Logo Przewdonik Katolicki

Kto zatrzyma Państwo Islamskie?

Robert Czulda
Fot. Fotolia

Rok po samozwańczym powstaniu Państwa Islamskiego nadal więcej jest pytań niż odpowiedzi. Ani kraje arabskie, ani zachodnie nie wiedzą, co z tym narastającym problemem zrobić

Gdy po 2003 r. amerykańska okupacja Iraku załamała się, a kraj pogrążył się w krwawej i długiej wojnie domowej, wielu komentatorów uznało, że Bliski Wschód znalazł się na samym dnie. Później jednak, na początku 2011 r., wybuchła arabska wiosna, która w Tunezji, Jemenie, Libii i Egipcie zmiotła dyktatorów. Syrię pochłonęła wojna domowa, której ani wybuchu, ani przebiegu nikt nie przewidział. Gdy wydawało się, że gorzej być nie może, niespodziewanie – po części w wyniku działalności niektórych państw arabskich, jak Arabia Saudyjska, ale także Stanów Zjednoczonych – przeciwko krwawemu, ale świeckiemu prezydentowi Baszarowi al-Asadowi wyrosła opozycja religijna, której celem stało się nie tylko obalenie syryjskiego dyktatora, ale także – w dłuższej perspektywie – zjednoczenie całego Bliskiego Wschodu pod jednym władcą, kalifem, a następnie zajęcie obszarów, gdzie muzułmanie mają lub mieli jakieś wpływy.

Nieznana potęga
Trudno oszacować, jaką faktycznie siłę ma obecnie Państwo Islamskie. Ich sukcesy wynikają w dużej mierze ze słabości wojsk irackich, które są zdemoralizowane, rozbite i fatalnie wyszkolone. Nawet najlepszy sprzęt, a wojsko irackie taki od Amerykanów pozyskało, nie zapewni zwycięstwa, jeśli brakuje do walki serca i pomysłu. Nie inaczej jest w Libii i Syrii, gdzie siły rządowe są słabe. Gdy jednak islamiści napotykają na sprawny opór, często ulegają. Tak było w kwietniu tego roku, kiedy dowodzone przez irańskiego generała Kasema Solejmaniego wojska iracko-irańskie wyparły islamistów z Tikritu. Na północy z kolei ograniczone sukcesy zanotowali Kurdowie, na tereny których islamiści zbyt głęboko wejść nie mogą. Podobnie jak kiedyś talibowie w Afganistanie, tak teraz Państwo Islamskie, by gdzieś operować, w dłuższej perspektywie potrzebuje wsparcia ludności cywilnej oraz pustki władzy. Ich sukcesy w Iraku i Syrii to efekt słabości rządów centralnych, które nie były i nadal nie są w stanie ich zdusić. Podobnie jest w Nigerii czy Egipcie, gdzie islamiści doskonale wykorzystują sytuację. W sąsiedniej jednak Egiptowi Strefie Gazy to się nie udało – pomimo biedy, fatalnej sytuacji gospodarczej i społecznej Państwo Islamskie nie powstało. Dlaczego? Bo twardą ręką rządzi tam Hamas, który szybko i czasem prewencyjnie dusi jakiekolwiek głosy oporu i niezadowolenia. Na terenach z ludnością szyicką również Państwo Islamskie w dłuższej perspektywie nie ma czego szukać. Wiarygodna ocena potencjału Państwa Islamskiego jest niemożliwa, bo nie znamy granic tego tworu. Tak jak kiedyś Al-Kaida, tak teraz Państwo Islamskie jest przede wszystkim ideą, marką, pod którą podpiąć się mogą wszyscy zainteresowani, by w ten sposób zyskać legitymację do działania, a także uwagę mediów, bo ta złowroga nazwa doskonale przyciąga uwagę. Na Bliskim Wschodzie istnieją dziesiątki różnych grup, które co jakiś czas zmieniają nazwy, deklarują sojusze i ogłaszają nowe fronty działania. Wiele z nich zapewnia o swym wsparciu i lojalności  wobec Państwa Islamskiego. Zjawisko to występuje także na Zachodzie. Na portalach społecznościowych pojawiło się już wiele zdjęć zamaskowanych osób, które z flagą Państwa Islamskiego – na tle zabytków Waszyngtonu, Londynu, Paryża czy Amsterdamu – deklaruje wierność kalifowi. Jeżeli do tego dodamy niemal perfekcyjne wykorzystanie nowych technologii (publikacja przez islamistów filmów oraz gazet po angielsku, arabsku, francusku, hiszpańsku i rosyjsku) to powstaje zamierzony i przemyślany obraz Państwa Islamskiego jako tworu globalnego, mającego zdolność uderzenia w dowolnym miejscu na świecie.

