Bliski Wschód przyzwyczaił nas do wojennych wiadomości, ale tym razem ledwo nadążamy za zmianami frontów. Tzw. Państwo Islamskie, jeszcze kilka miesięcy temu zgodnie uznawane za zagrożenie dla całego świata, pada dzisiaj pod naporem międzynarodowej koalicji, w której główną rolę gra Iran. Jednocześnie szyickie bojówki Huti w Jemenie wystrzeliły (na szczęście nieskutecznie) rakietę dalekiego zasięgu na międzynarodowe lotnisko w stolicy Arabii Saudyjskiej. O tę akcję Rijad oskarża, i słusznie, Teheran, zapowiadając zbrojne kroki odwetowe. Irański przeciwnik dynastii Saudów jest jednak w wyraźnej ofensywie: w przenośni i dosłownie zdołał okrążyć Arabię Saudyjską, która właśnie przeżywa jeden z najpoważniejszych kryzysów w swojej historii. Wszystko wskazuje na to, że to właśnie on będzie teraz głównym rozgrywającym na Bliskim Wschodzie.
Walka dwóch doktryn
Wojna arabsko-irańska w istocie toczy się od kilku lat, tyle że pod przykrywką rozmaitych konfliktów lokalnych. Oba państwa rządzone są przez islamskie teokracje, oba są też dla siebie ideowymi wrogami. Wspólnota muzułmanów, jak wiadomo, dzieli się na sunnitów i szyitów, przy czym każdy z tych kierunków uznaje się za jedynego prawowitego sukcesora proroka Mahometa.
Rządzący Iranem ajatollahowie są szyitami, saudyjska dynastia reprezentuje wahhabizm, zwany też salafizmem – skrajnie ortodoksyjny odłam sunnizmu. Ponieważ na całym Bliskim Wschodzie mieszkają i sunnici, i szyici, oba państwa aktywnie rozgrywają „swoje” mniejszości na terenie, który jest kluczowy dla bezpieczeństwa całego świata. Dla większości Arabów pojęcie narodowości nie ma większego znaczenia, przynajmniej w porównaniu ze wspólnotą wyznawanej wiary. Dlatego też saudyjski Rijad ma ambicje zostania metropolią sunnitów całego Bliskiego Wschodu. Ambicje te zderzają się jednak z celami Teheranu, który z równą determinacją dąży do podporządkowania sobie szyitów w całym regionie.
Jeżeli w tej walce Iran jest obecnie górą, w dużej mierze wynika to z zasadniczych różnic dzielących obie wersje zideologizowanego islamu. Popierany przez Saudów salafizm jest konserwatywny i mało elastyczny. Salafici uznają za sojuszników tylko tych, którzy w stu procentach zgadzają się z uznawaną przez nich „linią” islamskiej doktryny. W rezultacie, zamiast rosnąć w siłę, mnożą sobie przeciwników. Przykładem może być tzw. Państwo Islamskie, tak samo salafickie jak Arabia Saudyjska. Przed rokiem, gdy dżihadyści ISIS byli jeszcze silni, wypowiedzieli wojnę Rijadowi, twierdząc, że Saudowie zdradzili ideały islamu.
Proirańska koalicja
Z kolei szyizm w wydaniu irańskich ajatollahów preferuje polityczną praktykę. Teoretycznie będąc kierunkiem równie ortodoksyjnym jak sunnicki salafizm, w praktyce toleruje lokalne „odchylenia”. Dzięki temu pragmatyzmowi możliwy jest ścisły sojusz Teheranu z syryjskim reżimem Baszara al-Asada. Upadający dyktator, który w wyniku trwającej od sześciu lat wojny domowej omal nie podzielił losu Kadafiego, dzisiaj ją wygrywa – z walną pomocą szyickich bojówek Hezbollah z Libanu. Asad jest alawitą, zaś alawizm jest mało ortodoksyjną, wręcz heretycką odmianą szyizmu. Jednak ajatollahom to nie przeszkadza. Z ich punktu widzenia ważne jest to, że Syria, w większości sunnicka, ale dziś rozbita i podzielona na wyznaniowe sektory, staje się satelitą Iranu.
Uporawszy się z Syrią, tym bardziej umacniają panowanie nad maleńkim Libanem. Obecnie faktycznie rządzi tam otwarcie proirański Hezbollah, a sunnicki premier zmuszony został do wyjazdu z kraju i podania się do dymisji... w Rijadzie.
Satelitą Teheranu stał się także Bagdad. Irak to kraj podzielony na dwie połowy: sunnicką północ i szyickie południe. W wojnie z sunnickimi rebeliantami z ISIS zwyciężyli iraccy szyici, i to oni, z pomocą Iranu, rzeczywiście rządzą dziś tym krajem. Sojusz z „wielkim bratem” chcąc nie chcąc cementują iraccy Kurdowie, którzy właśnie ogłosili niepodległość. Wolny Kurdystan nie w smak ani Bagdadowi, ani Teheranowi, oba państwa prowadzą więc właśnie wspólne manewry na pograniczu strefy kurdyjskiej.
Inni sojusznicy Iranu, szyiccy Huti, to rebelianci sprzeciwiający się sunnickiemu prezydentowi Jemenu. Jak na rebeliantów wiedzie im się znakomicie, gdyż to oni, a nie legalnie wybrany prezydent, trzymają obecnie władzę w stołecznej Sanie.
W ten sposób Arabia Saudyjska, od północy i od południa otoczona wrogą koalicją proirańskich sił, traci kolejne punkty w tej rozgrywce.
Pieniądze to nie wszystko
Sytuację pogarsza też wewnętrzny stan monarchii. Arabia Saudyjska była do niedawna synonimem sukcesu: ten kraj wyrósł z pustynnej nicości do rangi gospodarczego mocarstwa. Stało się to dzięki petrodolarom, hojnie płynącym tutaj ze Stanów Zjednoczonych. Państwo Arabii Saudyjskiej, a właściwie sama dynastia Saudów, która opanowała tam wszystkie kluczowe sektory władzy, to obecnie chyba najbogatsza instytucja świata. Wydawało się, że pieniądze są tam lekarstwem na wszelkie problemy społeczne.
Jednak to przekonanie okazuje się iluzją. Oparta na monokulturze wydobycia ropy potęga zaczyna się kruszyć. Obsypywani pieniędzmi urzędnicy państwowi tracą energię i stają się niewydolni. Odbija się to na wszelkich poziomach: na gospodarce, edukacji, także na obronności, mimo że armia Arabii Saudyjskiej jest hojnie wyposażona w najnowocześniejszy amerykański sprzęt.
W dodatku kraj rozdzierany jest, coraz słabiej ukrywaną, walką o schedę po schorowanym, osiemdziesięcioletnim królu Salmanie. Klan Saudów to tysiąc książąt, z których każdy uważa się za godnego do przejęcia władzy. Syn Salmana, Mohammad, oficjalnie minister obrony, zaś nieoficjalnie królewski następca, twardą ręką tłumi wewnętrzną rebelię. Jednak jego pozycja nie jest na tyle silna, by mógł mówić o zwycięstwie. W każdej chwili któryś z jego kuzynów może spróbować kolejnej pałacowej rebelii.
Arabia Saudyjska, mimo gróźb pod adresem Teheranu, z konieczności koncentrować się będzie na wewnętrznych problemach. W tym czasie Iran, krok po kroku, zdobywa kolejne punkty w niebezpiecznej grze o Bliski Wschód.