To na razie tylko pierwsze jaskółki zmiany na lepsze w tej krainie w zachodnim Sudanie – i wcale niedające gwarancji ostatecznego sukcesu. Ale lokalne przykłady udanych inicjatyw z pewnością będą oddziaływać teraz na innych, dotąd nieprzekonanych.
Zaczęło się od wesela
We wrześniu ubiegłego roku w miasteczku Kafod, 80 kilometrów od el-Faszer, stolicy prowincji Darfur Północny, miało miejsce niezwykłe spotkanie. Przez sześć dni dyskutowali tam ze sobą przedstawiciele 44 rolniczych wiosek oraz delegaci siedmiu okolicznych plemion pasterzy wielbłądów. Niezwykłość tego wydarzenia polega na tym, że jedni i drudzy nigdy dotąd ze sobą nie rozmawiali. Nie tylko w Kafod, ale i w całym Darfurze. Pasterzy i rolników, poróżnionych odwieczną rywalizacją o dostęp do ziemi i do wody, od 2003 r. dodatkowo dzieli nieprzekraczalna, wydawałoby się, bariera przelanej krwi.
Pierwsze dni zebrania upłynęły na wylewaniu długo tłumionego gniewu. „Jak śmiecie proponować nam zgodę!” – wołali do pasterzy wieśniacy. „Przecież to wy jeszcze niedawno mordowaliście naszych bliskich!”. Przeważyła jednak wzajemna cierpliwość i głosy rozsądku. Szóstego dnia obie strony przystały na zawarcie pokoju. Dwa kolejne miesiące zajęło uczestnikom zebrania przekonanie własnych wspólnot, by wspólnie z dotychczasowymi wrogami zajęły się sypaniem grobli i kopaniem rowów. Od listopada nomadzi działają na tym polu ramię w ramię z rolnikami.
Wszystko zaczęło się od pewnego wesela, na które pasterze zaprosili gości z sąsiednich wiosek. O dziwo, przybyło ich stamtąd kilkuset. Przez całą noc młodzi ludzie z wrogich społeczności, którzy nigdy dotąd się nie spotkali, bawili się i tańczyli razem. W tydzień potem urządzono spotkanie w Kafod.
Drugie dno konfliktu
Wojnę domową w Darfurze, która wybuchła 17 lat temu i tak naprawdę nigdy się nie zakończyła, toczyły dwie zwaśnione grupy: „Arabowie” i „Afrykanie”. Ale co to znaczy? Ostatni spis ludności względnie wiarygodnie oddający proporcje etniczne przeprowadzono tam w 1955 r., a od tamtego czasu różnice mocno się zatarły. I jedni, i drudzy są ciemnoskórzy. Wszyscy, przynajmniej nominalnie, wyznają tę samą odmianę islamu. Nie może też być wyróżnikiem używanie języka arabskiego, gdyż dzisiaj posługuje się nim także większość spośród tych zakwalifikowanych jako „Afrykanie”. Jedynym użytecznym kryterium może tu być podział na rolników i pasterzy. „Afrykanie” to ci pierwsi, „Arabowie” – ci drudzy. Choć i ono bywa zawodne, jako że sporo nomadów zdążyło się osiedlić, zaś niektórzy mieszkańcy wiosek prowadzą półkoczowniczy tryb życia.
Arabowie (bez cudzysłowu) są w Sudanie grupą panującą, więc siłą rzeczy ludność autochtoniczna Darfuru, afrykańska z pochodzenia, jest od wieków dyskryminowana. W 2003 r. tląca się od lat rewolta „Afrykanów” przybrała postać otwartego powstania. Na to tylko zdawały się czekać władze w Chartumie, przystępując do okrutnych represji. Do zbuntowanej prowincji nie wysłano jednak wojska – na takie rozwiązanie ubogiego sudańskiego państwa nie było stać, nie pozwalałby zresztą na to fatalny stan dróg. Uzbrojono natomiast lokalne „arabskie” milicje, zwane dżandżawidami, „diabłami na koniach” – jak szybko nazwali ich miejscowi. Dżandżawidowie przystąpili do niszczenia wiosek „Afrykanów”, paląc, gwałcąc i mordując. Raporty międzynarodowych organizacji mówią o prawie 3 tysiącach osad zniszczonych w ciągu pierwszych sześciu lat wojny oraz 400 tysiącach zabitych. Dwa i pół miliona ludzi (40 proc. całej ówczesnej populacji) straciło dach nad głową, zaludniając obozy dla uchodźców w sąsiednim Czadzie. W Darfurze zapanował głód, a kraina trafiła przez to na czołówki światowych mediów. Niewiele jej to pomogło, poza kontyngentem wojsk ONZ, jak zwykle – do niczego nieprzydatnym.
W tle całego konfliktu jawi się problem zmian klimatycznych. Region Sahelu, do którego należy większość Darfuru, od dziesięcioleci pustynnieje. Natężająca się susza i coraz dotkliwszy brak wody tylko zaostrzają stare etniczne waśnie. Gdy zdeterminowani nieurodzajem rolnicy zagrodzili pasterzom szlaki do wysychających potoków, a rząd usłużnie podpowiedział tym ostatnim, kto jest temu wszystkiemu winien – ci wsiedli na konie i ruszyli do rzezi.
Jak na razie, plonów wystarcza
Odkąd na mocy porozumienia z 2011 r. Sudan Południowy, będący dotąd z Chartumem w stanie domowej wojny, odłączył się jako niepodległe państwo, sytuacja w Sudanie nieco się uspokoiła. Ustały otwarte rzezie, większość uchodźców wróciła do spalonych wiosek, aresztowano niektórych spośród watażków, zaś prezydent Umar al-Baszir, osobiście odpowiedzialny za ludobójstwo, obalony w kwietniu ubiegłego roku, trafił do więzienia. W samym Darfurze wyrosło już nowe pokolenie, a mieszane małżeństwa w dużej mierze zatarły różnicę między „Arabami” a „Afrykanami”.
Wesele jednego z takich małżeństw było właśnie tym, na którym spotkali się synowie i córki dotychczasowych wrogów. Potomkowie uzbrojonych pasterzy nie myślą już o zabijaniu; zmiany klimatu są tutaj tak oczywiste, że wszyscy doskonale wiedzą, iż jadą na jednym wózku. Tym bardziej że pionierski projekt irygacyjny, prowadzony od pięciu lat przez ONZ, zaczął przynosić ewidentne owoce: na wypalonych słońcem polach znów zazieleniły się ogrody, tysiące rodzin rolników przestały przymierać głodem, kobiety – miast bać się o życie swoich dzieci – sadzą drzewa, a ich pociechy chodzą do szkoły. Na coś wreszcie ta ONZ się Darfurowi przydała!
Czy zatem wreszcie zapanuje tu pokój? Trudno powiedzieć. W Bulbul, na południe od Kafod, pierwsza faza programu irygacyjnego spaliła na panewce, gdyż obie zwaśnione strony, zamiast współdziałać, znowu rzuciły się do walki. Zresztą i w okolicach Kafod początkowo nie brakowało takich, którym projekt się nie podobał. Dotyczyło to szczególnie mieszkańców wiosek leżących poniżej budowanych tam. Wiadomo – jeśli cenna woda zbiera się w górnym biegu, może jej zabraknąć na dole.
Ale to działo się cztery lata temu. Jak na razie, plonów wystarcza dla wszystkich.