Terroryzm dla każdego
Nie wiadomo, ile osób walczy po stronie Państwa Islamskiego. Szacuje się, że w samej Syrii w konflikt zaangażowanych jest około 6 tys. obywateli Unii Europejskiej. Co ciekawe, znaczna ich część nie jest nawet muzułmanami z urodzenia. To często dawni chrześcijanie, konwertyci, których neoficka zapalczywość pcha w stronę radykalizmu. Innych na front kieruje chęć przeżycia przygody, sprawdzenia się, lub „atrakcje”, których można doznać podczas zbrojnego dżihadu – darmowe kobiety-niewolnice, pieniądze lub po prostu bezkarna przemoc. Mogą dołączyć do Państwa Islamskiego, bowiem obecny terroryzm bliskowschodni nie jest już „elitarny” i panarabski, jak w czasach Organizacji Wyzwolenia Palestyny i Jasera Arafata, ale powszechny i „demokratyczny”  – jest dla każdego, niezależnie od narodowości, koloru skóry czy statusu społecznego. Przyszli sympatycy natchnienie czerpią z internetu lub niektórych meczetów. Co ciekawe, o ile w państwach arabskich radykalni duchowni są aresztowani (chociażby w Egipcie, Algierii), pogrążona w politycznej poprawności Europa Zachodnia na ogół milczy. Nieliczne są przypadki, gdy władza reaguje, jak wobec marokańskiego duchownego deportowanego z Włoch. Z letargu rodzi się Francja, która w tym roku wyrzuciła ze swojego terytorium 40 kaznodziejów nienawiści. Co z tego, skoro  w Europie świetnie żyją sobie salafici, skrajnie konserwatywni muzułmanie, dla których jedynym źródłem prawdy jest prawo boskie, a prawo ludzkie jest grzechem? Ta odrzucająca europejskie wartości, a także poglądy umiarkowanych muzułmanów, grupa radykałów jest najszybciej rozwijającym się ruchem fanatyzmu religijnego w Europie. W samych tylko Niemczech w ostatnich trzech latach ich liczebność wzrosła z 3,8 tys. osób do 6,3 tys. osób. Działalność misyjną powoli rozpoczynają w Polsce. W wielu państwach – od Etiopii poprzez Francję, Niemcy, Stany Zjednoczone, Kanadę aż na Australii kończąc – służby bezpieczeństwa zwiększają swoje zaangażowanie operacyjne. Na pozycje dżihadystów spadają bomby państw europejskich i arabskich. Ocena skutków obecnych działań jest jednak trudna – według dostępnych informacji terytorium Państwa Islamskiego, zarówno na obszarze Iraku jak i Syrii, znacząco się zmniejszyło w tym roku, ale linia frontu jest płynna. Do zwycięstwa konieczne byłoby zaangażowanie żołnierzy wojsk lądowych, bo tylko oni są w stanie efektywnie zidentyfikować cele i oznaczyć je dla lotnictwa. Tylko z pozycji ziemi można ocenić straty nieprzyjaciela i wykurzyć go z piwnic. Żołnierzy do walk o każdy dom i ulicę nikt jednak nie chce wysłać – państwa arabskie są zbyt słabe, a państwa zachodnie, pomne katastrofy w Iraku i Afganistanie, absolutnie nie są tym zainteresowane. Tym bardziej jeśli pomyślą o reakcjach swych społeczeństw na nieuchronne filmy z egzekucjami  wziętych do niewoli własnych żołnierzy. Na lądzie przeciwko dżihadystom operuje jedynie Iran, który z powodu geostrategicznych różnic z państwami arabskimi (szczególnie z Arabią Saudyjską) oraz napięć szyicko-sunnickich działa sam. Jakaś reakcja jest konieczna, bo Państwo Islamskie nadal jest silne. Chociaż zanotowano porażki w Tikricie i Kobani, to z drugiej strony trudno zignorować sukcesy w syryjskim Aleppo, które stanowi jeden z najważniejszych punktów obrony prezydenta al-Asada. To także niedawne sukcesy w syryjskiej Palmirze. W oddalonym Egipcie wojska rządowe notują duże straty na półwyspie Synaj, gdzie szczególnie aktywna jest grupa zbrojna znana do niedawna jako Ansar Beit al-Makdis, co można przetłumaczyć jako „Sojusznicy Jerozolimy”. W listopadzie 2014 r. zadeklarowała publicznie wierność Państwu Islamskiemu i kalifowi Abu Bakrowi al-Bagdadiemu, a Synaj ogłoszono wilajetem (prowincją) Państwa Islamskiego. Podobny akt podporządkowania wykonali islamiści z Nigerii – w marcu 2015 r. lider Boko Haram Abubakar Shekau oddał się pod władzę al-Baghdadiego, ogłaszając utworzenie wilajetu Państwa Islamskiego (wilajet charb afrikija, a więc prowincja zachodnioafrykańska). Jeśli dodać do tego głowę islamistycznej hydry, która wyłania się coraz wyraźniej w Somalii, na rosyjskim Kaukazie, trzyma się mocno w Libii, a ostatnio także w Afganistanie, to obraz całości nie pozwala na żaden optymizm.

Co dalej?
Kolejnych wydarzeń, szczególnie na tak nieprzewidywalnym obszarze jak Bliski Wschód, przewidzieć nie można. Wydaje się jednak, że wojna z islamistami, niezależnie czy pod szyldem Państwa Islamskiego, czy jakimś innym, nie zakończy się w najbliższych latach. Dość przypomnieć, że wojna domowa w Libanie trwała 15 lat (1975–1990), a pomiędzy Irakiem a Iranem 8 lat (1980–1988), a przecież chodziło o konkretne, dające się zaznaczyć na osi czasu cele polityczne. W przypadku Państwa Islamskiego jest inaczej, bo głównym celem działalności tego tworu jest realizowanie dzieła Boga na ziemi – to walka manichejska, niemająca swojego końca.
Nawet jeśli zostaną zrealizowane cele podstawowe, a więc ustanowienie państwa muzułmańskiego, pojawią się kolejne obszary, które należy zająć. Zawsze gdzieś na świecie będzie grupa muzułmanów, o wolność których będzie można walczyć. Zawsze też znajdą się na świecie ludzie, dla których taki styl życia – jeśli nie hasła religijne, to bezkarne mordy, gwałty i adrenalina – będzie po prostu atrakcyjny. Ucierpią na tym, jak zawsze, niewinni, a także państwa Bliskiego Wschodu. Bo chociaż przyszłość tego regionu jest bardzo niepewna, to jedno można powiedzieć z całą pewnością – polityczna mapa tego regionu jest już od kilku lat nieaktualna.
 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki