Na początku lat 90. Anush była nastolatką. Nie przyjechała do Polski, żeby prosić o azyl. Wcześniej była tu jej mama, ona przyjechała tylko na wakacje. Upierała się, że chce wracać do Armenii. Tam miała dom i marzenia, chciała być lekarzem. Mama postanowiła, że zostają. – Było ciężko – przyznaje dzisiaj Anush Antonyan. – W Armenii widziałam i wojnę, i trzęsienie ziemi, i panikę ludzi. Przez wiele miesięcy nie mieliśmy ani prądu, ani wody, ani chleba. Mimo wszystko chciałam tam wracać.
Lekarka z Erewania?
Anush nie znała języka polskiego, musiała jednak iść do szkoły. Ktoś zaproponował, żeby posłać ją do pierwszej klasy, razem z małymi dziećmi, bo tam łatwiej przyswoi sobie język. – Byłam przerażona – przyznaje Anush. – Taki wstyd uczyć się z dziećmi, kiedy u siebie byłam zawsze pierwsza, najlepsza! Błagałam mamę, żeby im wytłumaczyła, że zrobię wszystko, żeby tylko dali mi szansę! Żebym nie musiała uczyć się z pierwszakami!
Udało się. Anush naukę w polskiej szkole rozpoczęła w połowie ósmej klasy. Siedziała z tyłu i nie rozumiała kompletnie nic. Nie potrafiła nawet robić notatek. Codziennie wracała do domu z płaczem, ale zawsze tak, żeby mama nie widziała jej łez. A mama w nią wierzyła. Powtarzała, że skoro w Armenii była najlepsza, to i tu sobie poradzi. – Pani Banach, która uczyła mnie matematyki, też bardzo mnie wspierała – wspomina Anush. – Mówiła: „Anushko, dasz radę! Jak chcesz być lekarzem, musisz dać radę!”. Nigdy nie zapomnę tego zdania. To ono dało mi ogromną determinację. Pomyślałam, że tym wszystkim, którzy się ze mnie śmieją, jeszcze udowodnię, na co mnie stać. Miałam 14 lat, nie spałam po nocach, piłam litry kawy i tak nauczyłam się języka, że kilka miesięcy później zdałam egzamin do liceum. Potem skończyłam je z nagrodą i świadectwem z czerwonym paskiem. Niedawno pani od matematyki przyniosła mi starą gazetę, którą zachowała. Był w niej artykuł o najlepszych maturzystach z Białegostoku z moim nazwiskiem.
Muszę wiedzieć lepiej
Anush lekarzem nie została. Skończyła studia, z najpierw kulturoznawstwa, potem z bezpieczeństwa narodowego. Zaczęła inaczej pomagać ludziom, których rozumiała najlepiej: tułaczom na polskiej ziemi. Dostała pracę w Fundacji „Dialog”, zajmującej się integracją uchodźców. – Tam wyrosły mi skrzydła – wspomina. – Szkolenia i warsztaty sprawiły, że się bardzo rozwinęłam. To mi dało satysfakcję i poczucie własnej wartości, bo nie dość, że sama potrafiłam coś zrobić, to jeszcze pomagałam innym.
Praca w fundacji polegała na przykład na pomocy w wypełnianiu dokumentów. Kiedy Anush pierwszy raz weszła do polskiego urzędu, urzędniczka rzuciła jej formularzem. Anush zaparła się wtedy, że tak się tego nauczy, że jeszcze innych zawstydzi. Sytuacja powtórzyła się kilka lat później: inna urzędniczka podobnie potraktowała innego obcokrajowca. Anush była obok. Wyrecytowała treść przepisów, które zobowiązują urzędnika do udzielenia pomocy. – Urzędniczka usiadła, a potem grzecznie zapytała, w czym może pomóc – śmieje się Anush. – Pewnie pomyślała, że jestem prawniczką! A ja wiem, że muszę pewne rzeczy wiedzieć lepiej niż inni. Czasem pomagam również Polakom, którzy gubią się w urzędach albo nie potrafią wypełnić jakiegoś wniosku.
Anush, pamiętając swoje własne doświadczenia, bardzo przeżywała każdą opowieść, którą przynosili ze sobą uchodźcy. – Opowiadali mi o bardzo prywatnych sprawach, a ja wszystko brałam na swoje barki – wspomina. – Po dwóch latach byłam wykończona, nie mogłam spać po nocach. Każda sytuacja, o której słyszałam, była straszna, a przecież oprócz tego miałam jeszcze swoją rodzinę, dzieci. Z czasem musiałam się nauczyć, jak słuchać i pomagać, ale oddzielać życie uchodźców od własnego życia.
