Nie przebiega ona w sposób tak gwałtowny, jak „arabska wiosna” z 2011 r., jednak, wbrew pozorom, jej dalekosiężne skutki mogą być o wiele ważniejsze. W obu krajach skończył się model władzy, trwającej od kilkudziesięciu lat. Ich nowy ustrój, jakikolwiek będzie, przyczyni się do ustanowienia nowego porządku w całym regionie.
Nerwowe wyczekiwanie
Od lutego trwają masowe protesty w Algierii. Nie przebiegają one krwawo - co na tym kontynencie jest rzeczą niespotykaną – jednak prowadzone są na tyle konsekwentnie, że doprowadziły już do złożenia dymisji przez prezydenta. Abd al-Aziz Buteflika to weteran walk o niepodległość tego kraju (uzyskaną 1962 po długiej i wyniszczającej wojnie), który na stanowisku głowy państwa przetrwał już cztery kadencje. To tak, jakby obecnym prezydentem Polski był któryś z przywódców robotniczych strajków października 1956. To porównanie nie jest powierzchowne: Buteflika wywodzi się z socjalistycznego Frontu Wyzwolenia Narodowego, rządzącego Algierią od tamtych czasów prawie nieprzerwanie. Co to oznacza w warunkach państwa arabskiego? Błogosławioną stabilizację, ale jednocześnie korupcję, która rozpanoszyła się w nieodświeżanym od ponad pół wieku systemie.
Buteflika sam sprowokował kryzys, nieostrożnie zapowiadając, że po raz już piąty będzie kandydował w wyborach prezydenckich. To przelało czarę cierpliwości obywateli: perspektywa spędzenia kolejnych pięciu lat w kraju, w którym bezsilny wielkorządca (prezydent przeżył 2013 wylew krwi do mózgu) swoim nazwiskiem żyruje monopol władzy skorumpowanej kliki, wzbudziła sprzeciw mieszkańców stolicy i innych dużych miast. 2 kwietnia Buteflika podał się do dymisji.
Bez głowy
Odtąd Algieria pozbawiona jest formalnej głowy państwa. Ten stan rzeczy, dziwny jak na afrykańskie stosunki, trwa już trzy miesiące. Fakt że do tego czasu nie przelała się tu krew, wystawia dobre świadectwo obywatelskiemu poczuciu Algierczyków. Z drugiej jednak strony powoduje niepokój, czy ostatecznie po władzę nie sięgnie nowy dyktator, który w odróżnieniu od Butefliki nie będzie nawet dbał o pozory demokracji. Kimś takim może się okazać gen. Ahmed Gaid Salah, głównodowodzący algierskiej armii i podobnie jak były prezydent – weteran Frontu Wyzwolenia Narodowego. Generał, do lutego najwierniejsza podpora Butefliki, w obliczu ludowych protestów publicznie wezwał swego szefa do ustąpienia. Motywował to troską o zdrowie głowy państwa, ale w tej części świata wszyscy wiedzą, że głośne mówienie o fizycznych niedomaganiach władcy jest samo w sobie aktem politycznego nieposłuszeństwa. Dzisiaj to on rozdaje karty z algierskiej talii, pod jego też faktyczną kontrolą odbędą się – wcześniej czy później – oczekiwane wybory prezydenckie.
A kiedy się one odbędą, Bóg raczy wiedzieć. W przeżartym korupcją kraju nie ma silnej i efektywnej opozycji. Jak dotąd, opozycyjni kandydaci do urzędu prezydenta albo się nie zgłosili, albo nie byli w stanie wypełnić formalnych warunków ubiegania się o elekcję. Z tego też powodu odwołano zapowiedziane na 4 lipca wybory prezydenckie. Nowego terminu jeszcze nie podano.
W tej sytuacji przedstawiciele krzepnącej dopiero opozycji nie formułują szumnych programów, lecz zadowoliwszy się kilkoma spektakularnymi posunięciami – jak aresztowanie rodzonego brata byłego prezydenta – skupili się na akcji kontroli przyszłych wyborów oraz zabezpieczenia ich uczciwego przebiegu. To samoograniczenie jest w chwili obecnej rzeczą rozsądną, jednak szermująca demokratycznymi hasłami opozycja musi szybko, jeszcze przed wyborami, zdefiniować czego chce: czy modyfikacji starego ustroju, czy też modelu zupełnie nowego. A jeśli tak, to jakiego? Bo jeśli tego nie zrobi, o przyszłości Algierii zadecyduje kto inny.
Kto po ludobójcy?
Tydzień po Buteflice padł dyktator Sudanu, prezydent Omar al-Baszir, który pod względem długości panowania (30 lat prezydentury) zdystansował nawet Algierczyka. Ten wojskowy, zdecydowany zwolennik rządów silnej ręki, doszedł do władzy na skutek zamachu stanu - i w podobny sposób ją utracił. W 1989 r. przeprowadzony pod jego kierunkiem pucz zastopował proces pokojowy w domowej wojnie arabsko-muzułmańskiej północy kraju z chrześcijańsko-murzyńskim południem. Na południu nadal miało panować islamskie prawo, szariat, co zaowocowało kontynuowaniem wojny i ostatecznym wyodrębnieniem niepodległego Sudanu Południowego. Omar al-Baszir prowadził tę wojnę bezwzględnie, dopuszczając się zbrodni na ludności cywilnej. Podobnie było podczas walk w Darfurze, prowincji na zachodzie kraju. Z tego też powodu sudański przywódca dorobił się świecie hańbiącej opinii ludobójcy. Co nie przeszkodziło mu dalej rządzić Sudanem.
Ta niesławna era skończyła się 11 kwietnia. Do władzy doszli, zmieniający się jeden po drugim, kolejni generałowie. Z początku prowadzili oni nawet jakieś rozmowy z opozycją, ustalali skład przyszłego rządu, lecz niespodziewanie 3 czerwca doszło do masakry co najmniej kilkudziesięciu cywilów, zgromadzonych przed stołecznymi koszarami w Chartumie. Po tej tragedii oburzone rządy państw Unii Arykańskiej zawiesiły Sudan w prawach członka – i jak dotąd jest to jedyny widzialny efekt tamtejszej rewolucji.
Iran i islam
Na pytanie: o co właściwie chodzi w Sudanie? - odpowiedzieć można patrząc na polityczną konstelację wokół tego kraju. Omar al-Baszir był przez większą część swoich rządów zdecydowanym sojusznikiem Arabii Saudyjskiej, jak wiadomo, toczącej właśnie z Iranem śmiertelny bój o przywództwo w świecie muzułmańskim. Jednak na początku tego roku sudański przywódca zmienił front, zbliżając się do przeciwników dynastii Saudów – Turcji i Kataru. To mogło zadecydować o intrydze, przeprowadzonej w sudańskiej armii, oraz w efekcie o przewrocie. Skutek jest jednak taki, że długoletniego, silnego przywódcy Sudanu nie jest w stanie zastąpić nikt o podobnych mu wpływach. To stwarza pole do najróżniejszych scenariuszy najbliższej przyszłości.
Osobną kwestią jest pytanie o przyszłość w obu krajach ugrupowań radykalnych muzułmanów. W Sudanie islamscy fundamentaliści wspierali dotąd Baszira, nie wiadomo jednak, czy wyłonione w najbliższej przyszłości władze osłabią, czy też może dodatkowo wzmocnią ten kierunek. Pod tym względem nieco czytelniejsza sytuacja panuje w Algierii, gdzie beneficjentem zmian z pewnością będzie Ruch Społeczny na Rzecz Pokoju – pod którą to nazwą występują działacze zdelegalizowanego Bractwa Muzułmańskiego, najsilniejszej frakcji algierskiego społeczeństwa, która wszakże od 1991 r. pozbawiona jest stosownego udziału we władzy, reprezentowanej przez socjalistyczny Front Wyzwolenia Narodowego. Algierscy fundamentaliści zmienili się jednak od czasu zakończonej 20 lat temu krwawej wojny domowej. Już nie posługują się terrorem, stawiając – przynajmniej werbalnie – na pokój i demokrację.
To oczywiście daje nadzieję, ale to jeszcze za mało, by mówić o optymizmie w przewidywaniu przyszłości. I tak pozostanie, póki sytuacja w obu krajach będzie daleka od stabilności.