Unii. Ale ta Unia musi się zdobyć na poważną refleksję. A nie przekonanie, że udało się kupić kolejnych pięć lat spokoju.