Przy stole
Jedno mieszkanie. Jeden stół. Przy stole ludzie, którzy nigdy wcześniej się nie spotkali. Nie mówią nawet w tym samym języku, należą do różnych kultur. Teraz mają razem zjeść niedzielny obiad, rozmawiać, poznać się: oswoić obcość. Na tym polegał jeden z projektów Fundacji „Dialog”, nazwany „Czym chata bogata – obiad nie tylko polski”. – Początkowo wydawało mi się, że to się nie może udać – mówi Anush. – W każdym spotkaniu uczestniczył wolontariusz, gotów do pomocy, gdyby pojawiły się nieporozumienia, nie tylko językowe. Na szczęście na Podlasiu sporo ludzi mówi po rosyjsku, więc jakoś się dogadywali. A potem przyszedł pewien pan i powiedział, że jest zachwycony cudzoziemską rodziną, chce z tymi ludźmi utrzymywać kontakt, chce im pomagać. I nie był jedynym, który dzięki projektowi nawiązał trwałe relacje.
Anush brała udział w projekcie w dwóch rolach. Była białostocczanką, która zapraszała do siebie przyjezdnych, oraz Ormianką, która przyjęła zaproszenie Polaków. – Polacy boją się obcych – przyznaje. – Ale też ci, którzy przyjeżdżają do Polski, uciekając przed wojną, zamykają się w swoim środowisku. Boją się inności, boją się pierwsi wyjść do ludzi. Mają blokady w swoich głowach. Myślą: „Skoro mam na głowie chustę, to mnie tu nie zaakceptują”. Często nawet nie próbują nawiązać relacji.
Wyjść z domu
Najtrudniejszym zadaniem jest wyciągnąć obcokrajowców z domu. Przekonać, że nie ma się czego bać, że dadzą radę, że znajdą się ludzie, którzy im pomogą. Ta pomoc to nie tylko teoria. Po pierwsze więc: nauka, jak napisać CV, jak rozmawiać z pracodawcą, staże zawodowe. Pracodawcy byli zachwyceni, po stażu chcieli ich zatrudniać na stałe. Po drugie: pomoc dzieciom w lekcjach. Najczęściej zgłaszali się emerytowani nauczyciele, ale nie tylko. Przychodzili i inni, którzy siadali z zagranicznymi dziećmi do odrabiania zadań domowych. Po trzecie: warsztaty dla nauczycieli. To było dla Anush szczególnie ważne, sama to przeżyła. Jak uprościć lekcje? Jak rozmawiać z dzieckiem, które nie rozumie języka? Jak wyłapać jego emocje? Jak je motywować? Po piąte: kursy językowe i zawodowe, żeby obcokrajowcy zwiększali swoje kwalifikacje. – Kiedy ktoś przyjeżdża do Polski, nic nie wie, niczego nie rozumie. Trzeba jechać z nim załatwić szkołę czy przedszkole dla dzieci, pomóc podpisać umowę o wynajem mieszkania, pomóc w zdobyciu podręczników, od czasu do czasu pomóc paczką żywnościową czy ze środkami czystości – tłumaczy Anush.
Najważniejsze, żeby poznać
Dziś w Białymstoku dużo jest zwłaszcza Ukraińców i Tatarów z Krymu. – Białystok w pewien sposób żyje tym tematem – przyznaje Anush Antonyan. – Działy się tu i złe, i dobre rzeczy. Jeszcze kilka lat temu było bardzo trudno, zdarzały się podpalenia czy pobicia obcokrajowców, ludzie nie mieli odwagi zgłaszać tego na policję. Odmawiali nawet wówczas, gdy ktoś z fundacji czy Caritas proponował, że pójdzie z nimi. Bali się, że może być jeszcze gorzej, ostatecznie po prostu stąd uciekali. Po tym, jak wszystkie organizacje pomagające przyjezdnym zaczęły współpracować, jak zaczęliśmy rozdawać ulotki z informacjami, że w Białymstoku można zgłaszać doniesienia na policję w różnych językach, sytuacja się uspokoiła.
Sama Anush też kilka razy się bała. Raz, gdy poproszono ją o udział w marszu tolerancji. Szła w nim na czele, jako jedna z trzech prowadzących. Miała krótko opowiedzieć swoją historię: dlaczego jest w Polsce i co czuje. Było zimno, lał deszcz, ale ludzie słuchali. Na innym marszu szła z duszą na ramieniu, bo wokół pełno było ogolonych na łyso mężczyzn. Zastanawiała się wtedy nawet, czy nie odpiąć plakietki i nie udawać, że nie ma z tym nic wspólnego. Jakiś czas później, przy innej okazji, ci sami mężczyźni przychodzili zaciekawieni i próbowali regionalnych potraw z krajów uchodźców i cieszyli się, że są za darmo.
– Ludzie są dobrzy – przekonuje Anush. – Kiedy już poznają drugiego człowieka, zaczynają pomagać sami z siebie. Najważniejsze jest, żeby się poznać.
Zatańczyć przy cudzej muzyce
Kolejną odważną decyzją Anush było otwarcie własnej restauracji. Oczywiście z kuchnią ormiańską, chinkali, chaczapuri, czeburekami. Wszystko miało być tak jak w domu: muzyka, wystrój, zdjęcia z Armenii na ścianach, przepisy zapamiętane od babci i mamy. – Obie moje babcie gotowały i zdradzały mi swoje kuchenne tajemnice – wspomina Anush. – Mówiły: „Pamiętaj, żeby zawsze dodawać…”, i ja to wszystko pamiętam! To jest moje bogactwo.
Gotować nauczyła się jako mała dziewczynka. Wprawdzie sama wolała się bawić na podwórku, ale mama bardzo tego pilnowała: taka jest ormiańska tradycja. – Jako 12-latka już gotowałam wszystkie obiady – wspomina Anush. – Teraz zdarza się, że przepisy modyfikuję, ale stare receptury są naprawdę smaczne i naturalne.
Restauracja Anush stała się przedłużeniem jej pracy w fundacji. Ludzie przychodzą tu, bo szukają nie tylko oryginalnej kuchni, ale też klimatu. Dopytują, czy gotuje Ormianin. Niedawno była większa grupa, świętująca urodziny, wśród nich tylko jedna Ormianka. Najedli się, napili i wymyślili, że chcieliby potańczyć. – A może pokażemy im, jak się tańczy po ormiańsku? – zaproponowała Anush Ormiance. Dziewczyny najpierw pokazały kroki, a po chwili nauki wszyscy do nich dołączyli i świetnie się bawili. Trudno potem mówić o kimś źle, jeśli przy jego muzyce przetańczyło się pół nocy.
– Po dwóch tygodniach od otwarcia restauracji, kiedy opadło zamieszanie związane z formalnościami, usiadłam i pomyślałam: „Rany, co ja robię? Jestem chyba szalona, jak sobie z tym poradzę?”. Poczułam tę samą bezsilność, którą czułam wtedy, siedząc z tyłu klasy w szkole. Ale znów z pomocą mamy uznałam, że skoro to już jest, to nie mogę się wycofać – muszę działać.
Jestem u siebie
W swoim domu Anush łączy tradycje polskie i ormiańskie. Pamięta, jak zachwycała się kiedyś pierwszą polską wigilią, dzieleniem się opłatkiem i tym, że nawet pokłóceni ludzie godzą się ze sobą. – Teraz z obu kultur biorę to, co uważam za dobre dla swoich dzieci. One są tu już u siebie. Kiedy jedziemy do Armenii, proszę je, żeby rozmawiały po ormiańsku, żeby starały się czerpać dla siebie jak najwięcej, bo w ich wielokulturowości jest ich bogactwem. Starsza córka się stara, młodsza już mówi, że chce rozmawiać normalnie. Normalnie znaczy dla niej: po polsku.
Anush przyznaje, że czasem brakuje jej Armenii. – Kiedy siedzę w swojej restauracji, patrzę na zdjęcia, słyszę muzykę, to aż serce ściska. Gdy jadę do Armenii i przekraczam granicę, to czuję jakąś ulgę, taką wielką lekkość. Ale kiedy jestem tam dłużej, to tęsknię za Białymstokiem. I dokładnie taką samą lekkość czuję, wracając do Polski. Kiedy jestem już przy granicy i słyszę język polski, myślę: „Nasi! Już jestem u siebie!”. Zapuściłam tu korzenie. Za tamtym domem tęsknię, tu też jest mój dom. Trudno jest dźwigać dwie tożsamości w jednym człowieku.